sobota, 27 września 2014

54. Jan Komasa "Miasto 44"

Nastawiłam się na taką piękną katastrofę. Nastawiłam się na to, że będzie siedzieć w kinie i wołać "ka-ta-stro-fa!", ku uciesze głównie mojej, ponieważ jestem okropnym człowiekiem. Okazało się jednak, że trailer obiecał mi paździerzaste filmidło z efektami specjalnymi, które zwykle można spotkać: a) u Bondarczuka, gdzie podsycają tylko moją niewytłumaczalną miłość do Bondiego b) we współczesnym kinie mongolskim c)w Szczerbialu, a dostałam film, na który popatrzeć było nawet ciekawie, poza kilkoma wyjątkami, oczywiście. Wielka szkoda tylko, że ponownie był to film bez jakiejkolwiek historii do zaoferowania. 


Kurczę, nawet plakat obiecuje coś, czego w filmie nie ma. Jak pech to pech. 

Tekst o filmie pojawił się już też na blogu Zwierza Popkulturalnego , ale trochę polecam wam go w ciemno, bo nie czytałam, żeby się nie sugerować, zgadzać albo polemizować. Przeczytam, jak już napiszę, co chciałam napisać, ale tekst i tak polecam, bo pewnie jest tradycyjnie interesujący. 

PS. TEKST W PUNKTACH, BO TAK. PUNKTY SĄ FAJNIE.  PLUS SPOILERY, ALE TO JEST RACZEJ OCZYWISTE. 


