niedziela, 29 września 2013

38. Richard LaGravenese "Piękne istoty"

Seans Pięknych istot można podsumować jednym zdaniem: omujborze, co za chała! 
Od razu wyjaśnię, że nie spodziewałam się, że ten film będzie jakimś arcydziełem, skoro jest ekranizacją czytadła dla nastolatek, powstałą na fali popularności Zmierzchów czy innych Intruzów. Ja miałam nadzieję na odmóżdżający, nieprzeszkadzający film. A ten film był tak głupi i tak źle zrealizowany, że aż mnie żałość wzięła, chociaż muszę przyznać, że z pierwszego zadania, to jest odmóżdżenia, wywiązał się znakomicie. 

PS. Specjalne podziękowania dla Lawinii - bez której nie wiedziałabym, że taki film w ogóle powstał -  i Delty za niemal symultaniczne oglądanie filmu i komentowanie go na forumowym shoutboxie. 


Zacznijmy od tego, że oglądając film, wyraźnie widać, że prawie nikt nie traktuje go poważnie. I byłoby miło, gdyby konsekwentnie wszyscy traktowali filmidło niepoważnie i mówili o tym do widza dość wyraźnie. Niestety, jasny komunikat otrzymujemy jedynie od grającego Macona Jeremy'ego Ironsa (panie Irons, bo się obrażę i zapomnę, kiedy pan ostatnio grał w dobrym filmie!) czy od odtwórczyń ról głównych złych Emmy Rossum (w roli Ridley) i Emmy Thompson (w roli Serafine). Odtwórczyni roli głównej dobrej trólawerki czyli Alice Englert nie umie się zdecydować, czy gra serio, czy nie, więc przyjmijmy, że gra półserio. Wszystko przez to, że Alden Ehrenreich czyli filmowy hiroł i trólawer, Ethan, swoją rolę traktuje jak najbardziej serio, by nie powiedzieć, że gra z kijem w dupie, więc się Englert musiała dostosować. Podobnie źle jak Ehrenreich gra Viola Davis (Amma). 
Szczerze powiem, że Irons jako ekscentryk Macon jest wprost rozkoszny, ale nie tak rozkoszny, jak przegięta famme fatale, Ridley, która jest przegięta do samego końca i jeszcze wyraźnie dobrze się przy tym bawi, paradując w prześwitującej, koronkowej kiecce i jeżdżąc kabrioletem. Każdy by tak chciał, no nie? Emma Thompson z roli wariatki, która przeszła na ciemną stronę mocy, również wywiązuje się całkiem nieźle, chociaż miejscami jest zbyt ekspresyjna i zbyt zła, nawet jak na tak przerysowaną postać. Irons nie jest aż tak ekspresyjny, ale jest kochanym trollem, który z całkowitą powagą wypowiada tak straszliwy bełkot, że w czasie oglądania zaczęłam się zastanawiać, ile zainkasował, by opowiadać takie bzdury, siedząc przy tym przy idiotycznym fortepianie w kosmicznym wręcz wnętrzu swojej magicznej do granic możliwości siedziby.
Niestety, trochę szkoda, że to tak mało, kiedy twórcy ewidentnie trollują własny wytwór, robiąc krzywdę kolorom na ekranie (kolory w rzeczywistości przecież nie są tak debilnie intensywne!) i dodając ubertandetny efekt palącego się znaku drogowego w scenie quasi-łóżkowej (bo jest to jedynie scena sugerowana, coby mogły spokojnie dzieciaki film oglądać) czy obracające się schody, które mają podkreślać focha bohaterki. No przecież to jest tak głupie, że aż śmieszne. 
Ale zacznijmy od początku. 
Jak na filmidło dla młodzieży przystało, cała sprawa rozbija się o romans. Z monologu z offu dowiadujemy się, że nasz hiroł ma sny, w których widzi pewną ciemnowłosą dziewczynę i czuje, że jest w niej ewidentnie zakochany, tylko nie wie dlaczego. Pewnego dnia w szkole zjawia się jego dziewczyna ze snu, czyli Lena. Sprawa romansu jest zatem przez 3/4 filmu dosyć prosta, gdyż oboje o sobie śnią i się kochają. Znając schemat książek/filmów dla młodzieży oraz paranormal romance, wiemy, że to nie potrwa długo i tak jest w istocie. 
Niestety w Pięknych istotach kwestie, które mieszczą się w słowie "paranormal" są wyjaśnione dość mętnie, by nie rzec, że nie są wyjaśnione wcale i kompletnie stłamszone przez "romance". Generalnie wiemy, że w swoje szesnaste urodziny każdy obdarzony mocami musi wybrać magię białą lub czarną. A nasza hirołina ma problem dodatkowy: nad kobietami z jej rodziny ciąży klątwa, ponieważ jej pra- pra i coś tam babka w czasie wojny secesyjnej użyła zakazanego zaklęcia, którym wskrzesiła swojego trólowera, niestety zaklęcie kosztowało ją całe dobre serduszko. Oczywiście Lena ma jeszcze lepsze serduszko i na ciemną stronę mocy nie chce przejść, więc szuka sposobu na przełamanie klątwy. Oczywiście, sposób się znajduje, bo przecież film nie mógł zostać rozwiązany inaczej. I wiąże się on z poświęceniem tróloffu. Och, jakie to strasznie oklepane!
Żeby nie było, że ci magicy mają tak fajnie, to okazuje się, że wszyscy są małymi masochistami i żyją w miasteczku, którego mieszkańcy nie zauważyli upływu lat i mentalnie znajdują się w głębokim średniowieczu. Nie dość, że odprawiają na lekcjach angielskiego modły nad niemoralnymi książkami, to jeszcze egzorcyzmują pole, w które wali piorun (kwestia tego, że na polu stoi drzewo, a drzewo jest do tego na wzniesieniu i to ono z pewnością ściąga pioruny jest dla nich nieznana, gdyż tkwią w ciemnocie, prawdaż). Jedynymi "normalnymi" osobami są oczywiście Ethan i Amma. Dlatego też Ethan twardo się niczemu nie dziwi i wieść o tym, że jego ukochana potrafi czarować, przyjmuje z zaskakującym spokojem. Ba! On się niczemu nie dziwi, nawet tym egzorcyzmom pustego pola, w czym wręcz do złudzenia przypomina Bellę Swan ze Zmierzchu. Amma się nie dziwi, bo jest strażniczką magicznej biblioteki. Yyyy... tak, jasne. 
Jednak te scenariuszowe debilizmy i niejasności nie bolą tak, jak bolą w tym filmie efekty specjalne. Zdawać by się mogło, że film taki powinien się właśnie na tym opierać. Niestety, efekty  tylko śmieszą, gdyż są wybitnie nieudolne, na szczęście nie tak nieudolne, jak te ze Szczerbialu. Wciąż są o klasę wyżej niż Szczerbial, ale zdecydowanie nawet o klasę niżej niż Zmierzch czy Eragon, a te filmy specjalnymi cudami też się nie mogły pochwalić. 
Śmieszą więc właśnie głównie nieudolne efekty specjalnie, śmieszą trollujący aktorzy, śmieszą ich ubrania nie z tej epoki, którym nikt zdaje się nie dziwić... Chociaż z drugiej strony już ustaliliśmy, że Ethan jest męską wersją Belli, więc chyba nie powinnam się czepiać. Poczucie bezdennej żenui oraz głębokiego bezsensu wywołują natomiast wspomnienia o wojnie secesyjnej i tunelach wydrążonych pod caluchną Ameryką, bo nic nie wnoszą do filmu oraz niechęć dziewcząt ze szkoły do Leny, bo film dla młodzieży bez szkolnych wojenek to nie film. Wkuropatwia natomiast zacofanie mieszkańców miasteczka i postawa głównego bohatera, który ma się za jedyny taki płatek śniegu, bo czyta zakazane książki, więc wie, co to życie na krawędzi, dzifffko. Żenuje również jego poczucie wyższości nad innymi ludźmi, bo przeczytał Vonneguta, co wcale nie jest wyczynem, gdyż jego cioteczka prowadzi bibliotekę. ARGH. 

