wtorek, 24 grudnia 2013

47.Vlado Žabot "Wilcze noce"

Szykując wielką a tajemną ofensywę styczniową, przychodzę dziś do was z książką i wyjątkowo krótkim wpisem, chociaż jego krótkość (długość?) jest całkiem usprawiedliwiona treścią dzieła. Żeby było śmieszniej, jest to książka słoweńska, gdyż ostatnimi czasy nie czytam nic innego, ponieważ zbliżają się egzaminy, prawdaż... Enyłej, książka ta należy do całkiem popularnej kategorii "fantastyka", a poza tym jest dostępna po polsku (chociaż tłumaczenie to zupełnie inna para kaloszy), więc chyba będę zachęcała do przeczytania. Wyjdzie w praniu. 

https://wydawnictwo.us.edu.pl/sites/wydawnictwo.us.edu.pl/files/styles/uc_product_full/public/wilcze_noce_okl.jpg?itok=NRs-yV2C 

Głównych bohaterów w książce mamy zasadniczo trzech: pierwszym jest Rafael Meden, niespełniony muzyk, organista w małej, zabitej dechami wsi o wdzięcznej nazwie Vrba (Wierzba), dawny profesor Medena, który go był oblał na egzaminie do konserwatorium, pan  Aazar Michnik, oraz tajemnicza towarzyszka profesora, podobno wielki talent muzyczny, młodziutka i ładna dziewczyna imieniem Jemima.
 
W zasadzie postacie nie są jednak w tej książce aż tak ważne, jakby się zdawało. Najważniejsze są przeżycia bohatera i czas, w jakim się rozgrywają. Akcja książki zaczyna się bowiem na dwadzieścia dni przed Bożym Narodzeniem, a kończy w Wigilię. Te dwadzieścia dni uważane jest za dni złe i magiczne, a nazywane jest właśnie "wilczymi nocami", ponieważ podobno to właśnie wtedy między wierzbami na bagnach i w lesie z wiatrem niesie się wycie martwych wilków. Co więcej, sama Vrba, choć teoretycznie położona jest w Słowenii (serio, serio, jest taka miejscowość), to tak naprawdę położona jest wszędzie i nigdzie, a akcja toczy się w czasie bliżej nieokreślonym. Tak nieokreślonym, że równie dobrze może być to średniowiecze (niektóre ubiory, architektura), jak i wiek XX (chociażby znów niektóre ubiory i fryzury bohaterów czy słownictwo, którym się posługują).

Już wam jest straszno? Nie powinno, więc mogę spokojnie dodać wtórne pogaństwo, tajemniczość i wiarę w złe duchy? Konkretnie jednego, Vrbana (Wierzbnika? Wierzbowca? Jakoś tak to by brzmiało, gdyby ktoś silił się na tłumaczenie), który, podróżując z czarownicą, miesza ludziom w głowach. A babom to już szczególnie.
No, jest już chyba dosyć fantastycznie, co?

W sumie w tym momencie powinnam skończyć opowiadanie o książce jako takiej, bo w zasadzie fabuła Wilczych nocy jest nieopowiadalna. Žabot zdecydował się tutaj na zabieg, którego fanką specjalną nie jestem, to jest postawił na oniryczność. Cała książka składa się z kolejnych epizodów oraz przygód i rozmyślań głównego bohatera, ale jest tak skonstruowana, że realnych wydarzeń, takich jak choćby wizyta w knajpie, nie sposób odróżnić od przewidzeń, omamów i tego, co bohaterowi się wydaje. A często coś mu się wydaje, często słyszy rzeczy, które się nie wydarzyły. Najczęściej wydaje mu się, że ktoś chodzi po domu i ten ktoś to musi być pusta psia skóra (przebranie kolędnika), no bo to przecież jest zupełnie naturalne, że ci się psia skóra rozbija po domu, nieprawdaż? Co gorsza, te zwidy są bardziej prawdziwe niż te pozornie normalne wizyty w wiejskiej karczmie. Wszystko przez to, że Rafael Meden jest alkoholikiem i pije prawie codziennie. Skoro on sam nie odróżnia tego, co widzi względnie na trzeźwo od tego, co mu się wydaje w pijackim widzie, dlaczego zatem czytelnik ma cokolwiek odróżniać? Być może jest to jakaś metoda, ale dla mnie czyni to tę cieniutką książeczkę (ok. 200 stron) zupełnie nieznośną lekturą, a niewyjaśniony wątek Vrbana, którym teoretycznie miałby być profesor Michnik sprawia, że mam ochotę rzucać wszetecznicami. Generalnie mogłaby tu się pokusić o jakieś interpretacje i wielkie teorie, ale chyba wypstrykałam się z weny twórczej przy Stalingradzie.

Musicie również wiedzieć, iż wątek Vrbana i motyw wierzb jako takich jest dla tej książki wątkiem chyba najważniejszym. Wierzby ciągle się gdzieś przewijają: na obrazach, na bagnach, pojawiają się znienacka i sprawiają, że Rafael nie jest w stanie wrócić na plebanię, wszędzie tylko wierzby i wierzby. Co zabawne, kościół, w którym Meden pracuje, to świątynia pod wezwaniem Urbana VIII, co po łacinie i w słoweńskim zapisie daje nam Vrbanusa VIII. Fajnie, prawda? Jeszcze fajniej, że z tymi wierzbami wiąże się wątek wtórnego pogaństwa mieszkańców wsi, którzy, pozbawieni opieki plebana, którego zwyczajnie w Vrbie nie ma, bo nie, poddają się podszeptom Michnika i Jemimy i zaczynają czcić naturę. I tu znów pytanie: czy natura=Vrban? Czy Vrban=Michnik? Žabot zostawia te pytania bez odpowiedzi, chociaż sugeruje odpowiedź twierdzącą. Wątek wtórnego pogaństwa jest tu wątkiem najbiedniej poprowadzonym i w zasadzie nie prowadzi do niczego innego niż do szaleństwa Medena, które jednak równie dobrze może być kolejnym pijackim przewidzeniem. I weź tu człowieku analizuj taką książkę!

Vrban byłby jednakowoż motywem całkiem przyciągającym, gdyby nie to, że jednak jest ekstremalnie odpychający. Dlaczego? Ponieważ wiąże się ze sposobem, w jaki w Wilczych nocach przedstawiane są kobiety. Nie ma tutaj form pośrednich między pociągającą, młodą i ładną (Jemima, karczmarka nazywana "lalunią") oraz brzydką i starą (Aga, właścicielka karczmy). Kobiety w tym świecie traktowane są przedmiotowo i przedstawiane tylko i wyłącznie jako obiekt seksualny. Oraz obiekt, który nieustannie chuć odczuwa. I naprawdę cholernie męczące jest brnięcie przez kolejne opisy stosunków tudzież samogwałtów Rafaela Medena i jego towarzyszek. W każdym razie była to ostatnia rzecz, którą miałam ochotę czytać z rana w tramwaju. Wszystkie sceny erotyczne opisane były w sposób odpychający, choć trudno mi właściwie powiedzieć, co w tym było takiego odpychającego. Po prostu coś mi się wywracało w żołądku za każdym razem, kiedy widziałam, że zbliża się kolejna scena erotyczna.

Szczerze mówiąc trochę mnie boli to, że z książki za nic nie można dowiedzieć się więcej o Vrbanie czy innych ludowych wierzeniach, nie można też zbyt dobrze poznać bohaterów, ponieważ wszyscy będą zmuszeni zostać przefiltrowanymi przez wiecznie pijanego Rafaela, który jest bohaterem, który sam nie wie, czego chce. Co prawda w pewnym momencie domyśla się, iż został podle zmanipulowany przez Michnika i Jemimę, ale nic z tym nie robi. Zresztą, podobną niemoc odczuwają absolutnie wszyscy mieszkańcy wioski, którzy nie mają ochoty robić czegokolwiek ze swoją niedolą. Z całego tego tekstu nie wynika nic, a i rozrywki jakoś w tym mało, tylko jakiś taki smutek i zniechęcenie człowieka ogarnia.

Na sam koniec kwestia techniczna: gdybym mogła, gorąco wszystkim zaleciłabym czytanie w oryginale. Tłumaczenie zabija bowiem drobnymi potknięciami, które są jednak znaczące i mocno urywają od sensu zdań. Nawet sobie dwa wynotowałam, żeby nie było, że tak tylko gadam:

1. Gdzieś w połowie mamy scenę, w której Rafael jak dziecko cieszy się, że piękna Jemima przestała mówić mu per "pan". Tylko że z polskiego tekstu to zupełnie nie wynika. W tej scenie bohaterka mówi bowiem do Medena ni mniej ni więcej jak "przepraszam" - dokładnie tak samo, jak mówiła wcześniej. JEDNAKŻE po słoweńsku ma to sens, po polsku: żadnego

KĄCIK LINGWISTYCZNY
W języku słoweńskim przepraszać to oprostiti. Istnieje tu forma grzecznościowa (na pan/pani), za którą służy druga osoba liczby mnogiej, a brzmi oprostite. Zatem we wspomnianej scenie Jemima musiała zrezygnować z formy oprostite na rzecz zwykłego oprosti (forma w 2 osobie liczby pojedynczej). Gdyby tłumaczka wszystkie poprzednie oprostite tłumaczyła na nieco nienaturalne w dialogach przepraszam pana, to miałoby to może sens. A tak to czytelnik nijak nie dostrzega tego arcyważnego przejścia z "pan" na "ty". 
KONIEC KĄCIKU LINGWISTYCZNEGO

2. Gdzieś w tekście pojawia się też urocze zdanie, jakoby Rafael po raz kolejny upadł przed Michnikiem. Przyznam, całkiem długą chwilę zajęło mi skojarzenie, o jaki upadek tu chodzi, ale w końcu wymyśliłam i to bez zaglądania do oryginału! 

KĄCIK LINGWISTYCZNY
Wspomniałam wcześniej, że Aazar Michnik oblał Rafaela na egzaminie. Otóż w naszym pięknym i uroczym języku słoweńskim istnieje takie wyrażenie jak pasti na izpitu, co, dosłownie, można przetłumaczyć jako upaść na egzaminie. Problem w tym, że w języku polskim na egzaminie się nie upada, egzamin się oblewa. Więc w tym momencie potrzebne byłoby tu dookreślenie Rafael poczuł, że po raz kolejny upadł na egzaminie u Michnika (jakkolwiek debilnie to brzmi), lub zmiana sensu na Rafael poczuł, że po raz kolejny oblał egzamin u Michnika.
KONIEC KĄCIKU LINGWISTYCZNEGO


Podsumowując: książkę przeczytać można, bo jest ciekawie skonstruowana i ma całkiem przyjemnie poprowadzoną narrację, ale nie dowiecie się z niej żadnych ciekawostek ze świata, a i fantastyki w tym będzie jak na lekarstwo. Ot, taka oniryczna, często irytująca lekturka na dwa wieczory. 5 na 10. 
Pozdrav i wesołych świąt, 

wtorek, 10 grudnia 2013

46. Fiodor Bondarczuk "Stalingrad"

Kilka dni temu uzewnętrzniałam się już na fejsie i wypunktowałam parę istotnych spraw dotyczących Stalingradu, całkiem na świeżo, niemal na żywo, wciąż jeszcze kwicząc z zachwytu i myśląc o wspaniałych brwiach Piotra Fiodorowa, które to brwi spokojnie mogłyby dostać osobny film, gdyż były wspaniałe do potęgi entej oraz o tym, że suche żarty językowe z każdym kolejnym pojawieniem się na ekranie robią się coraz bardziej suche i nie pomaga im nawet to, że wygłasza je Thomas Kretschmann, który zwykle czyni kwestie i filmy w ogóle piękniejszymi. Ale do rzeczy. 
Wpisem ze specjalną dedykacją obrywa dziś Arczi, który nie tylko przypomniał mi, że na film iść miałam, ale jest autorem cytatu o zombie, który mam zamiar wykorzystać w dzisiejszym wpisie. 

