niedziela, 23 marca 2014

50. Robert Gliński "Kamienie na szaniec"

Byłam, widziałam, oniemiałam. Bynajmniej nie z zachwytu, ale umówmy się - nie wchodzicie przecież na ten blog, żeby czytać teksty o dziełach i dziełkach historycznych (ewentualnie histerycznych) dla zachwytów, tylko dla moich utyskiwań. Nie mogę was zawieść i w tym przypadku. A że mamy do czynienia z histeryczną adaptacją, to już możecie sobie wyobrazić, co zaraz napiszę...


PS. WULGARYZM. CAŁY JEDEN, ALE ŻEBY NIE BYŁO, ŻE NIE OSTRZEGAŁAM.


Pozwolicie, że zacytuję jeden z komentarzy opublikowanych na spoilerowym fanpejdżu:
"Dziwnie wygląda ten plakat bez Voldemorta". 


1. Żeby nie było, że od początku narzekam...
Zacznijmy jednak od rzeczy dobrych, bo wbrew pozorom ten film posiada również dobre strony. Główną jego zaletą są zdjęcia, za które odpowiadał Paweł Edelman. Naprawdę, film się - z czysto technicznego punktu widzenia - ogląda się bardzo przyjemnie, nawet standardowe w przypadku tego typu produkcji wytłumienie kolorów mnie nie irytuje, ponieważ nie ma żadnych krzywych, nijakich albo zwyczajnie brzydkich kadrów. Nie jest jeszcze poziom estetyki BBC, gdzie dba się o to, żeby niemal każdy kadr był małym dziełem sztuki, ale jest naprawdę bardzo porządnie. Najlepsza jest chyba scena przesłuchania Rudego - tak wykorzystać ostre światło, kwadrat okna i zwykłe zbliżenia i nie zrobić tego ani na odwal się, ani tak, żebyśmy widzieli pory na powiększonej do idiotycznej wielkości twarzy aktora, to jest coś. 
Druga dobra sprawa - choć trochę nie wierzę, że to piszę - to muzyka. Naprawdę, podziwiam. A dlaczego nie wierzę? Bo odpowiadał za nią Łukasz Targosz, który robił też te wszystkie koszmarki jak nowy Kloss, Kochaj i tańcz oraz wszystkie seriale TVNu jakie jesteście sobie teraz w stanie przypomnieć. Wykorzystanie współczesnej muzyki naprawdę robi dobrze obrazkom, które oglądamy, dzięki niej film jest bardziej dynamiczny. Niestety, gdzieś tak od połowy, Targosz zmienia koncepcję (no nie wiem, twórcy wystraszyli się, że współczesna muzyka będzie uwłaczała kolejnym scenom poświęceń bohaterów?) i całość odrobinkę, tak trochę, tak minimalnie, a właściwie to zupełnie siada, bo to, co było interesujące, zastępują znane, lubiane w polskim kinie histerycznym smętne fortepianowe melodie, do pary z najmniejszymi skrzypcami świata, na których ktoś niemiłosiernie pitoli smutną piosenkę. A to oznacza, że bohaterowie będą umierać. 
No, skończyłam. Prawie. A teraz przejdźmy do narzekań. Wiem, że na nie czekacie. 