Podsumowując: intryga z dupy wzięta i przewidywalna. Postacie wycięte z bardzo cienkiej tekturki, w dodatku w większości raczej żenują lub denerwują niż bawią, podobnie jak efekty specjalne. Szczerze przyznam, mózg mi uciekł, bo ktoś coś takiego wymyślił i sfilmował, dupę sobie odeśmiałam nad nielogicznymi zachowaniami i nad tymi rozkosznymi, dobrymi aktorami w złym filmie. 
3 na 10. 


A teraz słów kilka o planach na październik. W październikowym "Porozmawiajmy o..." chciałam napisać o serialach, ale uświadomiłam sobie, że za dużo ich oglądam i wpis mógłby ciągnąć się w nieskończoność. Pomyślałam zatem o tym, by przez cały miesiąc pisać o serialach. Każdy z czterech wpisów opowiadałby o od trzech do pięciu serialach, które łączy gatunek. Byłyby to kostium, fantastyka, procedural, obyczajówka/wojenne (jeszcze nie wiem, których będzie więcej). Co o tym myślicie? 

Pozdrav,

niedziela, 22 września 2013

37. Sarah J. Maas "Szklany Tron"

Dziś wpis o książce, ale, o dziwo, nie będzie to wpis o romansie historycznym. Nie, dziś sobie popiszemy o książce fantasy. Ja w ogóle chyba jestem kiepskim odbiorcą fantasy wydawanego i pisanego zagranico, bo czytam niewielu autorów, ja wspomagam głównie polskich twórców, taka ze mnie patriotka, psiamać. Książkę Sarah J. Maas dostałam jednak w pożyczkę i stwierdziłam, że chyba mi nie zaszkodzi przeczytać. Rzeczywiście nie zaszkodziło, chociaż to nie jest najlepsza książka na świecie. 

PS. No... Wiecie, spoilery. 


Teoretycznie książka ta to po prostu fantasy. Albo raczej dziełko, które ma wszystkie elementy, które fantasy powinno zawierać: mamy wielką zmyśloną krainę - Adarlan, mamy główną bohaterkę, która co prawda niby nie ma supermocy, ale nie do końca, a poza tym umie wywijać różną bronią białą, mamy dworskie intrygi, politykę, magię, ba, nawet romans mamy. 
A jakoś tak... dziwnie jest. 

1. Stworzę sobie nowy świat, ale nic wam o nim nie powiem. 
Szczerze mówiąc geografia w Szklanym tronie w zasadzie sprowadza się do tego, że na początku umieszczono mapkę. Reszta leży i kwiczy. Nawet z rzadka wspominane jest, jak wyglądały tereny, które były scenerią kolejnych scen. No wiecie, jak się czyta tę książkę, to ma się poczucie, że się ma w rękach jakieś bida-fantasy, którego autor wyszedł z założenia, że jak będzie dużo nazw, na wymawianiu których można spędzić życie, to zupełnie wystarczy. I rzuca sobie tymi nazwami bez nijakiego opanowania, a ja mam wrażenie, że nic nie wiem. No przecież nie będę to pięć sekund gapić się w mapę, prawda? 
Aha, jeszcze jedno: czy ja jestem jakaś przewrażliwiona, czy jak widzę nazwę "Rhun" mniej więcej w tym samym miejscu, w którym jest Rhûn u Tolkiena, to mogę mieć prawo być rozdrażniona?
Co gorsza, historia tego świata też nie istnieje, dostajemy jedynie strzępki informacji, ale nie sięgające dalej niż dziesięć lat wstecz. Ot, pewnego pięknego dnia przyszedł jakiś facet z wojskiem i zaczął podbijać, po co wiedzieć wam więcej, plebsie. Też się wam zachciewa spójnego świata!  
A więc nie dość, że nie wiemy prawie nic o geografii tego świata, to jeszcze nie wiemy nic o jego systemie społecznym, gęstości zaludnienia, ewentualnych innych rasach, kastach, polityce, no o niczym po prostu. Za to opisów kiec, balów i przystojnych panów mamy aż w nadmiarze. 