PS. Dziś proszę traktować mnie jeszcze mniej serio niż zwykle. A poza tym nazwiska zostały poprawione, teraz już chyba wszystkie. Nie korzystajcie z IMDb po nocy i nie puszczajcie noci nocą a później się nie dziwcie, że coś bez sensu zostawiacie. W ogóle nie piszcie noć nocą. Polecam - Brozu (speszjal tenksy znów lecą do Arcziego, bo mi to wszystko wyłapał. Idę wstydzić się do kąta i będę tam siedzieć przez najbliższy tydzień.)

 Napawam się tym rzadkiej urody plakatem do dziś. Wy też się możecie ponapawać, wystarczy kliknąć, by powiększyć. 

Koń jaki jest, każdy widzi, czyli jakim mnie stworzyłeś, takim mnie masz - widz nie chce więcej

W opiniach na Filmwebie (nie żeby opinie na Filmwebie były ostatnimi czasy źródłami, które można uznać za miarodajne i w ogóle brać na serio) raz po raz przewija się stwierdzenie, że najnowszy film Bondarczuka to po prostu straszliwa kupa i w ogóle żal na nią wydawać pieniądze. Rzeczywiście, jeśli go przyjąć takim, jaki jest stworzony i nie zastanawiać się nad tym, co się widzi (specyfika kina rosyjskiego, szczególnie współczesnego, i takie tam, słyszał ktoś coś?) , to rzeczywiście film jest koszmarkiem, którego bez wybijania rytmu marszowego fejspalmami oglądać za bardzo się nie da. A pierwszego wrażenia powstałego bezrefleksyjnie nie da się przecież zmienić. A więc, pierwsze wrażenie:
Stalingrad jako fabuła jest płaski jak naleśnik, jest zbiorem scen przegadanych, więc jest nam nieco śmiesznie i straszno, bo to sceny wyciągnięte wprost z socrealistycznego teatrzyku amatorów-kochłoźników z bohaterami ledwo-ledwo zarysowanymi oraz wciśniętymi w potwornie złe schematy dobrych oraz prawych radzieckich gierojów oraz złych Niemców-sadystów-intelektualistów. Całość została okraszona koszmarnymi, gierczanymi sekwencjami walki z obowiązkowym slow motion, które przecież wyszło z mody już gdzieś w czasach panowania Łokietka, prawdaż... 
Koniec pierwszego wrażenia.
Ach nie, dodam jeszcze, że ogląda się to tym gorzej, im więcej razy widziało się debiut Bondarczuka, czyli 9 kompanię. Podobno. Ja bawiłam się przednio, ale chyba jestem jakimś perwersem (wciąż myślę tu również o brwiach Fiodorowa  i malowniczo umorusanym Kretschmannie). 
Umówmy się zatem, że dzisiejsza notka będzie swobodną i swoistą interpretacją Stalingradu, równie niezobowiązującą, co te wpisy o filmowej kupie, które można przeczytać na Filmwebie. 

Twardzi faceci nie oglądają się na wybuchy albo "bum bum bum i zombie w ogniu", czyli słowo o efektach specjalnych

Stalingrad jest przeładowany efektami specjalnymi. Efekty specjalne wprost wylewają się z ekranu. I nie chodzi mi tu o 3D, gdyż cenie sobie moje oczy i moją głowę, więc wybrałam się na seans w 2D. 
Czasem wygląda to tak, jakby twórcy zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im technika, więc dali je wszystkie jak leci. Każda scena walki obowiązkowo rozciągnięta jest w czasie do granic możliwości przez slow mow oraz zbliżenia na wykrzywione twarze walczących. To taki najbardziej zauważalny element, który przez pierwszy kwadrans strasznie przeszkadza (dobrze, że nasi gieroje nie wołają "wpieriod!" w zwolnionym tempie, bo chybabym była wyszła z kina w trakcie seansu, jak uczyniła część ludzi, z którymi film oglądałam), potem się do tego człowiek przyzwyczaja, a w ostateczności to już zwyczajnie nudzi, bo dostajemy dziesiąty raz to samo, ile można, prawda? Gdyby jednak slow mow byłoby nam mało, każda scena walki wygląda jak żywcem wyjęta z komputerowej naparzanki i w sumie nie spełnia żadnej innej funkcji, jest po prostu zapychaczem. Trochę mnie to przeraża, w końcu mówimy tu podobno o filmie wojennym. Wybuchów jednak mamy co niemiara, więc myśląc o "efektach specjalnych" mam ochotę pamiętać jedynie widowiskowy wybuch cystern z paliwem, choć to prowadzi nas do wspomnianych zombie w ogniu, których wciąż jeszcze nie wyparłam, chociaż bardzo się staram.
Pomylilibyście się jednak straszliwie, jeśli myślelibyście, że to najgorsze, na co możecie się w tym filmie natknąć i jakoś to przebolejecie. Otóż NIE. Najgorsze są źle zanimowane samoloty, które wyglądają tak, jakby cała kasa poszła na slow motion oraz charakteryzację, by Kretschmann, ku Brozowej uciesze, zawsze był perfekcyjnie umorusany, natomiast na samoloty już budżetu nie stało, więc  twórcy, nomen omen, polecieli paździerzem i zanimowali je tak, że wyglądają jak wyjątkowo brzydkie zabawki. A ja, o głupia, o naiwna, do tej pory myślałam, że nie da się tego zrobić gorzej niż we Flyboys czy Czerwonym Baronie. Drugą straszliwie złą rzeczą jest kręcenie sceny z perspektywy lecącego pocisku, przed którym każdy gieroj musi się obowiązkowo uchylić niczym Neo w Matrixie. Komu przyszło do głowy, że będzie to wyglądać cool, pojęcia nie mam. 
Żeby nie było, że ciągle narzekam, przyznam się nieśmiało, że całkiem mi się podobało podkręcone techniką, czerwono-czarne niebo oraz ciągle sypiący się z niego pył, paprochy, papiery i inne szujstwa, których nawet nie potrafię nazwać.
Albo po prostu uznajmy, że lubię umorusanych bohaterów w mundurach. Tak będzie prościej. 

Dmij dmij w propagandową tubę albo socrealizm nigdy nie wyjdzie z mody

Na wspomnianym już wcześniej Filmwebie, a także w innych miejscach w sieci mogłam sobie poczytać o tym, że Stalingrad to (wybaczcie, niedokładny cytat) ohydna, ruska propaganda. Cóż - nie da się powiedzieć, że nie, jak się tak na spokojnie przemyśli to, że pięciu gierojów opiekuje się młodą i ładną dziewczyną lepiej niż własnymi (nawet potencjalnymi) dziećmi oraz generalnie obchodzi się z nią jak z jajkiem oraz wyznaje zasadę walki honorowej (czyli tylko w czasie starcia), podczas gdy Niemcy wciąż nudzą o barbarii oraz gwałcą, palą i zabijają w ramach pokazówki. Trudno nie mówić o propagandzie, gdy wspomnimy o zombie w ogniu oraz niemieckich żołnierzach, którzy na widok tych zombie uciekają z groteskowym przerażeniem na twarzach, zostawiając za sobą cały sprzęt. 
Zagrajmy jednak w grę: przyjmijmy, że zrobiono to absolutnie specjalnie i całkowicie świadomie. Pomyślmy sobie, że Tilkin, Sneżkin i Bondarczuk wpadli na genialny pomysł, by nakręcić film wojenny w amerykańskim stylu, czyli z rozmachem (choćby miał to być styl w wydaniu Igora), ale w praktycznie rodzimej i dobrze znanej stylistyce socrealistycznej. 
Muszę przyznać, że totalnie to widzę. I teraz przedstawię wam moją rewolucyjną teorię. Zaufajcie mi, jestem ekspertem, o socrealistycznych filmach wojennych pisałam swój licencjat, naczytałam się o nich tyle i tyle się ich naoglądałam, że niemal wyrobiłam sobie, jak pies Pawłowa, odruch, tu wyjątkowo wymiotny, na samo hasło "socrealistyczny film wojenny/partyzancki". Oto teoria:
Trudno mi nie pomyśleć przecież o socrealu, kiedy patrzę na te sceny walki, na te zombie w ogniu, na uciekających i w tej groteskowej ucieczce groteskowych Niemców (logika manichejska), płaskości postaci przy jednoczesnym niemalże braku cech charakterystycznych poszczególnych bohaterów, co nie przeszkadzało w przydzieleniu ich do konkretnych typów idealnych : dobry dowódca - Gromow (Piotr Fiodorow), żartowniś - Czwanow (Dmitrij Łysienkow), ciepła klucha - Astachow (Sergiej Bondarczuk Jr.), Facet, Który Matkuje Wszystkim - Poliakow (Andriej Smolakow), typ tajemniczy - Nikiforow (Aleksiej Barabasz), co realizuje nam postulat typowości. A na koniec, jako wisienka na torcie, Stalingrad to przecież w sumie całkiem nieprawdopodobna historyjka, wypełniona mowami Gromowa i Kahna o konieczności walki oraz udokumentowana ostatecznym bohaterstwem naszych gierojów, którzy poświęcają się w imię idei walki do ostatniej kropli krwi (schematyzm). Dodajmy do tego nadętą, marszową i bardzo przesadną muzykę Angelo Badalamentiego i tak oto, dzięki temu unikalnemu fixowi, mamy film w socrealistycznej stylistyce.
Mówię całkiem serio, nie widzę przeciwwskazań, by ktoś nie mógł sobie stwierdzić, że opowiadając o tamtych czasach użyje stylu w tych czasach obowiązującego. Tym bardziej, że film ma taki śmieszny myk, klamrę, bo narratorem opowieści jest mężczyzna, którego matka była tą właśnie piękną dziewczyną, którą zajęła się piątka naszych dzielnych bohaterów, a więc  Rosjanin wychowany w tamtych czasach, w ówczesnej popkulturze i generalnie wśród legend i mitów dotyczących Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. 

Chodź opowiem ci bajeczkę, albo Katia jako oś historii

Skoro już tak wspomniałam o narratorze, to muszę zdradzić, że snuje on tę swoją opowieść w warunkach niezbyt wygodnych (jest ratownikiem, opowiada to lasi przygniecionej paroma kilogramami betonu), więc już kompletnie nie widzę powodu, by swojej historii nie podkoloryzował. Albo nie usłyszał jej już odpowiednio podkolorowanej. 
Ponownie zagrajmy w naszą grę: przyjmijmy, że Stalingrad to baśń, baśń o "pięciu ojcach", o których opowiada narrator z offu, dorzucając do tego coś z magicznej, romantycznej wizji bohaterskich żołnierzy radzieckich. W takim wypadku ukrytym narratorem opowieści i jej osią jest Katia (Marija Smolnikowa). To młoda dziewczyna, która zajmuje mieszkanie w na wpół zniszczonym domu, ostatnim, który blokuje Niemcom drogę do Wołgi, a który w związku z tym regularnie przechodzi z rąk do rąk. Katia ma dziewiętnaście lat i straszliwie niewiele wie o życiu, chociaż pochodzi z dobrego domu (powiedziane między wierszami) i niewątpliwie jest wykształcona. 
Za taką interpretacją Stalingradu przemawiałoby głównie idealizowanie konkretnych bohaterów, którzy nagle okazują się posiadać jakieś życie wewnętrzne, chociaż jest to pokazane jedynie za pomocą obrazków, dzięki czemu zataczamy koło i wracamy do tego, że pierwotnie poznajemy ich poprzez medium jakim jest Katia i jej naiwne postrzeganie świata, a wtórnie przez postać jej syna  - tu mam na myśli traumatyczne przeżycia i historie życia bohaterów, których Katia znać nie mogła. Posiadają je wszyscy prócz Gromowa, gdyż ten z obowiązku traumy jest absolutnie wyłączony, ponieważ spełnia w historii zupełnie inną rolę i jego też raczej poznajemy przez Katię - ten jest nie tylko świetnym dowódcą, ale i prawdziwym mężczyzną, powiedziałabym macho, pięknym, tajemniczym (Nikiforow bowiem, w przeciwieństwie do innych bohaterów, dla Katii nie ma żadnych tajemnic, ale nie chcę AŻ TAK spoilerować), słowem: jest dla niej rycerzem na białym koniu. O ile się nie mylę jest również jej prawdziwym tróloffem, czemu się nie dziwię, bo przecież nie ma chyba dziewczyny, która nie polecałaby na takie osomne brwi.
Za teorią o baśniowym charakterze filmu mogłyby przemawiać również lokalizacje. Ani jedna z nich nie jest podana konkretnie, ale dom, w którym mieszka Katia można potraktować - również dzięki postaci Gromowa - za nawiązanie do domu Pawłowa. Poza tym w filmie pojawiają się tak charakterystyczne miejsca jak fontanna Barmalej (bez której obejść się nie może żaden film o bitwie stalingradzkiej) czy dom towarowy, w którym mieściła się kwatera główna Paulusa. Śmiem zatem postawić tezę, że Stalingrad z filmu jest jednocześnie Stalingradem znanym z historii i miastem całkowicie zmyślonym na potrzeby opowieści o odważnych, rycerskich czynach i rycerskich mężczyznach.
A jak was jednak nie przekonuję, to obejrzyjcie film i zapamiętajcie w ilu dziwnych lub niespodziewanych miejscach wypatrzycie imię "Katia". 