2. Jeśli nie krew i blizna to co?
Trochę skłamałam. Należy się Glińskiemu słówko pochwały, że odszedł od uderzającego i męczącego dydaktyzmu i jedynosłuszności, które są obecne w książkowym oryginale. Również można odetchnąć z ulgą, że nie zastąpił tego ogromem taniej, pomnikowej martyrologii, która ma zwykle grację lecącej widzowi w twarz cegły. Oczywiście nie udało mu się to zupełnie - scena odwetowej egzekucji w deszczu oraz slow motion we wcześniejszej egzekucji jest tanie. I symbolizm rozlanego, czerwonego jak krew wina też jest tani, tak tani, że zasługuje na porządny fejspalm oraz westchnięcie widza, bo łojezuśicku znowu się go bierze za kretyna, który jak mu się nie da po mordzie symbolem, nie zrozumie, że ostatniemu z bohaterów zaraz się zemrze. Ale to, że reżyser nie poszedł w Boga, Ojczyznę, Krew i Bliznę nie znaczy jeszcze, że zrobił film dobry. 
Trailer sugerował, że Kamienie na szaniec albo będą wypełnione po brzegi martyrolo i pustym pierdololo o Ideałach (którym to prawie że nie były, jak już ustaliliśmy), albo pójdą w stronę dynamicznego kina akcji, które z historią nie ma wiele wspólnego. Umówmy się - dalej z całą historią Kamienie... mają niewiele wspólnego, ale nie są też kinem akcji. Czym zatem są?
Dobre pytanie. Kamienie na szaniec to film pusty łamany na nijaki. Film wydmuszka, bez osi historii, bez przesłania, bez celu (oczywiście, jeśli nie weźmiemy jako celu historii pod tytułem "młodzież szkolna przyjdzie i obejrzy, film zarobi, pani zarobi, pan zarobi, kino zarobi, wszyscy będą zadowoleni").
Kamienie na szaniec nie opowiadają o niczym, chociaż teoretycznie posiadają fabułę, bohaterów i całą resztę rzeczy, które czyni je historią, którą można pokazać. I nie mówię tu o ideologicznej pustocie, bo daleko mi do tego, żeby kazać kinu pokazywać jakąś jedynosłuszność, to domena czasów słusznie minionych oraz estetyki, która się już była zestarzała. 
Kamienie na szaniec nie opowiadają ani o wojnie, ani o harcerzach, ani o Polakach, ani o bohaterach książki, ani o poświęceniu, ani przyjaźni, ani młodości, ani wolności, choć plakat bardzo stara się nas do tego przekonać. Kamienie na szaniec są puste, płaskie, jednowymarowe, zrealizowane tak, że widz dostaje serię ruchomych obrazków, które łączą te same gęby. To z pewnością wina scenariusza, bo ludzie, których oglądałam, ze swoimi książkowymi pierwowzorami wspólne mieli tylko pseudonimy. Oczywiście, mamy i akcję pod Arsenałem, przesłuchania, jakoś zarysowaną działalność Małego Sabotażu, ale to tylko hasła, takie symbole, które nam mówią, że to niby o książce Kamińskiego jest. 
Kamienie na szaniec to zatem film o niczym. Poprowadzony tak, że ja cały czas zadawałam sobie pytanie "ale dlaczego?".
Zaczyna się od tego, że Zośka (Marcel Sabat), nie chce już ograniczać się do zrywania flag, pisania na murach i wykurzaniu ludzi z kina. Chce robić rzeczy Wielkie i Przydatne. A to znaczy mniej więcej tyle, że filmowy Zośka spluwa gęstą śliną nie tylko na ideały Szarych Szeregów, swoje wychowanie, swojego dowódcę, któremu pyskuje aż uszy więdną, i generalnie wszystko inne, i chce mieć broń, by zabijać fryców. Dlaczego? Bo tak. Bo tak jest fajnie, modnie i tylko tak jest właściwie, bo Mały Sabotaż to furda, a nie służba Ojczyźnie. Siedzi się w kinie, słucha tego bezsensownego, pardąsik, pierdolenia, i się zastanawia, jacy to kosmici podprowadzili tym razem Zośkę, którego się zna z lektury. I dlaczego ten filmowy Zośka jest emocjonalnie oraz umysłowo sprowadzony do jakiegoś żałosnego poziomu, do mentalnej gimbazy, do idioty, który nie myśli o konsekwencjach, a któremu z oczu patrzy wariatem, któremu zależy tylko na tym, żeby posiadać broń, bo uważa, że tylko w ten sposób coś zdziała. I w ogóle to takie teraz modne, broń daje +10 do dorosłości, odpowiedzialności oraz patriotyzmu. I który nie siłą autorytetu ani jakimikolwiek argumentami, tylko jakimś dziwnym, wyrażonym między słowami szantażem emocjonalnym (który równie dobrze może być tym wariactwem, które mu z oczu wyziera) przekonuje swoich kumpli, że oni też tej broni pożądają gorąco. Tylko że nie. Generalnie, parafrazując klasyka: słuchać go jest wyjątkowo hadko, bo pitoli jak potłuczony. 