2. Bessęsu to wszystko albo Turniej Wuj Wie Po Co Organizowany.
Osią historii jest turniej, który ma wyłonić Królewskiego Obrońcę, pardon, Zabójcę. Wszystko to trochę przypomina takie średniowieczne Głodowe Igrzyska, mamy zawodników i ich sponsorów. Wszystko niby fajnie, tylko ci uczestnicy to rzeczywiście przestępcy, głównie zabójcy. I tu się rodzi pytanie: gdzie w tym sens?
Nie dość, że władca sprowadził sobie do stolicy ponad dwudziestu rzezimieszków, najlepszych w swoim fachu do tego, to jeszcze sprowadził ich do własnego zamku. Tak, tych kilkudziesięciu morderców, złodziei i trucicieli mieszka w ZAMKU. W tym samym, w którym mieszka władca, jego żona i  następca tronu. Wiwat logika! Przecież jakby ktoś czyhał na naszego władcę, to wystarczyłoby, żeby zgłosił swojego uczestnika. Uczestnik wykonałby robotę i zniknął. Ale po co nam logika, to fantasy, prawdaż? No i w ogóle tego, kto zwycięży, władca przez kilka lat będzie utrzymywał i trzymał przy sobie. To chyba kiepski pomysł na resocjalizację, ale ja to ja. 
Jeśli myślicie, że to już szczyty braku logiki, to jesteście w błędzie. Gdzieś tak w połowie książki okazuje się, że król Adarlanu w ogóle uważa ten turniej za niepotrzebny, a sam motyw konkursu za motyw wybitnie po wuju. No ja popadłam w stupor. Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią na pytanie, dlaczego król organizuje turniej jest odpowiedź "bo lubi placki, a kot Adama ma rudy ogon".

3. Główny wątek? Jaki główny wątek?
Nasza autorka ma tendencję do wprowadzania ciekawych wątków i zapominania o nich. Główną bohaterką książki jest Celaena, znana na cały Adarlan zabójczyni. Na potrzeby turnieju została ona wyciągnięta z obozu pracy, w którym odsiadywała swój wyrok. Na początku książki dowiadujemy się, że Celaena ma traumę i generalnie jest w depresji, by w połowie książki zauważyć, że parę treningów oraz ładnych kiecek z traumy i z depresji wyleczyło ją raczej skutecznie. 
Kolejny wątek, wydawałoby się, że główny, czyli sam turniej, powinien zajmować lwią część książki. Tymczasem jest odwrotnie. W ogóle o Turnieju wiemy tylko tyle, że kandydaci będą przechodzić Próby. Opisane są może ze trzy plus finałowa walka. I tyle z marzeń o fajnej przygodówce o pokonywaniu własnych słabości i własnej dumy. 
Inny wątek, to wątek morderstw. Okazuje się, że ktoś w tym naszym wesołym zamku zabija uczestników turnieju. Potem się dowiadujemy, że jest to jakaś potwora, która jest powoływana do życia za pomocą znaków Wyrda (chociaż w tej krainie nie ma magii, bo król tak powiedział... It's complicated). Zdawałoby się, że można na tym zbudować fantastyczną atmosferę grozy, ale nie, po co. Bale i romanse z następcą tronu oraz gimbazjalne przekomarzanki z własnym trenerem są zdecydowanie ciekawsze... Tylko że nie. 


Pomijając to wszystko, książkę czyta się raczej bezboleśnie. Oczywiście tylko wtedy, gdy przyjmiemy założenie "nie będę się nad tym zastanawiać!". Jak na dziesięć lat pracy nad materiałem, Szklany tron wypada dość słabo. Główna bohaterka jest irytującą, jarającą się własną zajebistością i sławą smarkulą, a wszelkie traumy można zaleczyć, dając jej parę ładnych kiecek i wygodne łóżko. Mężczyźni w tej książce niemal wszyscy kropka w kropkę piękni, wysocy i ciemnowłosi, a do tego inteligentni, prawi oraz sprawiedliwi ponad wszelką miarę, by nie rzec, że do urzygu. Rozterki sercowe i życiowe bohaterki stają się ważniejsze niż wątki, które mogłyby być ciekawe, gdyby rzeczywiście nad nimi popracować. W ogóle ta książka wydaje mi się jakimś półproduktem, a przecież ma ponad pięćset stron! 
W sumie pojęcia nie mam, jak traktować tę książkę, bo z jednej strony mam wrażenie, że to dziełko po prostu dla nastolatek, które lubią takie twarde baby, kiecki i romanse, a z drugiej strony od fantasy wymagam jako takiego dopracowania, oryginalności i przynajmniej 90% zawartości fantasy w fantasy. Jejku jej, chyba jestem za stara na takie historie. 
Dziś dla dziełka pani Sarah J. Maas mam 5 punktów na 10.

niedziela, 15 września 2013

36. "Porozmawiajmy o..." - odcinek ósmy: teledyski, które mogłyby być filmami

Teledyski w ogóle to ostatnio bardzo ciekawy temat, prawie jak seriale, które bywają lepsze od filmów. Bo z teledyskami czasem jest tak, że z trzy- czterominutowej wariacji na temat dałoby się sklecić niezgorsze filmidło. Oczywiście, nie będę tu pisać o klasykach takich jak teledyski Michaela Jacksona czy Guns'n'Roses bo to się trochę mija z celem, gdyż w zasadzie są to historie zamknięte. A ja dziś chcę poględzić wam trochę o klipach, które chętnie zobaczyłabym jako pełnometrażowe filmy. Albo też mniej chętnie, ale zawsze to coś. 

PS. Od razu mówię, że to nie wszystkie numery, jakie mogłyby się znaleźć w danych kategoriach, tylko akurat te, które pierwsze przyszły mi do głowy/te, które mi podrzucono. 
Jak komuś przyjdzie do głowy coś traktować bardzo serio, to chyba trafił pod zły adres.

1. Wojna
Cóż, ze względu na moje (dostateczną ilość razy już na tym blogu wykładane, ofkoz) zainteresowania, w dzisiejszym zestawieniu nie mogło zabraknąć klipów z wojną w tle. Jakoś tak się złożyło, że wszystkie piosenki w tym podpunkcie, to piosenki muzyków amerykańskich. Amerykanie chyba bardzo lubią ten temat. 

My Chemical Romance - The Ghost of you
Nieco młodszą będąc, uwielbiałam MCR. Cóż, nadal ich lubię, szczególnie płytę pierwszą, z której pochodzi ta właśnie piosenka. A że MCR ma tendencję do tworzenia klipów, w których coś się jednak dzieje, to nie zabrakło również tematu wojennego. Kompozycja skomplikowana raczej nie jest, tekst głębią i odkrywczością nie powala, ale klip ma naprawdę kilka niezłych momentów. Do moich ulubionych chyba należy woda wdzierająca się na parkiet, który w tym samym momencie zamienia się w plażę. Serio, bardzo to... ładne. 
W klipie mamy całe dwa plany: pierwszy to potańcówka urządzona dla żołnierzy, którzy wyruszają na front. Mamy tu schludne mundury, ładne fryzury, fajne kostiumy, jeszcze fajniejsze kobiety i nasz zespół, który smęci coś na scenie/przy barze. Drugi zaś plan przedstawia moment ataku na plażę Omaha w Normandii i... 