Kahn fatalista i jego pani - wątek złego-złego Niemca

Na sam koniec przejdźmy na drugą stronę, czyli zajmijmy się drugim głównym bohaterem filmu - Peterem Kahnem (nieustająco malowniczo umorusany Thomas Kretschmann). W odróżnieniu od bohaterów radzieckich (tak, celowo nie piszę "rosyjskich"), ten akurat bohater jest skazany na wieczne wątpliwości i wieczne zastanawianie się oraz międlenie swojego nieszczęścia. Jak na złość jednym z powodów nieszczęścia jest Masza (Janina Studilina), która jest łudząco podobna do zmarłej żony bohatera, który w związku z tym postanowił, że się chorobliwie wkręci w pomaganie Maszy, kosztem absolutnie wszystkiego. Ale to WSZYSTKIEGO, mówię serio. Jednocześnie widzimy, że naszemu bohaterowi świat się sypie, bo pomaganie Rosjance ewidentnie stoi w sprzeczności z oficjalną linią i propagandą jego kraju. Nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić, nasz bohater zaczyna bohaterkę wykorzystywać, co nie przeszkadza mu nazywać tego miłością (i tu pada ów suchy żarcik językowy, że "ich liebe dich" to po rosyjsku "wsio rawno". Hjehjehje, no rzeczywiście, padam ze śmiechu... Tylko że nie). Kahn stawia sobie Maszę i jej pokrętnie przez niego rozumiane dobro za cel nadrzędny, jednocześnie dostrzegając w swoich przełożonych barbarzyństwo nie mniejsze niż w przeciwnikach. Tak się sprawa ma z punktu widzenia Kahna, bo ostatecznie zła, nazistowska natura (czy natura może być wtórna? Jeśli może, to ta jest), zwycięża i nasz bohater dysząc nienawiścią kilkakrotnie rzuca się do walki z naszymi radzieckimi gierojami. No jakoś tak nie ma za bardzo wyboru. 
Podobnego wyboru nie ma zresztą również Masza. Kahn widziany jej oczami to nie tyle fatalista, który wypowiada się za pomocą klisz i wytartych frazesów zupełnie dla niej niezrozumiałych (vide: żarcik o "ich liebe dich"), ale także facet, którego najpierw się boi, a potem, również z braku jakiegokolwiek wyboru, zaczyna wykorzystywać. W zasadzie w tym wątku narratorów mamy dokładnie dwóch, ale oni, w przeciwieństwie do innych, nie starają się upiększać swoje części opowieści. 

A tak naprawdę na koniec ból germaństwem przeżartego serca, czyli słowo jeszcze o stronie technicznej

Za absolutną zaletę filmu uznaję to, że żołnierze radzieccy mówią po rosyjsku, a niemieccy po niemiecku, co wcale nie jest takie oczywiste, jak się spojrzy na kino polskie (naprawdę, skręca mnie na samo wspomnienie o tym, że Niemcy w polskim kinie zwykle mówią jedynie "raus" "schneller" (czy raczej "schnella") oraz "Herr", czasem z dodatkiem stopnia wojskowego) czy produkcje amerykańskie, w których absolutnie wszyscy, jak leci i niezależnie od narodowości, mówią po angielsku. To, co boli akurat w Stalingradzie to fakt, że kwestie po niemiecku zostały zagłuszone przez rosyjskiego lektora, który drewnem straszliwym jest i basta oraz nie ma absolutnie żadnego wyczucia, odczytuje jedynie linijki tekstu z pasją godną generatora mowy. Brozowe serduszko krwawiło słuchając tego przeklętego lektora, mówię wam. 
Inna kwestia naprawdę na koniec, to całkiem fajna piosenka z napisów końcowych. Aż sobie zostałam, żeby jej posłuchać. A wy możecie posłuchać jej tu:

I przy okazji popatrzeć na sceny z filmu. Nie bójcie się serio, nie zawsze wygląda to aż tak źle jak tu.

Ostatecznie Stalingrad nie dostaje żadnych śmiesznych punkcików, bo tak. A poza tym mam wrażenie, że zobaczyłam w tym filmie dużo różnych rzeczy, którym w nim nie ma i generalnie to wszystko jest halucynacją. Albo iluminacją. Wsio rawno.
Pozdrav, 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

45. "Porozmawiajmy o..." - odcinek dziewiąty: zakazane przyjemności

Tajemniczy tytuł, prawda? W rzeczywistości jednak nie chodzi o nic tajemniczego, to po prostu zachęta do przeczytania któtkiego tekstu o starych, dobrych i wszystkim chyba znanych guilty pleasures. Ha! Ktoś z nas ich nie ma? Nie wierzę, żeby tak nigdy i ani razu? Nah, chyba taki człowiek nie istnieje (mam szklaną kulę i wiem!).
Ostrzegam przy tym, że ten dzisiejszy tekst będzie zdecydowanie subiektywny, ale jednocześnie bardzo ogólny, napisany głównie po to, by zachęcić was do komciów i rozmowy (również na fanpejdżu - link nad notką), bo czemu nie, ostatnio strasznie jesteście nieruchawi. Ja zresztą też. 

1. Oglądanie złych filmów/seriali tylko dlatego, że są złe.
Uwielbiam oglądać złe filmy, tylko po to, by pożalić się jak są złe. Ale z drugiej strony nie oszukujmy się, istnieją filmy, które są tak złe, że aż dobre. I oglądam je wiedząc, że oglądam zły film. Nie bardzo nawet wiem, na czym polega to moje dążenie do tego, żeby wyszukiwać idiotyczne fabuły. Robię to chyba po to, by sprawdzić, czy film idiotyczny wyszedł przypadkiem czy specjalnie. I najbardziej lubię te, które są głupie dlatego, że takie miały być. Niektórzy ludzie uważają, że marnowanie czasu na takie filmy jest kompletnie bez sensu, NOALE człowiek by zwariował, jakby tak w kółko oglądał, hm, bo ja wiem?, filmy Kurosawy albo Kieślowskiego, a w przerwach między nimi czytał wyłącznie Prousta i Tołstoja. Z drugiej strony istnieje przekonanie, że filmy złe powstają głównie przez przypadek. Cóż, jestem w stanie zrozumieć, że, na przykład, twórcy Zmierzchu bardzo chcieli stworzyć połączenie epickiego romansu dla nastolatek, filmu fantasy i horroru, ale wyszła im niezamierzona komedia niezamierzenie zabawna. Meh, życie, co zrobisz?
Tak na szybko jestem w stanie wymienić dwa filmy, których kiepskością oraz alternatywną logiką jestem w stanie rozkoszować się zdecydowanie więcej niż raz:
Po pierwsze, jest to Abraham Lincoln: Łowca Wampirów, ale o tym filmie pisałam już TU, więc powtarzanie tych samych argumentów wydaje mi się bezcelowe. Dlatego filmem, który chciałabym podać za przykład będzie Van Helsing Stephena Sommersa. Nie ukrywam, ten film jest... Głupi. Strasznie głupi, pełen dziur logicznych i średnich efektów specjalnych. I jednocześnie nie jestem w stanie odmówić sobie oglądania go za każdym razem, gdy pokazuje go któraś telewizja. Doceniam w nim głównie to, że zawsze jestem w stanie znaleźć w nim garść nowych idiotyzmów i zachowań, które obok logiki nawet nie przechodziły. Z drugiej strony - być może niesłusznie - uważam go za dzieło dobre, bo intertekstualne. Nie wiem jak wy, ale ja się lubię pochichrać z watykańskiej agencji wywiadu i brata zakonnego Carla (David Wenham), który dla van Helsinga (Hugh Jackman) jest kimś, kim jest Q dla Bonda, czy szczególne porozczulać się nad scenami początkowymi, w których mamy bardzo wyraźne nawiązanie do Frankensteina. Generalnie w samym filmie widzę też wyraźny rys komediowy, który głównie skupia się na postaci Draculi (Richard Roxburgh). Dracula z Van Helsinga to dla mnie wszystkie, zebrane do kupy, popkulturowe wyobrażenia wampira (oczywiście na stan z roku 2004, kiedy nie mogliśmy usłyszeć jeszcze o tych porosłych mentalną pizdą i sparklących), zrobione w taki sposób, że ogląda się może ciężko, ale trudno nie dostrzec, że w ten sposób twórcy jedynie bawią się z widzem i dają mu znać "tu jest pastisz, nie bierz tego na poważne!", dodając do tego demoniczny, przesadny śmiech i burze z piorunami, które są przecież integralną częścią starych, klasycznych horrorów. Czasami nawet zastanawiam się, czy fabuła nie jest specjalnie aż tak cienka i nawiązująca do gier komputerowych czy stereotypowych filmów akcji, by nie wypychać właśnie tego pastiszu na pierwsze miejsce. 
Podobnie sprawa ma się ze Sleepy Hollow, że tak podrzucę wam serial do oglądania. Najnowszy amerykański serial o nadnaturalnych zjawiskach również nawiązuje do legend i horrorów, ale robi to w sposób zdecydowanie niezobowiązujący. Podobnie niezobowiązująco nicuje on amerykańską historię tak, by pasowała mu do obrazka. I chociaż przecież odwołuje się do horroru chociażby przez postać Jeźdźca bez głowy czy demonów, to tak naprawdę jest cienkawym, sztampowym proceduralem, którego jasną stronę, która nieco przesłania przewidywalność, stanowią postacie. Postacie w tym serialu są cudowne i warto na niego zerknąć chociażby dla nich. A poza tym, jest to ten rodzaj serialu, który pozwala mojemu mózgowi odpocząć - radośnie akceptuje w nim wszelkie debilizmy (jak na przykład ponad dwustuletnie tunele pod miastem, o których nikt nie wiedział i które się ABSOLUTNIE nie zawaliły czy proch, który jest gotowy do użytku, chociaż też przeleżał w workach dwa stulecia) i nie myślę o tym, że właśnie siedzę na dupie przed kompem urywając sobie 45 minut od czasu, w którym mogłabym zrobić coś produktywnego. Bycie produktywnym jest bowiem strasznie męczące.