1. Powstańcza Apokalipsa według Komasy albo smutna ballada o gruzie w slow motion. 

Apokalipsa według pana reżysera slesz scenarzysty polega głównie na tym, że poruszamy się wśród gruzów i gdzieś w tle, raz bliżej, raz dalej, są pożary. I ludzie tłoczą się w piwnicach. Konkretnie jednej, bo więcej się reżyserowi slesz scenarzyście nie chciało pokazywać. Pardąsik, jest jeszcze przeludniony szpital polowy, co w domyśle ma załatwiać temat "a teraz wam pokażemy cierpienie cywili, cywile cierpią, cierpią! Czy cywile mnie słyszą?". 
Wracając do gruzu: serio, w filmie jest TYLEDUŻO gruzu. Ile, to już nas informuje zajawka przed seansem, ale jakoś nie zapamiętałam. W każdym razie jest to imponująca ilość gruzu, bo w końcu miasto miało grać tu główną rolę. Faktycznie, sprawia to bardzo miłe dla oka wrażenie (na pewno jest lepiej niż w 3 odcinku Czasu honoru, gdzie walka odbywała się na wciąż tych samych dwóch kupkach gruzu). 
Problem polega na tym, że tym ładnym gruzowo-pożarowym sreberkiem reżyser slesz scenarzysta opakował kompletną pustkę, jeśli chodzi o treść. Nie pierwszy raz zresztą. 
Strasznie i okropnie boli mnie to, że oto powstał film bez bohatera, który to film próbuje nam wmówić, że jest epicką opowieścią. Może i dla kogoś jest, ale dla mnie to tylko ciąg ciekawych obrazków mówiących o niczym i istniejących dla samego istnienia.
Kto tu jest bohaterem, ja się grzecznie pytam? Nie jest nim ani miasto (nie, gruz nie załatwi wszystkiego), ani jego mieszkańcy, bo o tych jest akurat najmniej, nie są nim powstańcy (bo tych też usunięto ze sceny zaskakująco szybko. A może ja bym się chciała dowiedzieć jak to się stało, że "Kobra" (Tomasz Schuchardt) ożenił się z Beatą (Karolina Staniec), skoro ta jeszcze pół godziny temu (według czasu filmowego i przed wypieprzeniem tej pary, i w ogóle całego oddziału na wycieczkę w kosmos, czyli filmowy niebyt) deklarowała gorąco, że serce oddała Aleksandrowi (Michał Mikołajczak, który niespodziewanie znika z historii, choć początek zapowiadał całkiem dużą rolę). Bohaterami na pewno też nie są Stefan (Józef Pawłowski) i "Biedronka" (Zofia Wichłacz) dwa popisowe cielęta bez śladu charakteru, i nie jest nim też sugerowany, a potem wyrażony wprost z subtelnością cegły uderzającej widza w mordę trójkąt Stefan-"Biedronka"-Kama (Anna Próchniak), bo napięcia między bohaterami i jakichkolwiek emocji jest tyle, co na grzybobraniu. 
Całkiem ciekawym rozwiązaniem było też wrzucenie znanych twarzy ledwie jako tła: i tak przemykają nam wspomniany już Schuchardt, Michał Żurawski (na którego przyjemnie popatrzeć, bo ma fajny kostium i jest malowniczo umorusanym obiektywnie przystojnym mężczyzną, ale do grania to ma jednak niewiele), Wojciech Błach (dwa zdania. DWA.), Tadeusz Chudecki, Jacek Mikołajczak czy Krzysztof Stelmaszyk. Więcej do grania miał Antoni Królikowski, czyli "Beksa", szkoda tylko, że Królikowski postanowił się nie przemęczać i poleciał dokładnie tą samą sztampą, co choćby w Czasie honoru. Słowem: grał jak umiał i to, co zawsze, nuda. W filmie pojawia się również Max Riemelt (odzywając się po raz pierwszy nieco zza kadru wywołał moje podekscytowanie "Max to, czy nie Max?", ale to ja, ja jestem dziwna i rozpoznaję kilku niemieckich aktorów po głosach, cóż), ale szkoda, że zagrał w trzech scenach. No, o nim potem. 
Ogólną pustotę Komasa stara się zatem maskować efektami specjalnymi: tu slow mo, tam slow mo, tutaj wybuch, gdzie indziej świszczące kule. Nie zrozumcie mnie źle, efekty specjalne są całkiem niezłe, a nawet miejscami zaskakująco dobre, ale... Ale co z tego? Przecież kiedy wybucha czołg-pułapka, a na "Biedronkę" (chociaż powinno ją rozsmarować na ścianie, wnioskując pi razy oko siła i efekciarstwo z jakim poleciała w górę niesiona siłą podmuchu) po chwili spada deszcz krwi, kończyn i wnętrzności (cała ta scena to lekko żenujący i raczej nieudany efekt specjalny, mówiłam: są wyjątki) zdałam sobie sprawę, że w ogóle, ani trochę ani nawet odrobinę mnie to nie obeszło. Ot, scena w stylu: wybuchło to wybuchło, panna Zofia się wytrzeszczy do kamery i będzie spoko. Nie jest spoko. Równie mało obeszła mnie śmierć brata i matki Stefana, choć Komasa próbował powiedzieć mi, że powinna mnie obejść, because of trauma Stefana. Nie wyszło. 
Nie zrozumcie mnie źle, nie chciałam wcale dostać filmu o powstaniu "jak Pambu przykazał" z Bogoojczyźnianym zadęciem. No bo... kurde, ja chciałam dostać film, który chociaż próbuje mówić o powstaniu, a dostałam film o niczym. I nie rekompensują mi tego całkiem ciekawe od strony formalnej sceny typu kiczowaty pocałunek w slow motion na tle wybuchu i ze świszczącymi kulami w tle (dlaczego kule nie formowały wokół bohaterów serduszek? Nie zdziwiłabym się), sceny w slow motion zestawione z pozornie od czapy dobranymi piosenkami, takimi jak Dziwny jest ten świat czy I don't want to set the world on fire, albo też osławiona jeszcze przed premierą scena erotyczna z dub-stepowym podkładem. Oczywiście, też w slow mo. 
Widać, że Komasa chciał się pobawić formą, to fajne, ładne, mądre i całkiem świeże oraz całkiem miłe z jego strony. Szkoda, że zapomniał przy tym o treści. 