.... jest łudząco podobny do sceny otwierającej z Szeregowca Ryana. Są i wymiotujący żołnierze, jest i żołnierz całujący krzyżyk, jest sanitariusz, wszystko jest, panie tego, tylko Toma Hanksa brak. Porównajmy:

Dzieci won sprzed ekranów albo w ogóle nie włączać proszę, bo flaki latają. 

Zauważyłam to co prawda za pierwszym razem, ale musiałam porównać teraz, żeby zauważyć, ile też elementów zostało skopiowanych. No, niemal wszystkie, tylko w skrócie. Wiadomo, zawszeć to dobrze mieć dobre wzorce, prawdaż...
Wracając do tematu: nie widzę problemu w tym, by historyjkę z klipu rozbudować. Bo przecież mamy tam jakąś love story, mamy jakieś relację między braćmi/przyjaciółmi (w ril lajfie ten, co umiera na koniec i wokalista to bracia, więc...). Wyszedłby z tego niezły film, gdyby tylko nie powtarzać scenek z Szeregowca Ryana. 

Katy Perry - Thinking of you
Klip z historyjką dotyczącą tej samej wojny, co klip poprzedni, z tą różnicą, że ten się cokolwiek bardziej romansem stoi. Ale ma nawet scenki z potańcówki. I też zalatuje mi filmem, a nawet dwoma. Tym razem Pamiętnikiem/Pokutą. Nie wiem dlaczego, nie pytajcie .___. 
Pioseneczka specjalną głębią również nie powala, ale na klip patrzy się raczej przyjemnie, bo znów mamy ładną kobietę, ładne kostiumy i obiektywnie ładnych panów, z których jednemu mundur na wstępie daje +10 do atrakcyjności. Tutaj również nie mamy szczęśliwego zakończenia, ale za to background lepszy. I stworzyłaby się wcale niezłe romansidło, a i trochę teh dramy by było. Spójrzmy:


Teh dramę powodowałby, oczywiście, obiektywnie ładny pan w mundurze, któremu się poległo we Francji (no bo ile jest krajów, które zaczynają się na Fr?) i drugi pan, ten, co się tarza w pościeli razem z bohaterką. Przy okazji również widziałabym taki film podzielony na części, jak chociażby Pokuta właśnie. Ha! Sobie chyba coś napiszę na ten temat, patrzcie państwo, jaka to Perry potrafi być inspirująca. 

Green Day - Wake me up when september ends
Na koniec przeskoczymy sobie do innej wojny. Oficjalna i nieskrócona wersja sprawia, że można już sobie przysnąć na przegadanym openingu, ale czemu nie, wtrynić to do filmidła, w którym nic, tylko słychać łopot gwieździstego sztandaru, to z pewnością znakomity pomysł. Co więcej, w klipie jest i love story, jest teh drama, jest scena walki. Ba, połowa tych scen to przecież sceny gotowe, żaden scenarzysta nie musiałby się zbytnio męczyć. 


Śmiem twierdzić, że story nieobejmujące samej wojny już nawet nie potrzebuje nijakiego rozbudowania. Tylko samej wojny jakoś tak mało. Materiał ciekawy na film choćby Clinta Eastwooda. Clint, czekamy. 


2. Motyw Bonnie i Clyde'a. 
Właściwie nie do końca wiedziałam, jak zatytułować akurat ten podpunkt, ale stanęło na tytule jednej z piosenek, o których będzie mowa. Motyw uciekających przed prawem przestępców slash kochanków jest tak przemielony przez popkulturę, że w zasadzie jeden więcej film z wykorzystaniem tej kliszy wielkiej różnicy kinematografii nie zrobi. 

Beyonce feat. Jay-Z - Bonnie&Clyde
Wersja historii, która nie potrzebuje wielkich zmian, jedynie uwspółcześnienia. Fajniejsi bohaterowie, więcej pościgów, wybuchów, dużo rozbieranych scen, szybkie samochody, jeszcze więcej pościgów, brak sceny z koniem, więcej śmiesznych dialogów między-nami-policjantami, jeszcze trochę pościgów, parę ładnych widoczków amerykańskich bezdroży, jeszcze odrobina pościgów, trochę akcji, jeszcze z jedna rozbierana scena, tylko błagam, wyciąć konia, na koniec trochę pościgów, szczęśliwe zakończenie i całkiem nowa, błyszcząca i odpicowana wersja Bonnie i Clyde'a gotowa. 


Mówię wam, więcej swagu to klucz do kinowego hitu nowego kina gangsterskiego.

Hurts - Blind
Szczerze przyznam, że kocham panów z Hurts, bo są fajni, mają fajne piosenki i jeszcze fajniejsze klipy. I fajne koncerty grają, o, gdyż są cudnie przegięci i teatralni (ale kwiatka ostatnio nie dostałam, taki smutek!). Więc w tym przypadku jestem mocno nieobiektywna. Każdy klip to jakaś, często dosyć pokręcona, historyjka. Tak jest i tym razem. O, proszę popatrzeć:

Dzieci won sprzed ekranów. Znowu. 

Historyjka nasza filmowa byłaby to historyjka o parze złodziei-ćpunów, z dosyć dużą ilością słów uważanych powszechnie za obraźliwe i scen rozbieranych, tudzież pełnych głębokiej głębi monologów głównego bohatera, które traktowałyby o świecie i kondycji ludzkiej. Ba, wykorzystywałyby co najmniej pięć teorii estetycznych i może coś z Nietzschego. Ewentualnie Schopenhauera. Tak, widzę bohatera jako fana germańskich filozofów. 
Ba, byłby to może nawet film drogi, z głębią przesłania (oczywiście egzystencjalnego). Nawet zostawiłabym Hutchcrafta w głównej roli, bo facet ma ewidentnie potrzebę, żeby grać, chociażby w klipach. Ale dopowiedziałabym coś jeszcze po zakończeniu, bo tak otwarte zostawić to wstyd.
Z pewnością okazałoby się, że wszystko jest imaginacją. 

3. Opowiem wam bajeczkę
Tutaj znajdą się klipy, które łatwo podsumować słowami wszystko jest imaginacją i nie dały mi się upchnąć w inne kategorie, bo były zwyczajnie za dziwne. Dostały więc własną. 