2. Czytanie romansów
Tu przyznaję, z lekkim wstydem, że romanse pożeram pasjami. Ktoś może powiedzieć, że to typowo babska przypadłość, ale szczerze mówiąc, bardziej robię to dla higieny psychicznej niż z jakiegokolwiek innego powodu. Wicie-rozumicie, jak już się człowiek naczyta tej poważnej literatury, tych tekstów naukowych, jak już napisze wszystkie opka o wojennej zawierusze, to po prostu musi, bo inaczej się udusi. Przy tym - wyjaśnijmy sobie - pisząc "romanse" nie mam na myśli harlekinów, tylko no... Hm, książki, które jednak stoją przynajmniej tę jedną półkę wyżej. Nie mówię też o jakiejś klasyce romansu, choć tę chyba lubię najbardziej.
Szczególną zakazaną przyjemnością są chyba romanse historyczne, z których co najmniej trzy najgorsze i najgłupsze opisałam już na tym blogu. Swoistym ewenementem jest tu jednak Jeździec miedziany, który co prawda był durny i zły na wielu poziomach jak jasna cholera, ale jednocześnie całkiem wciągający. Jednym z etapów wciągnięcia się w idiotyczną historię było wyszukiwanie dziur i błędów, a drugim, wciąż trudna do zdefiniowania, chęć poznania zakończenia, połączona chyba jednak z pobożnym życzeniem, żeby wszyscy na koniec umarli (z podobnych przyczyn oglądałam najnowszą serię Czasu honoru i straszliwie się rozczarowałam, bo nikt ważny jednak nie umarł). Potrzeba posiadania wiedzy o cukierkowych losach dwójki bezmózgich bohaterów była na tyle silna, że przeczytałam nawet część drugą, której lekturę - przyznaję bez bicia - nawet na swój sposób indżoiłam. Chyba musiałam przeskoczyć po prostu ogrom głupoty, jaki serwowała w niej autorka. Dość powiedzieć, że trzeciej części nie tknęłam nawet kijem i nie sprawdzałam, czy jest dostępna w sieci.

3. Oglądanie filmu tylko ze względu na jakiegoś aktora
Cóż... To robię nagminnie. Jak już mi się jakiś typ spodoba, to oglądam wszystko, co z nim dostępne. I tak - czasem nie bez bólu fanowskiego serduszka, że ktoś oto występuje w tak strasznej szmirze - przebrnęłam przez większość filmów z Tilem Schweigerem, Matthiasem Schweighoferem, Volkerem Bruchem, Moritzem Bleibtreu, Tomem Hiddlestonem czy Benedictem Cumberbatchem. Po co? Boru, nie wiem, bo tak. Niektóre były naprawdę koszmarnie, koszmarnie złe, nieśmieszne i żal mi było, że ktoś w ogóle w tym filmie występuje, a jednak jakoś nigdy ich nie wyłączyłam przed końcem.
Tutaj za przykład może posłużyć naprawdę dowolna niemiecka komedia. Z niemieckimi filmami komediowymi jest tak, że istnieje jakieś 90% szans, że po zdecydowaniu się na komedie zobaczy się gębę Tila Schweigera. Może to trochę smutne, ale robi się jeszcze bardziej smutno, gdy żarty w tej komedii okazują się naprawdę grube (by nie rzec, że grubiańskie), a na koniec jeszcze okazuje się, że w tej samej produkcji występuje połowa twoich ulubionych niemieckich aktorów. Czasem zupełnie nie wiem, po co to oglądam, czasem te filmy tak strasznie mnie śmieszą, że pokładam się ze śmiechu. Przykładem niech będą Faceci w wielkim mieście. Pierwsza część była taka sobie, wręcz nudnawa, drugą zaś widziałam jakiś milion razy i nawet durne żarty o gejach i kobietach w ciąży nie mogą mnie od tego filmu odciągnąć. Ba, nawet kolejny występ Tila Schweigera, którym daje znać, że już nigdy w życiu nie będzie się wysilał, by zagrać coś odrobinę ambitniej od nogi stołowej, nie potrafi mnie zniechęcić. Nawet nie wiem, co mnie do tego filmu przyciąga, ale to chyba jest punkt kolejny tego krótkiego zestawienia, czyli...

4. Fangirling i bycie w fandomie
Jestem fangirl. Jestem fangirl aktywną i chichrającą się, jestem fangirl z dystansem i na swój blogasek na Tumblr dosyć aktywnie zarzucam postami-pochwałami dla, na przykład, niezłego tyłka Toma Hiddlestona. Uwielbiam bycie fangirl, bo na krótką chwilę zwalnia mnie z bycia poważną, dorosłą i generalnie zdystansowaną. Bo pozwala mi piszczeć w czasie emisji kolejnego odcinka ulubionego serialu albo piać w kinie na seansie kolejnego filmu z aktorem lub aktorką z długiej listy tych ulubionych. Pozwala mi to też na pisanie pościków i postów, głównie strasznie głupich i o treści, którą czasem wstyd przytaczać.
Jednocześnie nie jestem tylko fangirl tumblrową, która opanowała do perfekcji reblogowanie co śmieszniejszych i co bardziej fangirlowych postów. Wiąże się z tym również dosyć krytyczne bycie częścią fandomów: tych fajnych i strasznie dużych, jak chociażby fandom Doctora Who, tych cudownie trollujących jak fandom Hannibala, czy tych wybitnie dziwnych, jak fandom Supernatural. 
Z byciem w fandomie wiąże się jeszcze jedna sprawa: fanfiki. Fanfiki to moja totalna guilty pleasure, ponieważ większość z nich jest w cholerę zła i trzeba się nieźle nachodzić, żeby znaleźć coś dobrego. Ale w czytaniu rzeczy dobrych tak naprawdę nie ma zabawy. W fanfikach lubię głównie to, że są w właśnie tak kurewsko złe, tak bardzo kastrują podmioty z charakterów i naciągają rzeczywistość jak gumę w majtkach. Dobre fanfiki są trochę jak jednorożce, za to w tych złych można przebierać i wybierać. Nie mówię tu o tych rzygliwie złych jak większość (jeśli nie wszystkie!) Wincestów, Dastieli czy Thorki, ale o tych złych, bo nieporadnych.Trudno tu podać jakiś konkretny przykład, ale chyba w czołówce ulubionych fików jest ten o wielkiej i nieskończonej tró loff między jakąś randomową laską a Lokim. Przy czym pojawienie się Lokiego w życiu tej randomowej laski było niczym nieuzasadnione. Ale polubiłam tego fika i przeczytałam go w dwa wieczory tylko dlatego, że z tym histerycznym romansem wszech czasów ładnie połączono akcję Avengers. To w sumie wielka szkoda, że nie pamiętam, jaki był jego tytuł, ani nie zapisałam go nigdzie dla potomności, bo bym wam podrzuciła i zobaczylibyście, co Brozu kitra w zakładkach i podczytuje, kiedy nikt nie patrzy.


Na dziś to tyle. Wiem, że wpis nie prezentuje się najpiękniej, ale w listopadzie byłam chyba najbardziej zaganianym człowiekiem świata. Może nawet obiecuję, że się poprawię.
Pozdrav,

niedziela, 17 listopada 2013

44. Alan Tylor "Thor: Mroczny Świat"

Trzeba wam wiedzieć, że należę do tego grona osób, które na filmy od Marvel Studios raczej chodzą, bo tak, bo lubią i niekoniecznie zżymają się, gdy coś nie pasuje do treści komiksowych pierwowzorów. Należę też do osób, które po takim marvelowym wieczorze niekoniecznie zawsze z seansu wychodzą zadowolone (na niektóre filmy z serii X-men czy "Kapitana Amerykę" należałoby spuścić zasłonę litościwego milczenia, co nie znaczy, że Brozu na "The Winter Soldier" czy "Days of future past" się nie wybierze, bo wybierze się na pewno), ale nie mają poczucia, że jakoś strasznie zmarnowały pieniądze. Niemniej jednak za eksperta w dziedzinie marvelowych filmów się nie uważam, to dla mnie rozrywka jak każda inna, tak samo jak raczej wyrywkowe czytanie komiksów (na zasadzie - mam czas, to przeczytam). Co nie zmienia faktu, że pomimo mojej średniej orientacji w temacie pofrunęłam do kina na najnowszego Thora, nie tylko dlatego, że ten film to dla mnie czysty fanserwis (Hopkins, Elba, Hiddleston, Portman!), ale też film, który uznałam za taki, który z pewnością da mózgowi odpocząć po kilku godzinach zmagań na uczelni. I nie pomyliłam się. 

Tekst powstał na zamówienie Doroty, która po prostu powiedziała, że "chce nocię". Chciała, to ma, do usług. 

Urzeka mnie mistrzostwo tej fotoszopki. Proszę zwrócić uwagę na Heimdalla na chmurce i Lokiego, który wyrasta Thorowi z głowy. Poezja. Aby lepiej widzieć - należy kliknąć na obrazek.

Państwo wybaczą, ale w związku z tym, że kąsek jest świeży, postaram się napisać o filmie tak, by było jak najmniej spoilerów. Dlatego też to będzie kolejna notka w punktach.

1. Jestem taki zły, że aż mam sensowny plan, czyli OMUJBORZE, tu jest AKCJA!
Dlaczego Thor: Mroczny Świat jest taki fajny? Ano, krótko mówiąc - dlatego, że ma akcję. Tym razem pozory akcji nie toczą się ślamazarnie ani wokół jednego, nowego świata (Thor), który wszyscy dobrze znają ani wokół zagrożenia, że zostanie on zniszczony (Avengers). Tym razem problem jest o wiele większy: Mroczne Elfy, którymi dowodzi wystarczająco charyzmatyczny, byśmy bali się, że istotnie zrealizuje wszystkie swoje zamierzenia, Malekith (ukryty pod toną makijażu i nieco zremasterowanym głosem Christopher Eccleston, oby częściej grał Złych!), uważają, że dziewięć światów to, hm, błąd systemu, więc muszą zostać zniszczone, by przywrócić dawny porządek rzeczy. A że nasze Mroczne Elfy to uczniowie Kononowicza, to po prostu chcą, by niczego nie było, ponieważ dopiero wtedy wszystko wróci do normy. Pomóc ma im w tym Eter, tajemnicza, przypominająca kosmicznego Flubbera substancja, która nie tylko tworzy, ale również niszczy.
Niestety, jak wiemy z początkowego wykładu historycznego, kosmiczny Flubber był na tyle niebiezpieczny, że został Mrocznym Elfom odebrany przez armię niezwyciężonego Asgardu, a samych Elfów wypirzgnięto w niebyt. Niestety, na korzyść naszych kochanych złych działa nie tylko to, że w historię koniecznie muszą wmieszać się Ziemianie - tu w osobie Jane (Natalie Portman) - ale również koniunkcja światów (niech chwała będzie fizyce!): światy ustawiają się w jednej linii i wzajemnie przenikają, dzięki czemu przemieszczanie się pomiędzy nimi jest bardzo, bardzo łatwe. 
Plusem tego niefortunnego zbiegu okoliczności jest to, że w filmie dostajemy kilka lokalizacji, więc możemy pozachwycać się choreografią walk, efektami specjalnymi czy po prostu estetycznymi kadrami różnych mniej lub bardziej ładnych i zróżnicowanych miejsc dużo bardziej, niż to było w przypadku poprzednich filmów, w których występował Chomik z Młotkiem. 