2. A drewno drewno drewno albo dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. 

Nie, nie wymagam wielkiej stylizacji (język AD. 1944 aż tak bardzo od współczesnego już się nie różni), ale pozostawienie go na poziomie przypadkowych "serwusów" i jednego "warsiawiaka" oraz chłopaka zza Buga, co to zabawnie zaciąga i panie, tego, nigdy w mieście nie był, to trochę bieda w dialogach. 
Tym bardziej, że pan Komasa, mówiąc kolokwialnie, przegiął pałę, jeżeli chodzi o wsadzanie bohaterom w usta przeróżnych frazesów, głównie o walce do ostatniej kropli krwi, honorze i Ojczyźnie, co ciekawe, z pominięciem Boga, oraz miłości. Bohaterowie, no nazwijmy ich bohaterami, niech będzie, przerzucają się więc takimi frazesami i od czasu do czasu błyśnie jak ten promyczek nadziei jakiś normalny fragment dialogu, niestety zdarza się to zbyt rzadko, by frazesy nie skrzypiały w zębach. Bohaterowie też z zaskakującą łatwością oceniają i wartościują to, co się wokół nich dzieje, jakby z wiedzą i doświadczeniem większym, niż je powinni mieć, a "Biedronka" z gracją robocika najnowszej generacji proponuje Stefanowi ucieczkę tam, gdzie ich nikt nie znajdzie. A brat Stefana, którego imienia nawet nie pamiętam, jeszcze bardziej robocikowatym głosem prosi go, by nie odchodził. No ja wysiadam, dziękuję, do widzenia. 
Nie wiem, czy młodzież nie udźwignęła, czy to tym starszym nie chciało się nawet próbować przeskakiwać kiepskiego scenariusza, czy reżyser temperował, ale dialogi niezmiennie, ciągle i irytująco pachną świeżym drewnem. Trocinami. 
Swoją drogą, to całkiem ciekawe, że Stefan przez pół filmu milczy, bo jest straumatyzowany. Szkoda, że nie umiał zagrać tej traumy i postawił na wytrzeszczanie oczu oraz sapanie. Czy uporczywe sapanie można zaliczyć do kategorii drewnianego monologu?

3. I dziurę w mym scenariuszu widzę ogromną. 

Montaż, moi drodzy państwo, to jakiś koszmar. Jeszcze nie syf i malaria, choć w niektórych momentach mu do tego blisko, ale nie jest dobrze. Ba, jest źle. Cięcia są dynamiczne, owszem, to niby dobrze... Tylko dlaczego niektóre sceny wyglądają jak ucięte w połowie, a po czasach i miejscach skaczemy jak opętani? Dziurawy ten film niemożebnie. Nie wiem, może w postprodukcji wyrzucono połowę do kosza, bo ktoś uznał, że to wcale nie jest ważne, ale ja bym chciała jednak wiedzieć coś więcej o rodzinie Stefana, szczególnie jego ojcu, czy o rodzinie "Biedronki". I jej bracie, Aleksandrze, który znika jakby nakryty peleryną-niewidką. Bo ja lubię wybrzydzać i chciałabym wiedzieć, gdzie pojechała rodzina "Biedronki" i jak to się stało, że sama dziewczyna z nimi nie pojechała? Przekonała ojca siłą argumentu ostatecznego? Uciekła? Nie wiemy, bo "Biedronka" w jednej scenie grzecznie słucha ojca i się pakuje, w drugiej jest już w mieście i od tego momentu nie powie już o rodzicach czy bracie ani słowa. I ja bym, kurde, chciała również wiedzieć, czemu i jakim cudem Stefan w jednej ze scen szoruje gary obcego oddziału. I co w tym oddziale robi mały powstaniec? No bo ileż można powtarzać, że mit małego powstańca to... No, mit? 
Także zastanawiająca jest zmiana nastawienia Stefana do ruchu oporu, która dokonuje się jakby z dnia na dzień. W jednej scenie nasz bohater mówi, że nie chce się w nic mieszać, chce mieć tylko pracę, by kilkanaście minut później składać przysięgę i bawić się (bo to wszystko rozgrywa się do pewnego momentu raczej na poziomie zabawy) w konspirację. Przy czym pan Komasa absolutnie nie wysilił się, by choćby połową sceny zasugerować nam zmiany, jakie dokonują się w bohaterze w wyniku przebywania ze swoimi nowymi znajomymi. O "Kobrze" i Beacie wspominałam, o Aleksandrze nawet dwa razy, co tam jeszcze zostało...
Stefan-pożeracz serc niewieścich! 
Tak, niech mi ktoś wytłumaczy, co w tej pozbawionej charakteru ciućmie, bezwolnym cielęciu, które od czasu do czasu chciałoby pokozaczyć, jest, że aż dwie dziewczyny lecą na niego aż im furczą spódnice? I to lecą tak, że z poziomu BFF przechodzą na poziom rywalizacji, a potem Kama gardzi "Biedronką". Chociaż to ostatnie raczej dlatego, że "Biedronka" chciała uciec. I lecą też na niego tak, że są dla niego gotowe zrobić absolutnie wszystko, dosłownie własną piersią go osłonić. Gdyby się reżyser slasz scenarzysta nie pohamował, to pewnie na Stefana leciałoby dokładnie wszystko, co się rusza. 
Przy czym również zastanawiający jest kompletny, powtarzam KOMPLETNY brak chemii między Stefanem a "Biedronką". Wątek działa raczej na zasadzie imperatywu czy też głośnego i stanowczego "bo tak" pana scenarzysty. Przyjemny dla oka element młodzieńczej fascynacji Kamy Stefanem zostaje zepchnięty niemal do samego końca na fafdziesiąty plan. A ja bym właśnie wolała to oglądać, niż oglądać wszystkie te mało przekonujące sceny z "Biedronką" i Stefanem w rolach głównych. 