Rammstein - Sonne
Tutaj mamy nową, fajniejszą wersję Królewny śnieżki i siedmiu krasnoludków, wersję dla dorosłych z narkotykami i złą Śnieżką w tle. O, dokładnie tak to wygląda:


Nie widzę tego co prawda jako filmu dla dorosłych (won, czerwony kwadraciku, miazmacie i piwnico!), raczej jako pokręconą animację. Tim Burton mógłby się tym zająć. Totalnie to widzę, nakręcone dokładnie w tym samym stylu, co Gnijąca panna młoda. Ba, mógłby to by być nawet animowany horror-musical z muzyką typowo rammsteinową... How cool is that? 

30 seconds to Mars - From Yesterday
Tutaj poprawek byłoby niewiele, ot, rozbudować nieco historię, bo sam klip mi się podoba, jest taki ładny (ta scena ze szpalerem wojowników z flagami! Jaramsiębardzo) i taki dziwaczny jednocześnie:


Film widzę jako przeestetyzowaną i jeszcze mocniej pokręconą, bardziej niejasną i zdecydowanie bardziej creepy-oniryczną wersję crossoveru Mr. Nobody z Ostatnim Samurajem/nowszym filmem samurajskim. I w ogóle zrobiłabym to tak, żeby nie było dialogów. Kompletnie. Ani trochę. Ani pół dialogu nie byłoby. Tylko cisza, znaczące spojrzenia wymieniane między bohaterami, dużo scen walki i scen-symboli. 
Już widzę te sypiące się nagrody, te zachwyty na Sundance! 

4. Wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu
Tym razem będzie o dwóch klipach, w których główną rolę gra samotny bohater i miasto. Jedno miasto. Czeska Praga. 

Linkin Park - Numb
Oto moi ulubieńcy z lat bardzo młodzieńczych (ach, miało się pokój obwieszony plakatami!). Nasi milusińscy popełnili klip w Pradze, który kompletnie nie zgrywa się z historią o szykanowanej nastolatce z problemami. Obrazki szkolne są rodem z amerykańskiego, filmowego hajskulu. I nie wiem, czy taka wizja, czy po prostu ignorancja. Widoczki są ładne, o, takie ładne:


... ale reszta raczej radośnie leży i tapla się w bólu istnienia, łącznie z tekstem piosenki i wokalistą, który sobie tę piosenkę nagrywa w kościele. 
W wersji pełnometrażowej pozbyłabym się wrażenia hajskulowatości, a zostawiła widoczki. I mroczną bohaterkę też bym zostawiła i jej mamusię nawet też. I zrobiłabym film nagrany tak, że wszyscy po piętnastu minutach mieliby dość zielonego filtru i smętnej, fortepianowej muzyki. Albo lepiej! Niech to będzie film czarno-biały, bo to teraz modne, hipsterskie. I z muzyką jazzową, koniecznie. Zachwyty na festiwalu w Gdyni gwarantowane.

Editors - Smokers outside the hospital doors
W tym klipie prawie wszystko jest ładne. Ładna jest Praga, ładna jest muzyka, ładny jest tekst, ładna jest dziewczynka, która w klipie gra, ładny jest jej szlafrok, ładny jest Tom... No, wszystko jest ładne. I film też byłby ładny. Gwarantuję i markuję, jakem Broz-Tito. A jak nie wierzycie, to obejrzyjcie:


Jeśli chodzi o filmową wersję naszej ładnej piosenki, to zdecydowanie rozbudowałabym background. W sensie opowiedziałabym, dlaczego nasza ładna bohaterka ucieka ze szpitala (który, bajdełejem, jest jedynym brzydkim miejscem w klipie) i w ogóle dlaczego tam jest. I więcej, więcej fortepianowej muzyki, więcej napięcia, więcej dramy! Albo nie. Dramy zostawmy tyle, ile jest, zróbmy nareszcie coś pozytywnego i ze szczęśliwym zakończeniem. Takim, jak ma klip, otwartym. 

5. Let me love you! 
A teraz, na finał, o dwóch klipach, które z powodzeniem mogłyby się zamienić na filmy o miłości. Wielkiej, romantycznej i po grób. Albo i nie. 

The Killers - When you were young
Klip sam w sobie opowiada historię o nieszczęśliwej miłości. I ma znowu ładne obrazki, ładne widoczki:


Całą historię naszych bohaterów w filmie rozbudowałabym o to, czego w klipie nie powiedziano, poukładałabym wydarzania jak bór przykazał, powiązała jakimiś scenami, które tworzyłyby już z istniejącymi związek przyczynowo-skutkowy. Miejsce akcji jak najbardziej też zostawiłabym w spokoju, ale być może rozbudowałabym o aspekt społeczny. Bądźmy choć raz poważni, prawda?

Carly Rae Jepsen - Call me maybe
Tutaj nasz klip też nie potrzebuje zbyt wielu poprawek. 



Ot, więcej nagich męskich klat, więcej drętwych scenek i żarcików-betonów (najlepiej o seksie, takich w stylu American Pie, tylko jeszcze głupszych), więcej odwołań do klasyków wideoklipów slash filmów dla młodzieży. Bo przecież byłby to film dla młodzieży. Więc może nawiązać do jakiejś sztuki Szekspira? Nie bawiłabym się też w żadne łzawe scenki, tylko postawiłabym na komedię pomyłek, ot, żeby wykorzystać potencjał ostatniej sceny w tym klipie. 



Ufff.... To by było na tyle mojego pleplania. Na pewno jest jeszcze milion innych klipów, które mogłyby się znaleźć w tym zestawieniu, ba, dałoby się pewnie stworzyć drugie tyle kategorii i wszyscy byliby zadowoleni. Chociaż mi się podoba tak, jak jest. 
W przyszłym tygodniu będzie notka o pewnej dosyć opkowej książce dla młodzieży. A potem opowiem wam o moich planach na październik, które są bardzo ambitne. 
Pozdrav,

sobota, 7 września 2013

35. McG "A więc wojna"

Od razu mówię, że po tym filmie nie spodziewałam się, że mnie zachwyci i będę się zarykiwać jak głupia (normę wyrabiają mi idiotyzmy w Czasie honoru i niemieckie komedie, więc dziękuję, postoję). Nie spodziewałam się też, że będzie arcydziełem. Wiecie, oczekiwałam w sumie niewiele, absolutnego minimum, cholera, się spodziewałam, myślałam, że będzie lekki, łatwy i przyjemny i choć parę razy parsknę śmiechem. Nie był, a ja nie parkałam. Co gorsza, ktoś to nazwał komedią. Naprawdę. 
Od razu zwierzę się, że przypomniałam sobie o tym filmie, przeczytawszy o nim u Zwierza Popkulturalnego. Szczęśliwym trafem okazało się, że następnego dnia rano puszczała go telewizja. Problem polegał na tym, że w tym samym czasie na innym kanale można było obejrzeć Facetów w wielkim mieście 2. A ja znam Facetów... części obie na pamięć (i polecam, polecam!), więc wybór był raczej prosty. Co więcej, A więc wojna również obiecywała mi Tila Schweigera, więc uznałam, że wybiorę właśnie film McG. Tak, wiecie, do śniadania, nic mądrego, coby się z rana nie przemęczać (a ostatnio do śniadania oglądałam Pianistę i uznałam, że coś ze mną nie tak, więc teraz stawiam na komedyje, programy śniadaniowe albo dobrze znane seriale). 
Ale to nie był dobry film. Boru, trzeba było zostać przy ganz ganz grosse Liebe