2. Dobrze was widzieć, czyli słowo o bohaterach.
Thor: Mroczny świat nie zapomina, że poprzednie filmy toczyły się w dużej mierze na Ziemi. I chociaż Nowy Meksyk i Nowy Jork zamieniamy na Londyn, zabieramy ze sobą wszystkich bohaterów, których dobrze znamy, z fatalnie napisaną Jane i świetnie napisaną Darcy (Kat Dennings) na czele. W zasadzie muszę przyznać, że pojawienie się dodatkowego elementu komicznego, czyli asystenta asystentki imieniem Ian, nawet niespecjalnie mi przeszkadzało, bo było go zwyczajnie za mało. Lwią część czasu antenowego dla Ziemi pochłonęły bowiem perypetie nudnej Jane z Chyba Złamanym Serduszkiem oraz Darcy, która zawsze widziała jedynie jasną stronę każdej beznadziejnej sytuacji.
Żeby było sprawiedliwie, Asgardowi też się oberwało: Lady Sif i reszta radosnej paczki przyjaciół Thora występuje krótko i nieszczególnie intensywnie, czego troszkę mi szkoda. No dobra, trochę bardziej niż troszkę. Szczególnie, że pierwszy Thor ustawił ich dość wysoko w hierarchii asgardzkiej ważności. Na całe szczęście większy i dużo bardziej interesujący niż poprzednio kawałek tekstu do grania dostają Anthony Hopkins (Odyn) oraz Rene Russo (Frigga), a także Idris Elba. Heimdall Elby tym razem nie służy tylko do tego, by otwierać lub zamykać przejście między światami oraz wygłaszać kwestie wszechwiedzącym tonem, ale też istotnie uczestniczy w akcji i nawet czasem popycha ją do przodu, dzięki czemu możemy pozachwycać się tym, że ktoś dobrze trafił, wybierając Elbę do tej roli. 
Thor... Hm, sam Thor (na całe szczęście ciągle i nieprzerwanie gra go Chris Hemsworth), jak napisałam wyżej, nadal wygląda jak przerośnięty chomik i obowiązkowo imponuje klatą, ale jest również uroczo naiwny, dzięki czemu wiemy, że jesteśmy w domu i że nikt nam nie podmienił ulubionych bohaterów. Co prawda zdarza się kilka momentów, w których Thor jednak używa mózgu, głównie wtedy, kiedy używa podstępu względem Mrocznych Elfów i przez większość czasu nie ufa bratu, więc widzimy również, że postać ta (i jej klata. Taaaaaaaaka klata) nie stoją jednak w miejscu, co trzeba scenarzystom zaliczyć na plus. 

 Obrazek, będący jednocześnie bardzo słusznym komentarzem, pochodzi z fanpejdża Informacje Oczywiste

Hiddleston... Hiddleston znowu ukradł film. Tym razem mam jednak wrażenie, że Hiddlesowy Loki film kradnie specjalnie i wszyscy o tym wiedzą, łącznie ze scenarzystami. Moim - bardzo skromnym zdaniem - dostała mu się ta część scenariusza, w której napisano najlepsze teksty i do której dano najlepsze sceny, dodając do nich Thora, bo bez Thora Loki nie byłby aż tak świetny. W Mrocznym Świecie nikt na szczęście nie zmusza Hiddlesa, by obowiązkowo co chwila cosplayował szczeniaczka (Thor) ani by był nabzdyczoną królewną bez piątej klepki i planu (Avengers). Na szczęście i w tej postaci zostaje ślad tego, co pokazano w poprzednich częściach, jednak postawiono również na to, co właściwie konstytuuje tę postać: tym razem widać, że Loki to nie tylko szaleniec, którego szaleństwo wynika z tego, że jego życie było kłamstwem i z żądzy władzy, ale jest także sprytnym bogiem kłamstwa oraz uroczym żartownisiem z dość specyficznym poczuciem humoru.
 
 
 
 
 
 
 
 Chyba jedyny wyraźny spoiler dzisiaj, ale nie mogłam się powstrzymać

3. Jak śmiesznie, kiedy nie zawsze śmiesznie, czyli na koniec dwa słowa o elementach komicznych - tych zamierzonych i tych niekoniecznie zamierzonych
Thor: Mroczny Świat pełen jest scen i tekstów, które mają wywołać naszą wesołość. Chodzącym elementem komicznym jest chociażby Darcy i nie mam tego twórcom absolutnie za złe, bez tak napisanej postaci pewnie ten, jak i poprzedni film, wiele by stracił. Rozkoszny jest również humor sytuacyjny (scena z dzwonkiem telefonicznym, scena w metrze itd.), bo jest lekki, łatwy i przyjemny, że po prostu trudno się nie zaśmiać. Niemniej jednak w pewnym momencie w czasie seansu złapałam się na tym, że przy kolejnej, w założeniu zabawnej, scenie mój mózg stwierdził, że halt, dosyć, nada, mam dość i w ogóle hola, hola, drodzy koledzy scenarzyści! 
W tym nagromadzeniu rozweselaczy, niestety, nie uniknięto bowiem żartów otwarcie żenujących. Mnie żenujących szczególnie, chociaż byłam przecież otoczona przez nastolatki, które śmiały się cały czas, nawet wtedy, kiedy na ekranie nie było nic śmiesznego i rzucały żarty o dupach/dupczeniu, ponieważ nie ma zabawy, jak się nie zasugeruje seksów, prawdaż... Żenowało mnie nie tylko to, co działo się wokół mnie, ale to, co działo się na ekranie również. W Thor: Mroczny Świat żenującym elementem komicznym uczyniono Erika Selviga (Stellan Skarsgard), a uczyniono to błędnie i krzywdząco dla postaci, którą grał. W tej odsłonie przygód Chomika z Młotkiem z Selviga uczyniono Żenujący Element Komiczny tylko dlatego, że z niewiadomych przyczyn wymyślono sobie, że potrzeba w tym filmie sceny z obnażającym się w miejscach publicznym wariatem oraz kogoś, kto będzie chodził bez spodni i świecił białymi slipami. Były to dwa elementy, których film absolutnie nie potrzebował. I o ile wcześniejsze rozśmieszacze działały na mnie wcale nieźle, tak tu miałam wrażenie, że strasznie mi żal nie tylko postaci, ale i aktora, któremu kazano grać coś takiego tylko po to, by na seans poleciało kilku nastolatków i pochichichrało się stadnie, gdyż nic tak nie bawi młodzieży w okresie dorastania jak goły tyłek, niekoniecznie damski, na ekranie. 
Kolejnym niezamierzonym elementem komicznym - ale to już specyfika polska - były napisy do filmu. Po scenie, w której Thor pyta "who's next?", co postanowiono - z przyczyn dla mnie kompletnie niezrozumiałych - przetłumaczyć na "zatkało kakao?", miałam wrażenie, że twórcy napisów robią mnie w balona. Srly, tłumaczu, to nie było śmieszne. NIE BYŁO. TO BYŁO BEZ SENSU. Po kolejnych kilku minutach, na własne nieszczęście, miałam wrażenie, że napisy do tego filmu wymieszały się z napisami do czegoś kompletnie innego. Po kolejnej scenie, w której tłumaczenie nawet przez chwilę nie leżało obok oryginalnej listy dialogowej, przestałam zupełnie zwracać uwagę na napisy, bo nie chciałam się denerwować po próżnicy. 


Podsumowując: film ten to znakomita rozrywka i nie należy od niego oczekiwać, że to miało być czymś więcej. Ten film w ogóle nie powinien być niczym więcej, bo przecież dobrą rozrywkę też trzeba umieć robić. A poza tym strzelające laserami elfy po prostu nie mogą zdobyć mojej nieskończonej fanowskiej miłości, więc Thor: Mroczny Świat dostaje ode mnie 8,5 na 10 punktów.

niedziela, 10 listopada 2013

43. Tom Rob Smith "Tajny Referat"

Poprzedni weekend został pusty, gdyż nie miałam możliwości dorwać się do komputera ani w ogóle niczego napisać - film zrobił mi psikusa i się nie ściągnął, książka się co prawda doczytywała, ale nie było czasu, by w ogóle przejrzeć o niej notatki. Więc tym oto cudnym sposobem, wpis o książce pojawia się dzisiaj, gdyż uznałam, że wpisy książkowe pojawiają się na tym blogasku niezwykle rzadko. 

PS. ACHTUNG, BEŁKOT!


http://merlin.pl/Tajny-referat_Tom-Rob-Smith,images_big,7,978-83-7659-907-6.jpg 

Dziś chciałabym drugi raz zabrać was do ZSRR wykreowanego przez Toma Roba Smitha na kolejne spotkanie z niepełnosprytnym, tym razem byłym już agentem MBN, Lwem Demidowem, jego żoną i przyjaciółmi. Chociaż łatwiej by było powiedzieć, że z dawnymi przyjaciółmi. Pierwsze spotkanie, gdyby ktoś przegapił, opisałam TU.

Na nieszczęście chyba dla pana Smitha, jego druga książka ma podobne wady, co książka pierwsza. Tajny referat to powieść napisana ze znawstwem, riserczem i generalnie dosyć obfita w szczegóły dotyczące funkcjonowania państwa radzieckiego. Trochę słabiej jest ze strukturami przestępczymi, ale to jest raczej drobny szczegół. W związku z czym dzieje się dużo, szybko i chyba trochę zbyt powierzchownie.

Zacznijmy jednak od początku:

Tym razem, gdy po raz drugi spotykamy się z Lwem, jest on nadal rozkosznie naiwny i generalnie ciągle niepełnosprytny, z tą drobną różnicą, iż tym razem Raisa go jednak kocha, a on już nie jest agentem, tylko policjantem i w ogóle ma własny wydział, i jest taaaaaaaaaaki niezależny od aparatu państwowego ucisku (się później okazuje, że figa a nie niezależny, ale my o tym wiemy od początku, tylko bohater nie). Smith chyba jednak nie byłby sobą, gdyby nie stworzył postaci kobiecej, której czytelnik mógłby nienawidzić lekko, łatwo i przyjemnie oraz z totalnym rozgrzeszeniem. 
W Tajnym referacie za takiego upiora robi adoptowana córka Demidowów, Zoja, sprawczyni wszelkich nieszczęść oraz punkt wyjściowy do opowieści o tej szlachetnej stronie głównego bohatera. Zoja uważa, że Lew zabił jej rodziców (chociaż zrobił to Wasilij, a ona jako świadek tej śmierci musiała być ślepa i głucha, by nie zauważyć, że Demidow starał się temu zapobiec). Zojka w ogóle jest dziewczynką, która ZAWSZE musi być nieszczęśliwa, bo inaczej się udusi, więc lubi sobie wymyślać ludzi i rzeczy, których mogłaby nienawidzić tylko dlatego, że istnieją. To postać, której każde pojawienie się sprawia, że ma się ochotę rzucić książką o ścianę i krzyknąć, że jest małą, złośliwą i niewdzięczną rozwydrzoną pannicą. Co uczyniłam kilkukrotnie, ale raczej w wyobraźni, gdyż nie należy rzucać książką i krzyczeć w tramwajach, prawdaż. A poza tym było zbyt ciekawie, a bohater był zbyt rozkosznie głupiutki, by nie czytać dalej.

Oprócz niezbyt pełnego szczęścia rodzinnego Lwa Demidowa, w książce pojawia się wątek wielkiej polityki i nie do końca możliwych do wyjaśnienia samobójstw. Wątek wielkiej polityki objawia się - co sugeruje tytuł - w postaci tajnego referatu Chruszczowa, którego kopie ktoś podrzuca byłym pracownikom tajnej policji, którzy bojąc się, że wyjdą na jaw ich największe sekrety oraz okrucieństwa, zabijają się na potęgę. Tłem dla tej osobliwej akcji odwetowej są prześladowania oraz aresztowania duchownych z co najmniej poprzednich dwóch dziesięcioleci. A jak aresztowania, to już nam gdzieś w oddali zieleni się tajga, świeci śnieg, to już chyba Magadan i łagry, prawda? A że nasz bohater należy do tych, którzy zawsze muszą wplątać się w jakąś kabałę, okazuje się, iż jego pierwszą sprawą było aresztowanie popa. No i wszystko jasne. 

Żartowałam. Nic nie jest jasne. I nawet główny zły nie jest pewny!

Generalnie mam wrażenie, że odrobinę za dużo grzybów w tym barszczu, panie Smith. Bo panu nie jest dość, masz pan politykę, masz pan zagadkowe samobójstwa, to pan jeszcze dodajesz łagry i urków. Robi się wesoło i trochę za bardzo zagmatwanie, panie, tego... Ale do rzeczy.