4. Prawdziwy Niemiec to dirlewangerowiec! I sadysta! Bo każdy Niemiec to sadysta!

No taaaak, taaak, Niemcy w filmie. Są. Muszą być. Niemal wszyscy - za maleńkim wyjątkiem granego przez Riemelta Johanna, są beznadziejni. Ale od początku:
Niemców zasadniczo mamy czterech: oficera w fabryce Wedla, w której na początku filmu pracuje Stefan, dwóch dirlewangerowców w szpitalach polowych oraz Johanna. 
I wiecie co? Na początku miałam nadzieję, taką wielką nadzieję. Bo oficer w fabryce był taki miły, spokojny, taki kulturalny, no chodząca uprzejmość. Ale wystarczyło, by Stefan wytrzeszczył się i wysapał, że "nie rozumie"  aż WTEM! Jak się oficerowi twarz nie wykrzywi, jak nie dostanie mordy obrzydliwej, jak nie lutnie naszego szlachetnego bohatera w jego szlachetną, polską twarz swoją obrzydliwą niemiecką szpicrutą! I jak nie zacznie miastu i światu ogłaszać obrzydliwości o polaczkach i chwalić się, co to Niemcy niby z nimi.... No witki mi opadły, pacnęłam się w czoło i popiłam to gorzkie rozczarowanie coca-colą, chociaż wolałabym coś mocniejszego, bo ja nie mogę takich nagłych zwrotów akcji na trzeźwo. 
Dirlewangerowcy... Są. I to wystarczy. Chodzą zamaskowani, do ludzi strzelają jakby od niechcenia, jakby dla sportu i gęby mają, jak już je pokarzą, zakazane. Więc nic nowego pod słońcem. 
Johann, nie tylko dzięki całej mojej miłości do Riemelta, nie był rozczarowaniem. I chociaż padł ofiarą zgranego plot twista czyli zagrania od głupiej nienawiści i zacietrzewienia do elementarnej przyzwoitości, to coś tam zagrał nareszcie, chociaż jeden! I nie miał tej ohydnej, niemieckiej mordy, jaką Komasa przylepił oficerowi i dirlewangerowcom. A więc była nadzieja, drodzy państwo! Była nadzieja dla takich wątków! 

5. A na koniec o fejkach słów kilka...

... no bo nie obyło się bez wpadek. Nie wiem, czy ktoś z was zwrócił na to uwagę, ale w dub-stepowej scenie erotycznej jest taka krótka chwila, gdzie pokazują idących kanałami powstańców. Czy zwrócił ktoś uwagę, że jeden z nich wsadził karabin pod wodę?
Jak już przy kanałach jesteśmy, to może to zauważyliście, ale w jakie w tej filmowej Warszawie, wygodne, wysokie i płytkie kanały, prawda? 
And the winner is... Śmierć Kamy. Potrzebuję w tym momencie specjalisty, który wytłumaczy mi, jak to jest, że granat ręczny rozrywa "Kobrę" i Beatę na kawałki, nie czyniąc przy tym jakiejś okropnej szkody otoczeniu, natomiast pocisk wytrzelony, o ile mnie wzrok nie mylił, z Pantery (a to działo 75 mm, nie w kij dmuchał!) w Kamę czyni jej szkodę zdecydowanie mniejszą: nasza bohaterka co prawda zderza się z kupą gruzu, ma rozerwany brzuch, ale jednak ciągle jest w stanie mówić. Hmmm... czy jej tym bardziej nie powinno rozerwać na atomy? 



To by było na tyle. Ewentualnie można. Nie jest to najlepszy film o powstaniu, ba, nie jest to nawet film dobry. W sumie myślę sobie, że nie da się zrobić filmu o powstaniu tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Docenić można, że ktoś w ogóle próbuje, ale nagród za dobre chęci nikt nie daje.