PS. WRACAMY DO PISANIA W PUNKTACH. BO PISANIE W PUNKTACH JEST COOL. 

A więc... A więc trzeba było zostać przy sprawdzonej, milusiej niemieckiej komedii

1. Męcz mnie
Pomysł na film, jak na amerykańską komedię, był wcale niezły: oto dwóch superduperzajebistych agentów specjalnych - w tych rolach Chris Pine i Tom Hardy, ale o rolach za chwilę - będących do tego kumplami, zaczyna przejmować się swoim życiem uczuciowym. Zaczynają się nim przejmować, gdy na drodze swego cokolwiek niezbyt nudnego żywota spotykają Lauren (Reese Witherspoon) i zaczynają się z nią spotykać. Oni, oczywista, się w niej zakochują, natychmiast zamieniając się w dwa puchate, wrażliwe króliczki, ona, również oczywista, nie potrafi wybrać, ale musi, a do pomocy ma wiecznie lekko wstawioną oraz rzucającą żarciki-betony o związkach i seksie przyjaciółkę (Chelsea Handler). Wiecie, to by było nawet zabawne, gdyby nie to, że w pewnym momencie panowie angażują w swoją wojenkę współpracowników z agencji, zakładają kamery w mieszkaniu ukochanej, a każdą randkę próbują sobie zepsuć, robiąc pranksy godne piętnastolatków, a humor robi się okropnie wręcz ciężki. Generalnie cały żart w tym momencie zaczyna się opierać na nieustannym metaforycznym porównywaniu penisów obu agentów, a ja mam ochotę zapłakać nad moją kanapką z serem i herbatą znanej firmy. 
Serio, o tym, że film będzie wymagał sporego zawieszenia niewiary dowiadujemy się już w pierwszej scenie. Pierwsza scena, wrzucająca nas w sam środek akcji naszych znakomitych agentów, wygląda raczej jak reklama jakichś męskich perfum albo klip obwieszonego złotem i błyskającego diamentami na zębach rapera. Pierwsze pięć minut sprawiło, że mój mózg odmówił współpracy i uciekł, stwierdziwszy, że nie ogarnia, panie tego, tej kuwety. A rzadko się zdarza, żeby mi przy hamerykańskiej komedyji mózg uciekał, starając się bronić przed bombardującymi mnie obrazkami, ale pomyślałam sobie, że, cóż, konwencja, dajmy szansę McG, coś z sensem w końcu musi pokazać, a może to ma sens, może to parodia? Mózgu gdzie jesteś, co ja oglądam, i w ogóle jeden wielki chaos. 
Tak, film jest chaotyczny. Kłuje w oczy intensywnymi kolorami, chaotycznym montażem i sekwencjami "jak mały Jasio wyobraża sobie pracę w CIA i życie dorosłych osób, hehe, bo przecież to taaaakie zabawne". Ale, wicie, rozumicie, komedia, więc powinno być śmiesznie, powinno nas to bawić, że kilku facetów pogryza paluszki i ogląda, jak ich szef uprawia seks z jakąś ładną panią, a drugi wyrywa ją na romantyczną wyprawę do wesołego miasteczka i drętwe teksty, które obśmiano już w innych komediach i żarach o podrywach, powinno nas też bawić, że ten uznawany za większego podrywacza ogląda Titanica, podczas gdy potencjalnie większa ciapa ćwiczy sporty walki. 
Szmurwa, nie śmieszy. 
Żarty są tak potwornie drętwe (a żarty o seksie to już w ogóle bidaznyndzom, a powtarzane są do urzygu, jakby potencjalny widz był idiotą i nie rozumiał, co się do niego mówi), klisze bardziej kliszowate niż w innych produkcjach, a zawieszenie niewiary zaczyna potwornie męczyć po kolejnej scenie, w której superagenci podglądają niczego nieświadomą Laurę. 
I mała rada od cioci Broz: nigdy, przenigdy nie oglądajcie filmu, który, widząc swoją bidę i szeroko pojętą nyndzę, próbuje się ratować żartami-betonami o seksie. NIGDY. 
Co nie zmienia faktu, że film obejrzałam. I to obejrzałam z rosnącą fascynacją, jak można było tak przepieprzyć temat i zrobić co prawda dynamiczną, ale nieśmieszną komedię, która jest parodią samej siebie. Że też nikt się nie zorientował...