Wątek urków realizuje się poprzez postać Frajerki - żony popa, którego wiele lat temu aresztował nasz Lew. Frajerka, którą kiedyś wołano Anisia, po długim pobycie w łagrze, zostaje szefem worów w zakonie (jest po prawdopodobne jak diabli, NOALE, nie wnikajmy) i pojawia się w życiu Demidowa w dość spektakularny sposób - porywa wkurzającą Zojkę i w zamian żąda sprowadzenia męża, który gdzieś tam podobno jeszcze żywie (siedem lat? Średnio prawdopodobne, NOALE ponownie, nie wnikajmy). Nasz dzielny Lew, który pragnie rodziny i miłości Zojki, rusza więc w stronę Magadanu. Odnajduje Łazara (bo tak nazywa się pop) i już, już, ma wracać, kiedy zostaje rozpoznany jako agent, który dokonywał aresztowań. Akurat też wtedy więźniom zbiera się na bunt, ale gdy zaczyna się robić nieciekawie, dobry pop zauważa zmianę, która zaszła w Demidowie i naszym bohaterom udaje się wrócić do Moskwy. Z większymi raczej niż mniejszymi problemami, ale nie opowiem wam o wszystkim, bo byłoby szkoda, gdybyście dokładnie wiedzieli, co tam się działo. A działo się chyba najciekawiej i najlepiej, porównując z pozostałymi wydarzeniami przedstawionymi w powieści.

W Moskwie Smith daje nam między oczy kolejnym plot twistem - Frajerce, w której zdaje się nie zostało nic z Anisi, wcale nie chodziło o męża, chciała po prostu ukarać Lwa przy jednoczesnym wywołaniu małej, politycznej zawieruchy. Jako że z Frajerki jest niezgorsza Wicked Witch Of The West, zabija Zojkę i Łazara, po czym znika z pola widzenia. 

Oczywiście zniknięcie Frajerki to kolejny plot twist, ponieważ wory-politykierzy przenoszą się ze swoją uberrewolucyjną działalnością na Węgry, a na Węgrzech w roku 1956 trochę się działo, prawda? Żeby było bardziej cool, okazuje się, że w działania na Węgrzech zamieszane są, pośrednio lub bez, grube moskiewskie ryby, łącznie z tymi, które nadzorowały Lwa. I tyle by to było o niezależności naszego bohatera, prawdaż... 

Właściwie w tym momencie mogłabym zacytować fragment poprzedniej notki o Smithcie, o ten:
Nie załamujcie się, czytajcie dalej, bo motywy wyjaśnione są dopiero w finale, po festiwalu łodefaków i ojapitolęniewierzężetoczytam oraz ilejestLwawLwie.

Taak... Podsumowując: takie nagromadzenie wątków i warstw sprawia, że to, co było interesujące w pierwej książce (czyli kryminał + wielka polityka), teraz staje się nieco męczące. Zdaje mi się, że Tom Rob Smith za bardzo chciał być cool, za bardzo chciał, żeby działo się dużo, szybko oraz interesująco, jak w hollywoodzkich filmach akcji, przez co przedobrzył. Nieco. No dobra, trochę bardziej niż nieco.
Serio, w trakcie lektury ma się takie niemiłe wrażenie, że tego wszystkiego jest już za dużo, że to już, przesyt i kompletna niemożność śledzenia dalszych rewelacji. Przez to też wątki takie jak przestępczość zorganizowana, prześladowania i łagry potraktowane są mocno po macoszemu, a na pierwszy plan wybija się wielka polityka. Tym razem jednak nie służy tylko temu, by pokazać tę rozbrajającą naiwność bohatera (która mu, niestety, nie przeszła do samego końca, a trochę na to liczyłam, no bo ileż można razy wkładać rękę do ognia i nie kojarzyć, że ogień parzy?), ale temu, by pokazać słabość systemów politycznych w ogóle i pokrętne ścieżki rozumowania nie tyle polityków, co tych, którzy wykonują ich polecenia, dzięki czemu żyją dostatnio. 

Generalnie ja już chyba wolę wierzyć, że wydarzenia węgierskie roku 1956 wywołała grupa radzieckich przestępców-politykierów-mścicieli. 7,5 na 10, panie Smith.

niedziela, 27 października 2013

42. Polowanie na serialowy październik: you are making me look bad, lieutenant, czyli seriale wojenne

Dziś prezentuję wam ostatnią notkę z naszego serialowego cyklu. Padło na seriale o wojnie, czy też raczej wojenne. Czułam, że powinnam napisać o tego typu serialach, bo moje oglądanie seriali obyczajowych kończy się gdzieś na pierwszej, ewentualnie drugiej serii, kiedy wydarzenia robią się zbyt oderwane od rzeczywistości, a seriale wojenne zwykłam oglądać do końca. Nawet zdarza mi się myśleć, że moje cierpienia podczas batożenia się kolejnymi seriami Czasu honoru z czasem mogą obrosnąć wcale niezłą legendą.
A więc wojna. 
Cóż, wybór nie był specjalnie trudny, ale okazało się, że moje zdolności sklecenia kilku zdań ograniczają się tym razem do ledwie trzech seriali. Dziwnym trafem wszystkie trzy są produkcji HBO, bo jakoś nie miałam serca pastwić się nad parawojennymi produkcjami TVP, zostawiam to sobie na lepsze czasy, na bardziej hejterski nastrój.
Żeby was jednak nie zostawiać niepocieszonymi, iż tym razem tak mało, TU linkuję moją wielce entuzjastyczną i obszerną notkę o serialu Nasze matki, nasi ojcowie, która na dzień dzisiejszy jest notką programową tego przeżartego germanofilstwem blogaska. 
To tak, jakby ktoś jeszcze tego nie widział. A teraz naprawdę zaczynamy. 


1. Kompania Braci


http://tvpedia.org/wp-content/uploads/2011/08/band-of-brothers-poster-1.jpg

To serial, który na ekranach pojawił się w roku 2001. W związku z tym, że wtedy byłam jeszcze zupełnym szczylem, który nawet jeszcze nie myślał o tym, żeby zainteresować się historią i wojnami, Kompanię braci zobaczyłam troszkę później i zdecydowanie bardziej świadomie (np. po przeczytaniu książki, na której podstawie serial w ogóle powstał i paru innych mądrych książek), niż bym ją oglądała, mając lat dziesięć czy tam jedenaście. Zresztą, nie podejrzewam, by rodzice w ogóle pozwolili na to, bym w tak młodym wieku oglądała tego typu produkcję. W każdym razie, do serialu mam spory sentyment i lubię do niego wracać. Nici zatem nawet z pozorów obiektywizmu, sorry, Winnetou.
To jest też chyba ten serial, po obejrzeniu którego mogę sobie radośnie kwikać, gdy w jakiejś innej produkcji pojawią się Kirk Acevedo, Scott Grimes czy Richard Speight Jr., więc sami rozumiecie, że mam sentyment.
Ciekawostka: jak ktoś lubi wypatrywać znanych twarzy, przez Kompanię braci przewijają się piękni i młodzi, teraz znani James McAvoy, Andrew Scott, Tom Hardy czy Michael Fassbender. Szczególne trudności nastręczało mi wyszukanie Fassbendera, ale za którymś razem mi się udało. W każdym razie to taki element turnieju, jak już znacie kwestie na pamięć (nie, WCALE nie udaję, że nie mówię tu o sobie).
Wiecie co, naprawdę chciałabym w tym miejscu zostawić bardzo pochwalną notkę, ale jednak się postarałam i wykrzesałam nieco krytycyzmu. Ale mimo wszystko chyba więcej będzie o rzeczach dobrych.
To, co pcha mi się teraz na klawiaturę, to przede wszystkim tempo akcji - niezbyt szybko nam się akcja rozwija, ale na tyle wartko, żeby niespecjalnie się nudzić - przynajmniej tak do 9 odcinka, kiedy to wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że zbliża się ten moment, w którym przyjdzie nam dać zdjęcia w sepii i w paru słowach wspomnieć o losach bohaterów. To jest też ten głupi moment, w którym bohaterowie jaki zdecydowanie chętniej wdają się w filozoficzne dysputy tudzież oddają się namiętnym, filozoficznym monologom o istocie wojny oraz jej kosztach, które to wywody mogłyby najprędzej powstać w latach powojennych po dogłębnej analizie swojego postępowania i spojrzeniu z dystansu, a średnio pasują do człowieka tamtych czasów i świeżo po takich przeżyciach (rekordy bije tu odcinek 6 pt. "Bastogne" - narracyjnie masakra, jeśli chodzi o akcję - jeden z lepszych odcinków).
Jednocześnie taki sposób opowiadania - niespieszny, ale interesujący - pozwala nam polubić dokładnie tych bohaterów, co trzeba i poznać ich na tyle dobrze, by czasem martwić się o to, aby nie stało im się nic złego. Jak już przy bohaterach jesteśmy, to część widzów może straszliwie drażnić zagranie kliszą "dobrego, prawego i sprawiedliwego dowódcy", która to rola przypadła majorowi Wintersowi (Damian Lewis). Szczerze przyznam, że Winters w tym serialu to nie człowiek, to chodzący pomnik, tak napisany i z takimi kwestiami, które nie pozostawiają wątpliwości, iż oto mamy przed sobą ojca tej gromadki garnących się w walki młodzików, który wskaże im, gdzie mają iść, jak walczyć, a na dodatek ochroni ich, obroni i walnie kilka motywujących mów. Winters ma oczywiście przyjaciela, który go nieco tonuje oraz uczłowiecza, kapitana Nixona (Ron Livingston), który jest dużo bardziej od niego złożony. Z pewnością byłby również ciekawszą postacią do obserwowania, gdyby dostawał więcej czasu antenowego. A tak trzeba się cieszyć z tego, co dostajemy. Z drugiej strony mamy też osoby, których przeznaczeniem jest, by widz ich nie znosił - mówię tu o kapitanie Sobelu (David Schwimmer), który jest na tyle głupi, by być okrutnym i bezmózgim. Problem z serialowym Sobelem jest taki, że nie jest on na tyle głupi i w swojej głupocie okrutny, jak być powinien, nie jest przedstawiony jako trep-zazdrosny służbista na tyle dobrze, by rozumieć niechęć jego podkomendnych. W książce jest to przedstawione lepiej oraz o wiele bardziej zrozumiale. Nie wiem, kto lub co tutaj zawiniło - niezbyt szczęśliwie wybrany Schwimmer, który chyba nie jest w stanie zagrać demonicznego tępaka, czy może raczej poprowadzenie postaci... Może obie rzeczy na raz?
Muszę też przyznać, że Kompania braci to jeden z lepiej zrealizowanych seriali, jakie widziałam. Nigdzie przed oczy nie pcha się tektura (a przynajmniej niezbyt nachalnie - im mniej samolotów nocą, tym lepiej, mówię wam), efekty pirotechniczne i zdjęcia też nie pozostawiają wiele do życzenia - w każdym razie widać, że na serial wydano majątek i że ten majątek został spożytkowany dobrze. Nie można powiedzieć, żeby odbiegał od kinowych, kasowych produkcji, a nawet nie zestarzał się za bardzo ze swoimi technikami.
A więc: warto.

2. Pacyfik

 
http://www.impawards.com/tv/posters/pacific_ver2.jpg

Jak głosi napis na plakacie: producenci Kompanii braci przedstawiają. No przedstawiają, przedstawiają jak cholera. Kompanię..., tyle że na innym froncie. Co prawda jednostka im się zmieniła - spadochroniarzy zmieniliśmy na korpus piechoty morskiej, Francję na front na Pacyfiku, tylko nie bardzo się chciało zmieniać klisze dotyczące bohaterów i scenariusz. Cała historia nam się powtarza, niestety. Tym razem bohaterów zasadniczo mamy trzech: Roberta Leckie (James Badge Dale), Eugene'a Sledge'a (Joseph Mazzello) i Johna Basilone (Jon Seda) - każdy z innej okolicy i innej warstwy społecznej, ale PRZECIEŻ braterstwo broni, przyjaźń bla bla bla...
Szczerze mówiąc mam wrażenie, że Pacyfik to właśnie takie bla bla bla i wariacja na temat "co by było gdybyśmy nakręcili nasz poprzedni serial w 2010". Mam wrażenie, że twórcy serialu zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im  współczesna technologia, montaż czy sztuka filmowa w ogólności tak bardzo, że zapomnieli o samej historii. Fajnie, że Guadalcanal i dżungla, tylko po co ten łopot gwieździstego sztandaru w tle, po co ta amerykańska martyrolololo i cała reszta? Nie wiem czemu, ale jedynym bohaterem, którego zdołałam polubić, był Sledge. Resztę za mocno wcisnęli w schemat. Na tyle mocno, że jakoś nie umiałam się przejąć ich tragediami i nieszczęściami. Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy trzej to chodząca klisza i stereotyp, więc w całej swojej kliszowatości są zdecydowanie za mało ludzcy. 
Serio, trochę mi smutno, że między mną jako widzem a bohaterami nie nawiązała się żadna trwalsza nić sympatii i wzdraga mnie na samą myśl, że mogłabym kiedyś oglądać to raz jeszcze. A ja bardzo lubię przejmować się losami bohaterów i bardzo lubię ich lubić i wracać do ich historii. A tu jakoś nie szło, no nie szło. 
Nie zrozumcie mnie źle: to, że działania na Pacyfiku niespecjalne leżą w kręgu moich najbardziej ochoczo eksplorowanych  tematów nie znaczy, że mam je w nosie. Problem w tym, że z serialu nie można dowiedzieć się o tym za dużo. Ogląda się - przyznaję, czasem z zapartym tchem - pracę pirotechników i reszty ekipy, ale nie bardzo ogląda się historię. Serial sam w sobie fabułę opowiada raczej słabo i fragmentarycznie. Wali nam się w oczy budżetem, podczas gdy na pierwszym miejscu powinna być raczej historia, prawda? Nie uważam, żeby dobrym serialem był serial, którym nie potrafię się przejąć. 
Generalnie podczas seansu miałam wrażenie, że oglądam odgrzewanego kotleta. A co gorsza ten kotlet był odgrzany i rozgrzebany. Tu chwyt i muzyka jak z Kompanii..., tu klasyczna klisza, tam sceny jak żywcem wyjęte ze Sztandaru chwały, łopot sztandaru tak łudząco podobny do tego z Szeregowca Ryana, dramatyzm Szyfrów wojny i technika jak kwiatek do kożucha, jakbym oglądała przeniesiony w czasie Helikopter w ogniu.
Ze strony wizualnej: miodzio, polecam i podpisuje się obiema rękoma. Jeśli chodzi o historię... Bida, panie. 

3. Generation Kill

http://i2.listal.com/image/345815/600full-generation-kill-poster.jpg 

Skok w czasie do jednej z najbardziej zbędnych wojen w historii - do roku 2003 i Iraku. Właściwie powiedzieć, że Generation Kill opowiada o wojnie to trochę nadinterpretacja. To serial o tej wojnie nowoczesnej, mechanicznej i zupełnie nie nastawionej na kontakt z wrogiem. 
Produkcja powstała - oczywiście - na podstawie książki dziennikarza jednego z amerykańskich magazynów i  opowiada o żołnierzach kompanii Bravo z Pierwszego Batalionu Rozpoznania Korpusu Piechoty Morskiej (trudna i długa nazwa, ale to ma pewne znaczenie) tuż przed atakiem na Bagdad, wojna jest więc jedynie tłem dla toczącej się (głównie w samochodzie) akcji. Tym razem problemy, z którymi zmagają się bohaterowie są zdecydowanie bardziej przyziemne: raz są to cywile, z którymi nie potrafią się porozumieć, raz brak zaopatrzenia, innym razem błędna decyzja dowództwa i niechęć do wykonania rozkazu, a jeszcze innym razem - teraz już naprawdę dosyć prozaiczny z problemów - brak seksu, kobiet, rozrywek czy po prostu tarcia między kolegami z oddziału. 
Tym razem akcja serialu dialogiem stoi. Są to bardziej portrety psychologiczne niż opowieści o walecznych, bohaterskich żołnierzach na wszelkich frontach. Zdecydowanie bardziej ten serial przypomina mi Jarheada niż jakikolwiek inny film. I zdecydowanie w nim mniej grania kliszą i schematem, chociaż jak w każdej produkcji tego rodzaju i tutaj spotykamy się z pewnymi typami idealnymi: superodpowiedzialnym sierżantem Colbertem (Alexander Skarsgard) czy wesołkiem Personem (James Ransone) itd. 
Generalnie zgraja naszych wojaków to typy raczej odpychające, wulgarne i przyziemne - a przez to bardziej prawdziwe. Jestem skłonna uwierzyć, że dokładnie tak zachowuje się typowy, nowoczesny żołnierz. Generation Kill to serial, który pokazuje, że być może mentalność się zmieniła, ale niechęć i nienawiść do przeciwnika - nawet jeżeli jest to już przeciwnik zupełnie niewidoczny - ani trochę. 
I jest w tym coś interesującego, przyznaję.



Tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć Polowanie na serialowy październik. Notka dziś krótka i raczej skromna, ale wybrałam seriale, które w jakiś sposób można ze sobą porównać, nawet jeśli miałoby to być porównanie tak dalekie, jak w przypadku ostatniego przykładu. Mam nadzieję, że notka choć trochę spełnia wasze oczekiwania i obiecuję na jakiś czas dać spokój serialom, ALE... 

http://media.tumblr.com/9fcaff631874f18d37041cc842bb8973/tumblr_inline_mhb79gcEcX1qz4rgp.gif

niedziela, 20 października 2013

41. Polowanie na serialowy październik: honey, you should see me in the crown czyli seriale kryminalne, procedurale oraz ich krewni i znajomi

Dziś - zgodnie z obietnicą - zajmę się serialami o śledztwach, mordercach, policjantach, konsultantach, detektywach  i różnych innych atrakcjach, a trup będzie się ścielił wcale gęsto. Najczęściej zresztą będzie to trup brytyjski - czy ktokolwiek czuje się takim zapewnieniem zachęcony?
Tak? No to zaczynamy. 


1. Sherlock


Tego rodzaju wpis nie mógłby obejść się bez wspomnienia o jedynym takim detektywie konsultancie na świecie. 
Szczerze przyznam, iż moje wielkie uwielbienie po seansie Sherlocka do postaci stworzonej przez Conan Doyle'a ani nie ucierpiało, ani specjalnie nie wzrosło, podobnie jak po swobodnie podchodzących do tematu filmach Ritchie'ego. Daleka jestem od porównywania realiów, miejsc i postaci, tak z książką, jak i z wcześniejszymi filmowymi wersjami Sherlocka Holmesa. Jedno stwierdzam na pewno: brytyjska wersja podoba mi się bardziej niż amerykański pomysł i ich Elementary, które z Sherlocka zostawili tylko imię i nazwisko głównego bohatera. 
Ale od początku.
Wersja BBC, w której palce maczał Steven Moffat (a do czego ostatnio Moffat się NIE miesza?), to uwspółcześniona wersja  przygód Holmesa, która przyniosła niespodziewaną popularność odtwórcom głównych ról, czyli grającemu Sherlocka Benedictowi Cumberbatchowi i Martinowi Freemanowi, chociaż jego postać leżała obok książkowego Watsona ledwie przez chwilę, jeśli w ogóle (w porównaniu z postacią graną choćby przez Jude'a Law stwierdzam, że jednak leżała, NOALE). W sumie jak się tak zastanowić, to żadna z postaci nie jest podobna do pierwowzoru, ale niektóre na tym w moich oczach zyskują - ot, chociażby Lestrade Ruperta Gravesa czy Mycroft Gattisa łapią spore plusy w tej uwspółcześnionej wersji. Przynajmniej u mnie. 
W związku z przeniesieniem czasu akcji we współczesność, nasi bohaterowie otoczeni są nowoczesną techniką i trochę mnie irytuje, że Watson pisze blogaska zamiast dziennika, ale nic na to nie poradzę. Oczywiście nasi bohaterowie obrywają też Imperatywem Współczesności, który każe wszystkim wokół brać ich za parę (nie, to nie jest zabawne, po pierwszym odcinku jest to raczej męczące i zgrane) oraz oderwaną od rzeczywistości Irene Adler (Lara Pulver), która jest Najbardziej Irytującą Postacią obu serii. Moriarty w wersji Moffat&Gatiss to klasyczny, a nawet miejscami nudnawy evil overlord z ogromnymi kompleksami, chociaż Andrew Scott bardzo się stara, żeby było inaczej, więc Moriarty zyskuje tu nieco uroku. 
Jeśli mam być szczera to chyba najlepiej uwspółcześniony został Pies Baskervillów, a nawet też Studium w szkarłacie (w serialu: w różu), chociaż usunięcie wątku prywatnej zemsty z tego drugiego tytułu jest dla mnie osobiście dosyć smutnym faktem. Natomiast tym, co moim zdaniem może kosmicznie położyć początek serii trzeciej to wytłumaczenie fejkowej śmierci Holmesa, która dla mnie - według tego, jak zostało to rozegrane w serialu - nie może być sensownie, składnie i prawdopodobnie wyjaśniona. Ale może niech wypowie się sam Cumberbatch:


Jakie są jeszcze zalety Sherlocka? Cóż, dla mnie są to przede wszystkim krótkie serie z długimi odcinkami, chociaż niektórzy ludzie nie lubią tego, że muszą czekać na kolejną serię. Ja zaś nie przepadam za tasiemcami. Oglądam za dużo seriali, by mieć czas na więcej tasiemców niż już oglądam. 
Aha, jeszcze jedno: bardzo zacna notka na temat tego, dlaczego Sherlock jest fajny, do przeczytania TU


2. Detektyw Monk


Detektyw Monk to jedna z dwóch sherlockowych wariacji, o których chciałabym dziś napisać. Serial ma tę zaletę, że jego emisja całkiem niedawno (w 2009 roku) została zakończona, więc nie trzeba się ciągle martwić o nadrobienie nowych odcinków. 
Co takiego w Monku sherlockowego? Ano to, że jest - w tym przypadku z powodu swoich lęków i fobii - praktycznie niezdolny do funkcjonowania w społeczeństwie. Podobnie jak Sherlock, Monk jest detektywem, który pomaga policji. I - znów tak jak Holmes - ma swoich Watsonów, którą to rolę spełniają dwie jego asystentki: najpierw Sharona (Bitty Schram), później Natalie (Traylor Howard). Nasz Monk jest w stanie rozwikłać każdą zagadkę dzięki zmysłowi obserwacji oraz zdolności dedukcji. Ktoś ma jeszcze jakieś pytania?
Jak to zwykle bywa z serialami, większość postaci spełnia rolę towarzyszy głównego bohatera. Monk zarysowany jest dobrze, ewentualnie tuż za nim plasuje się Natalie, natomiast reszta? Reszta jest, niestety, wycięta z bardzo cienkiej tekturki. Ba, są chodzącymi stereotypami. Szczególnie mam tu na myśli dwóch policjantów-pomagierów, dobrych, choć nie tak dobrych jak Monk śledczych - oh wait, to jest kolejne nawiązanie do Sherlocka Holmesa, czyż nie? No, może różnica jest taka, że Monk swoich pomagierów ceni dużo bardziej i dużo wyraźniej niż bohater powieści Doyle'a. Ale, ale, do rzeczy: Randy Disher (Jason Gray-Stanford) robi w Detektywie Monku za na swój sposób miłego, uroczego, ale w pracy zbyt nadgorliwego i snującego niemożliwe teorie policjanta, wpisując się w schemat tego-głupszego-młodego-z-którego-będziemy-się-śmiać. Natomiast kapitan Stottlemeyer (Ted Levine) to typ starego, doświadczonego policjanta-najlepszego przyjaciela, który zawsze służy radą. 
Ogromną zaletą tego serialu jest humor - sprawy kryminalne i potyczki Monka z codziennością są napisane tak, że nie sposób się nie śmiać - przy czym często jest to tylko humor sytuacyjny. Śmiech budzą jednak również dobrze napisane dialogi, szczególnie te między głównym bohaterem a asystentkami lub terapeutami. 
Czy serial warto oglądać? Cóż, jeśli nie nudzą was schematy i lubicie średnioskomplikowane, a czasem wręcz banalnie łatwe zagadki kryminalne, to proszę bardzo. Serial czeka i jeszcze nie zdążył się zestarzeć. 