2. Dręcz mnie
A więc wojna, tej nieśmiesznej, ale budzącej poczucie głębokiego wutefu, komedii zawodzi wszystko, z aktorstwem włącznie. Najdelikatniej i najszybciej byłoby powiedzieć, że aktorstwo było wybitnie oszczędne, ale tak łatwo nie ma. 
Chris Pine w roli notorycznego podrywacza tak przez 1/3 filmu sprawdza się wcale nieźle. Później, w wyniku kolejnych idiotycznych tudzież przewidywalnych plot twistów i generalnego zidiocenia fabuły, wyraźnie zaczyna się zastanawiać, co robi w tym filmie i ewidentnie wstrzymuje konie. Ba! Zaczyna nawet grać jedną miną, co jest już zupełnie nie do przyjęcia. Ale przynajmniej to ten nasz puchaty króliczek obrywa standardowymi ginącymi w wypadku rodzicami, co zdecydowanie wpływa na jego psychikę i tłumaczy nam, dlaczego jest takim nieczułym podrywaczem, choć przecież ma Dobre Serduszko. 
Tom Hardy... Tom Hardy... Szczerze przyznam, że dawno nie widziałam aktora, który tak wyraźnie męczyłby się, grając postać, którą ma zagrać z założenia lekko, łatwo, przyjemnie i i przymrużeniem oka. Cóż, nie gra. Hardy mija się z każdym żartem, który każą mu mówić i generalnie w większości scen nie bardzo wie, co powinien ze sobą zrobić, a do tego jego bohater ma dziecko i nieudany związek z przeszłości na głowie, bo przecież dwóch facetów nie mogło oberwać traumą z dzieciństwa. W efekcie Hardy'emu wychodzi przygłupia karykatura superagenta i lowelasa. Panie Hardy, nie graj pan lowelasów w hamerykańskich komediach teoretycznie romantycznych. Talentu komediowego do tego potrzebnego pan nie masz tak bardzo, że nawet ja to widzę. A ja rzadko oglądam hamerykańskie komedyje. 
A może to mój brak sympatii względem pana, panie Hardy?
Na role Witherspoon i Handler spuśćmy zasłonę milczenia. Obie są w tej produkcji tylko po to, by wygłosić kilka kwestii, pokazać się i zgarnąć kasę. Którą już wyraźnie liczą podczas występu. 
Bajdełejem, czym muszę w ogóle wspominać, że pomiędzy trójką głównych bohaterów nie ma nijakiej chemii? Już, naprawdę, bardziej chybić się nie dało. 

3. Mów do mnie po niemiecku
Po pierwsze, niech mi ktoś wytłumaczy, po kiego wuja w tym filmie wątek Uberzłego Mściwego Mafiozo? Wątek ten jest na tyle zapomniany i traktowany gorzej niż po macoszemu, że pojawia się (w nieco bardziej rozbudowanej formie) na początku i na końcu, bo w końcu trzeba przedstawić bohaterów, a potem jakoś akcję zamknąć, pomóc Lauren wybrać "tego właściwego". 
Po drugie, niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego akurat Uberzły Mściwy Mafiozo jest Niemcem. Rosjanie stali się too mainstream czy co? 
Po trzecie, czemu, szmurwa, Uberzłego Mścwego Mafiozo gra Til Schweiger? Ja wiem, że on i Waltz to etatowi Mówiący Po Niemiecku Aktorzy, Z Których Korzysta Hollywood By Móc Mieć Kogoś Złego, ale... kurde... Przynajmniej daliby mu coś zagrać. A tak Schweiger pojawia się w trzech scenach na krzyż, wygłasza około 10 zdań (w tym połowę po niemiecku, miód na me serce) i jednocześnie poziomem abstrakcji przewyższa nawet wątek podglądania ukochanej. 
Chociaż z drugiej strony myślę sobie, że Schweigerowi nie żal, że niczego nie zagrał, a kasę zgarnął, podobnie jak Witherspoon. W końcu w tym samym roku Til nasz kochany wytrzaskał się, grając (i reżyserując) w równie idiotycznym jeśli chodzi o fabułę, ale chociaż posiadającym ręce i nogi Schutzengel (który to film polecam, jeśli lubicie sobie czasem obejrzeć historię o brawym policjancie, który sam jeden, na - metaforycznie - jednym magazynku rozwali wszystkich wrogów. A w dodatku mamy nawet fajny romantyzm), który nawet miejscami był niezamierzoną komedią.


Abstrakcja, chaos, betonowe żarciki i brak jakiegokolwiek wysiłku ze strony aktorów, przewidywalna fabuła tudzież przewidywalne zakończenie, które nikogo nie zostawia bez pocieszenia, sprawiają, że A więc wojna dostaje ode mnie 3 na 10, za - mimo wszystko - dynamizm, wcale niezły pomysł wyjściowy i niezłą ścieżkę dźwiękową.

niedziela, 1 września 2013

34. Srdjan Dragojević "Parada"

Dzisiejsza notka to takie pięć minut dla slawisty, którym przecież jestem (nawet z tytułem, hue!). Mowa dziś będzie o komedii Parada Srdjana Dragojevicia, reżysera, który w Polsce jest znany głównie z Piękna wieś pięknie płonie. Z drugiej strony mam dziwne wrażenie, że Dragojević nie jest specjalnie dobrze u nas rozumiany. Zresztą, co ja gadam, kino z Bałkanów w ogóle mało znane jest i niezbyt rozumiane, szczególnie, że samo zamyka się zbyt na swój rynek (a 20 milionów potencjalnych odbiorców to nie w kij dmuchał), robiąc sobie przy okazji krzywdę, ale to moje zdanie. Zajmijmy się filmem. 

PS. Patronat nad notką ma fejsbukowa grupa LONG. Pozdrawiam! *tu wyobraź sobie Broz-Tito puszczającą oczko do widowni*