3. Mentalista


Tym razem nawiązanie do Holmesa jest dość swobodne, by nie rzec, że bardzo-bardzo swobodne. Tytułowy mentalista, czyli Patrick Jane (Simon Baker), po prostu zna się na ludziach, jest dobrym obserwatorem, nieobca mu również sztuka dedukcji. Ma też swoich wiernych przyjaciół - tu w wariancie Watsona występuje Theresa Lisbon (Robin Tunney). Och, zapomniałam wspomnieć - Jane jest konsultantem pomagającym CBI. Brzmi dosyć znajomo, chociaż nowością jest to, że nasz bohater, zanim stał się dobry - naciągał ludzi udając medium. Ale teraz jest dobrym, puchatym i prawym króliczkiem, więc wszystkie jego winy są mu wybaczone. 
Serial - co mu się liczy na plus - trzyma się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek. Natomiast wszystkie odcinki i sezony spaja motyw seryjnego mordercy, którego zwykło się nazywać Red Johnem, a którego bohater nasz ściga, gdyż chcę wywrzeć na nim zemstę za śmierć żony i córki. Klasyka klasyk. 
Serial ma jednak swoje minusy - i to, niestety, dość spore. 
Pierwszym z nich jest to, że 98% postaci jest wyciętych z jeszcze cieńszej tekturki niż te, z którymi mieliśmy do czynienia w Detektywie Monku. Właściwie trójwymiar ma jedynie Jane. No, dobra, Jane i Lisbon, reszta bohaterów została potraktowana schematem, stereotypem i imperatywem, w związku z czym są grupą sympatyczną, ale nie wybijającą się ponad przeciętną. Dobrze rozegrana została postać naszego evil overlorda, Red Johna. Przyznam, że to już pięć serii z hakiem i jak na razie wszystkie moje teorie na temat jego tożsamości całkiem widowiskowo się posypały. 
Drugi minus to przewidywalność. Żeby było jasne: niemal wszystkie procedurale po pewnym czasie - a czasem nawet od początku - są przewidywalne, ale tu zaczyna drażnić mnie, że po obejrzeniu dwóch, maksymalnie trzech serii, zna się już wszystkie sztuczki głównego bohatera i jest się w stanie dodać dwa do dwóch po czym odgadnąć tożsamość mordercy jeszcze przed tym, niż odgadną ją bohaterowie. Niektórzy mówią, że w tym cała zabawa - ja jednak wolałabym być zaskakiwana. Zaczynam mieć wrażenie, że ten serial powinien się już... Skończyć. I chyba nie byłoby mi żal, gdyby obecna, szósta seria, była tą ostatnią. 

4. Wallander

 

Wracamy na bezpieczny, brytyjski grunt. A właściwie szwedzki. Kurt Wallander to bohater serii książek Henniga Mankella - jednego z trzech pisarzy (obok Arthura Conan Doyle'a i Jo Nesbo), których kryminały czytam z przyjemnością. Więc z równą niemal przyjemnością zabrałam się za serię BBC. Tym bardziej, że seria zawiera Kennetha Branagh (w roli Wallandera) i Toma Hiddlestona (przez dwie serie w roli Martinssona. Potem znika i nikomu ze scenarzystów nie chce się tłumaczyć, co się stało z tym bohaterem). 
Zaletą - jak zawsze dla mnie - są krótkie serie i długie odcinki oraz w miarę wierne przeniesienie historii z książek na ekran. Co prawda nie są to opowieści przeniesione chronologicznie (Psy z Rygi pojawiają się w serii trzeciej, chociaż to chronologicznie drugie opowiadanie z cyklu itd.). Co więcej, Wallander w wydaniu BBC to także Wallander uwspółcześniony, przesunięty - tak na oko - co najmniej dziesięć lat do przodu, przez co urywa mu od kwestii politycznych (jak chociażby w Psach z Rygi). Niemniej jednak za kolejny plus należy twórcom policzyć to, że serial był rzeczywiście nagrywany w Szwecji, więc mamy stuprocentową niemal zgodność krajobrazu i klimatu. 
Minusy? Są. Wallanderowi postanowiono oderwać od charakteru, więc nasz smutny policjant nie słucha muzyki poważnej i za mało myśli o rzuceniu w cholerę swojej pracy i zostaniu radosnym cieciem w jakiejś dużej firmie. Innym minusem są momenty mudy - naprawdę, w niektórych odcinkach (np. An Event in Autumn, Sidetracked) akcja ciągnie się miejscami jak smark po ścianie. Dlatego przenoszenie 1:1 książki na ekran raczej się nie sprawdza i nie należy próbować, bo to, co w książce wypełniają rozważania bohatera, w serialu wypełniają smętne obrazki i przeciągłe spojrzenia. 
Ponownie - tak jak w przypadku Sherlocka - daleka jestem od porównywania tej wersji z innymi, ale szczerze przyznam, że jest to chyba pierwszy przypadek, kiedy taką obrazkową wersję zaczęłam i skończyłam bez większego jojczenia czy przerw między kolejnymi odcinkami czy seriami. I nie sądzę, by rzeczywiście wpływ na to miała obecność Hiddlesa (no bo w trzeciej serii go NIE MA). 
Czy warto? Jak się lubi kryminały, zmęczonych życiem policjantów z wątpliwościami, to oczywiście, że warto. Tym bardziej, iż półtoragodzinny seans może okazać się lepszy niż kolejny program rozrywkowy lub powtórka filmu, który widzieliśmy już jakiś milion razy. 

5. Broadchurch


Jeden z lepszych seriali, kryminałów i dramatów jakie ostatnio widziałam. Broadchurch potwierdza też moją tezę, że najlepszy Tennant, to Tennant cierpiący. 
Miejscem akcji jest małe, urokliwe nadmorskie miasteczko, w którym wszyscy się znają - a przynajmniej zdaje im się, że tak jest. Oto pewnego dnia dochodzi do morderstwa nastolatka. Pierwszą tezą jest jednak nieszczęśliwy wypadek, gdyż policja twierdzi, że chłopiec sam spadł z klifu. Szybko się jednak okazuje, że są w błędzie, a chłopiec został zamordowany. 
Wiadomość ta w tak małej społeczności wywołuje szok. Na tle tegoż szoku rozgrywa się dramat rodziny Latimerów. Najpierw zostaje oskarżony ktoś z zewnątrz, potem jednak coraz więcej podejrzeń - szczególnie, gdy w sprawę wpiernicza się prasa - pada na mieszkańców miasteczka, które w efekcie prowadzą nawet do próby linczu. Nie zostaje oszczędzony nawet ojciec (Andrew Buchan), ksiądz (Arthur Darvill), ani współpracownik ojca ofiary (Joe Sims), ani kioskarz (David Bradley). W tym momencie serial robi się interesujący z czysto socjologicznego punktu widzenia: rozłażą się tu przecież i więzi sąsiedzkie, i przyjacielskie, rodzina Latimerów też okazuje się niezbyt idealna i z wielkim trudem przechodzi przez tę próbę. Na próbę, choć innego rodzaju, wystawiona jest też detektyw Miller (Olivia Colman), która zostaje zmuszona do współpracy z dobrym, acz trudnym w obyciu detektywem Hardy (David Tennant). 
Ogromny plus serialu - do ostatniego odcinka nie wiadomo, kto zabił. Ja przyznaję - dałam się nabrać i za każdym razem, gdy pojawiał się jakiś nowy podejrzany myślałam sobie "to ma sens! Tak, to mógł być on, to na pewno on!", a jak się okazywało, że to zupełnie niemożliwe, to nie wiedziałam, kogo powinnam podejrzewać teraz. Kiedy już poznajemy tożsamość sprawcy, wiadomość wywołuje w nas jedno wielkie "NO NIEMOŻLIWE". 
A przynajmniej u mnie wywołała. Tak więc - warto, bo ja jakoś nie dostrzegam słabych stron. 

6. Morderca z Whitechapel


Na sam koniec to, co Brozy lubią najbardziej, czyli współczesny serial kryminalny, który nawiązuje do historii. 
Podobnie jak opisywane w zeszłym tygodniu Ripper Street,  akcja Mordercy z Whitechapel dzieje się w tej osławionej londyńskiej dzielnicy. Serii do tej pory powstało cztery - każda z nich nawiązuje do jednej lub kilku spraw kryminalnych sprzed lat - a więc w znaczącej liczbie odcinków mamy do czynienia z naśladowcami sławnych morderców lub mordercami wykorzystującymi dawne wierzenia i legendy, luźno związane w Londynem, mocniej z samym Whitechapel.
Serial rozpoczyna zatem - co całkiem oczywiste - sprawą naśladowcy Kuby Rozpruwacza. Następne nawiązują do mniej znanych spraw, jak chociażby brutalnych porachunków z lat 60. poprzedniego wieku, wierzeń w Czarnego Luda czy - w serii najnowszej - polowań na czarownice, potyczek szpiegowskich i innych takich atrakcji. 
Plusów - oczywiście jest sporo. Oprócz tematyki, oczywista. 
Pierwszy z nich - krótkie serie, krótkie odcinki: od 3 do 6 razy po 45 minut ani nie potrafi znudzić, ani zmęczyć, a temat wyczerpuje. 
Inny plus to postaci z bohaterem głównym, czyli inspektorem Chandlerem (Rupert Penry-Jones) na czele. Tuż za nim plasuje się matkujący mu sierżant Miles (Philip Davis) i zakręcony rozpruwaczolog-wannabe śledczy Edward Buchan (Steve Pemberton). Oczywiście wszyscy są wpisani w schemat: na początku stara wiara nie znosi Chandlera, Chandler nie czai bazy bycia trÓ policjantem, rozpruwaczolog plącze się pod nogami, słowem - czysta rozpacz. Co więcej, nasz bohater ma wcale niemało fobii (w sezonie drugim dowiadujemy się na przykład, że gdy jest w stresie, zaczyna liczyć pinezki, ewentualnie 150 razy włącza i wyłącza światło. Biedny ten nasz bohater.), co Penry-Jones, choć aktorem jest raczej przeciętnym, gra i oddaje w sposób absolutnie uroczy, taki, że nie sposób Chandlera nie lubić. 
Jeszcze inny plus - naszym dzielnym londyńskim policjantom nie zawsze wszystko się udaje - ba, nasi dzielni policjanci nie boją się mylić, co - wbrew pozorom - w serialach tego typu nie jest wcale takie częste. 
Jeśli chodzi o napięcie - cóż, jest, ale niespecjalnie wielkie, co pewnie niektórzy policzą na minus, ale nie ja. Dlaczego? Już tłumaczę: tym razem dużo większy nacisk położony jest raczej nie tyle na samą zagadkę/zagadki morderstwa, co na ich związek z historią i połączenie motywów działania, broni, przedstawienie działania ówczesnych służb mundurowych oraz tego, co nasi dzielni policjanci robią współcześnie. I jak dla mnie to jest najciekawsza rzecz w Mordercy z Whitechapel. 


Na dziś to tyle. W przyszły weekend kończę Polowanie na serialowy październik raczej krótkim wpisem o serialach wojennych - okazało się, że tych jest dużo więcej niż obyczajówek. Muszę się podciągnąć w tej materii. W związku z czym czmycham nadrabiać Masters of sex, a was zostawiam z tą notką. Jak chcecie, to możecie przeczytać ją jeszcze raz. 
Pozdrav,