Parada to znakomita komedia z mało komediowym zakończeniem. Powiem więcej: to komedia, która ma za zadanie pokazać problem, a więc komedia, która nie jest do końca komedią, a przyświeca jej CEL. Problemem tym jest sytuacja (głównie serbskich) homoseksualistów na terenach, gdzie "maczo" to nadal w wielu kręgach jedyny słuszny sposób zachowania. Tutaj w typ "maczo" wliczam również skinheadów i narodowców. 
Należy wiedzieć, że "maczo" na Bałkanach to zupełnie co innego niż "maczo" w Polsce, który to wzorzec wzięty jest z Ameryki Łacińskiej i rozumiany na ten sposób. "Maczo" na Bałkanach to nie tylko facet w formacie 2x2 z giwerą za pasem, który nie skala się "babskim" zajęciem i rzucający swobodnie słowami uznanymi powszechnie za obraźliwe oraz pijący ponad wszelką marę. To nie tylko facet w dresie-szeleście i skórzanej kurtce, obwieszony złotymi łańcuchami, rozbijający się starym BMW po Belgradzie, gdzie z głośników da się słyszeć stare numery Cecy. "Maczo" na Bałkanach to po prostu archetyp faceta, który potrafi zadbać o swoją rodzinę, ma prawicowe zasady, nie lubi polityki, walczył przynajmniej w jednej wojnie i dla rozrywki ogląda piłkę nożną. "Maczo" = "mężczyzna". 
Jak już to sobie wyjaśniliśmy, możemy sobie teraz powiedzieć, że dokładnie takim typem "maczo", w filmie mocno zesteretypizowanym (brakuje mu dresu-szelestu z lampasami na nogawkach, NOALE nie można mieć wszystkiego), jest główny bohater, właściciel firmy ochroniarskiej, Limun (Nikola Kojo). Limuna poznajemy w momencie, gdy ktoś postrzelił mu jego ulubionego psa, buldoga Cukiereczka, więc udaje się z nim do weterynarza, również mocno zestereotypizowanej otyłej beksy, Radmilo (Miloš Samolov). Powoli dowiadujemy się wszystkiego: Radmilo bardzo stara się ukrywać swoją orientację seksualną, jednocześnie będąc w związku z organizatorem wesel, Mirko (Goran Jevtić). Co zabawne, okazuje się, że Mirko aktywnie działa w ruchu na rzecz organizacji parady równości, czemu sprzeciwiają się serbscy narodowcy, do których należy m.in. syn Limuna. Jeszcze śmieszniej robi się, gdy okazuje się, że Mirko ma organizować wesele Limuna i Biserki (Hristina Popović). Biserka chce, by wesele było w stylu zachodnim, hollywoodzkim, a Limun ma wizję tradycyjnej popijawy z turbofolkiem w tle. To generuje między nimi napięcie, bo jak to tak, żeby Limunowi, prawdziwemu maczo, ślub organizował "jakiś pedał".  W wyniku owego napięcia Biserka decyduje się od Limuna odejść, by przekonać go do swoich racji. Limun w gruncie rzeczy jest misiem-pysiem przytulanką, więc na  wszystko się zgadza, byleby tylko narzeczona do niego wróciła. Zgadza się nawet na to, że Biserka wyjdzie za niego za mąż tylko jeśli będzie ochraniał organizowaną przez Mirko i jego przyjaciół paradę. Problem w tym, że żaden z jego współpracowników nie chce mu pomóc. 
Limun dochodzi do wniosku, że w całej Serbii nie znajdzie "głupiego, który będzie chciał się ośmieszyć, ochraniając paru padałów", więc wraz z Radmilo udaje się w podróż po krajach byłej Jugosławii, by zebrać swoich kumpli z wojska, gdyż każdy z nich ma wobec Limuna poważny dług wdzięczności. Problem w tym, że każdy z nich pochodzi z innego kraju i należy do nacji, której główny bohater z samego faktu bycia Serbem i w związku z rozwojem wojen z lat 90., powinien nienawidzić. 
Parada to film, który ma cel niszczyć stereotypy, ale robi to za pomocą innych stereotypów. Każdy z kumpli Limuna jest stereotypowym przedstawicielem swojej nacji, każdy homoseksualista z otoczenia Mirka i Radmilo (nie wyłączając ich samych), jest stereotypowym homoseksualistą. Mimo to film nie traci na tym niczego. W każdym razie ja zarykiwałam się do łez. Humor Parady bywa prosty, by nie rzec, że czasem prostacki. Ale jakoś trudno nie śmiać się, kiedy Limun uczy Radmilo "chlać po heterycku". Trudno też dobrze nie bawić się, gdy obserwuje się paranoiczne wręcz zachowania głównego bohatera w trasie, w hotelach i samochodzie. Ba, pojawia się nawet ten idiotyczny żart o muzułmaninie i kozie, z tym że kozę zastępuje... Zebra. Bawi również stopniowa zmiana podejścia, która objawia się w sympatii Limuna względem Radmilo, ale już niekoniecznie Mirko i pozostałych. Jeden poznany gej przestaje być dla naszego maczo straszny, Limun w końcu przestaje się bać, iż "zarazi się gejostwem". Skutecznie pomaga mu w tym Biserka, która kocha wszystkich, uważając za najlepszych przyjaciół od pierwszego spotkania. Bohaterowie to pewne symbole czasów, zresztą symboliczne jest też wszystko to, co ich otacza. Ot, choćby różowy samochód Radmilo, któremu ktoś w Belgradzie namazał obraźliwy napis "pederske pizde", a który to napis w czasie podróży został w innych miejscach zamazany takimi hasłami, jak choćby "free Kosovo". 
Dragojević całkiem zręcznie żongluje stereotypami, sceny komediowe przeplatając scenami żywcem wyjętymi z dramatu, a nawet chwytami znanymi z kina społecznie zaangażowanego. Budzi śmiech, refleksję nad stereotypem, prawami człowieka, koniecznością ukrywania się i udawania "maczo", nacjonalizmem czy choćby bezsensowną przemocą. Budzi też nostalgię, sceny w Chorwacji czy Kosowa pokazując z wykorzystaniem ciepłych, intensywnych kolorów, zupełnie innych od tych, których używa w scenach belgradzkich. Interesujące jest również wykorzystanie takich filmów jak Ben Hur czy Siedmiu wspaniałych, które stanowią linię podziału miedzy "maczo" a "pedałami". Myślę sobie, że jednak korzystanie z odwołań byłoby zabawniejsze, gdyby było nieco subtelniejsze. Naprawdę, nie trzeba przy odgrywaniu konkretnych scen co chwila powtarzać "och, Ben Hur/och, jak z Ben Hura/Siedmiu wspaniałych". Widz nie jest w końcu idiotą, nawet jeśli filmów nie widział i witz mu obcy, to przecież widział takie sceny pięć minut wcześniej, więc skojarzy...
Przerysowania i przesada są inną cechą charakterystyczną filmu. Syn Limuna jest twardogłowym skinheadem (choć przechodzi ekspresową przemianę), Biserka jest idiotką o dobrym sercu, która okazuje się rozumieć więcej niż bohater wojenny, szanowany na dzielni Limun, który też, o dziwo, posiada pewną wrażliwość. Przerysowany jest Mirko z tym swoim giętkim nadgarstkiem, mroczną grzywką, modnymi ciuchami, wysokim głosem i ciągłym popijaniem białego wina. Przerysowany jest uberzły szef belgradzkiej policji, który dokładnie w dupie ma prawa człowieka i paradę jako taką. Niezbyt wesołe i, tu przyznaję, przyciężkie zakończenie filmu uświadamia widzowi, że nie obejrzał właśnie komedii, chociaż Parada była przecież tak zabójczo śmieszna. Prędzej był to komediodramat z misją. Nie jestem też pewna, czy film wywołałby u mnie taką wesołość, gdybym nie była, hm, slawistą. Z pewnością przesłanie trafi do wszystkich, niektóre żarty jednak mogą być nieco chybione. Szczególnie jeśli ktoś nie wiedział, czego miałby się po filmie spodziewać. 
Na koniec tradycyjne punkciki, ponieważ punkciki są cool. Parada dziś, po głębszym przemyśleniu sprawy, ma ode mnie 8,5 na 10  możliwych punktów.
Pozdrav!