Z tą dynamicznością to też bym nie przesadzała. Film toczy się całkiem wartko gdzieś tak do akcji pod Arsenałem, która to niespodziewanie ciągnie się jak smark po ścianie oraz zawiera totalną wpadkę filmowców. Sekwencja odbicia Rudego jest tak długa, że w czasie rzeczywistym nie tylko na pomoc powinny zbiec się posiłki dla fryców z całego miasta, ale i z Krakowa zdążyliby dojechać. Naprawdę, nie mam pojęcia, kto wymyślił, że to trzeba tak rozciągnąć i tak bardzo zatrzymać akcję. A co do tej wpadki, to przyjrzyjcie się dokładnie, odpowiedź kryje się w szoferce więźniarki. To znaczy kryłaby się, gdyby był wewnątrz kierowca. Ale nie ma. A myślałam, że samobieżnego samochodu do dziś nie wymyślili. 
Za teorią, że jedynym celem tego filmu jest to, żeby przyszła młodzież i obejrzała, opowiadają się nie tyle sam jako taki dynamizm oraz współczesna muzyka czy sprowadzenie bohaterów do stanu mentalnej gimbazy, ale również dwie BEKi (Brawurowe Elementy Komiczne). Pierwsza jest całkiem oczywista: Rudy (Tomasz Ziętek) obściskuje się z dziewczyną, a wtedy na chatę wpadają rodzice i widząc, że w czymś przeszkodzili, zmieszani, proponują kawę. Czy tam herbatę. No boki zrywać, serio. Tylko że nie. Druga BEKa też jest taka mało subtelna: nasi dzielni harcerze składają przysięgę w lesie, a w trakcie tejże przysięgi wpadają na nich trzej naziści-grzybiarze. Upuściwszy koszyki i nie poświęcając myśli tym dorodnym borowikom, co się były z nich wysypały, dają w długą. A harcerze ich gonią. I tak się panowie chwilę gonią po lesie. Że tak lakonicznie skomentuję: WTF.
Żeby młodzież przyszła i obejrzała, w filmie pojawiają się dwie sceny teoretycznie erotyczne, umieszczone w niekoniecznie najszczęśliwszych momentach historii. Pierwszą sceną teoretycznie erotyczną jest właśnie to obściskiwanie się Rudego z dziewczyną na kanapie, natomiast druga jest jedynie sugerowana. W sensie pokazane jest post factum, jak Zośka i jego dziewczyna leżą razem w łóżku. W obu przypadkach młode aktorki zaświeciły kawałkiem ciała i to też niespecjalnie kontrowersyjnie. W każdym razie: cycki są, młodzież się ucieszy.
Kamienie na szaniec to zatem ostatecznie film nijaki: z nijakimi wydarzeniami oraz nijakimi bohaterami, których losem - ze względu na to, że kompletnie nie rozumiem ich działań ani emocji, ani motywacji, które ich do tych działań prowadzą - nie potrafię się przejąć. I właśnie ta nijakość, ta pustota postaci i wydarzeń najbardziej mnie w tym wszystkim przeraża. Chciałabym, żeby w tym filmie było coś, jakieś tło. Ten film domaga się, żeby coś w nim było. I czasem sobie myślę, że może to wcale nie tak dobrze, że nie ma w nim ani odrobiny męczącego dydaktyzmu. 


3. Who the fuck is Alek?! 
Narratorem opowieści jest niby-Zośka. Niby-Zośka pokazuje nam swój świat, w którym absolutnie nic nie trzyma się kupy, w którym są niby-zobowiązania, niby-ideały, niby-rodziny, niby-zagrożenia i jest niby-przyjaźń.
No dobra, jego przyjaźń z Rudym jest jeszcze jako tako pokazana, ale cała reszta to tragedia, pustka i załamywanie rąk. Przede wszystkim należy zapłakać nad tym, że scenarzyści postanowili wypierniczyć na fafdziesiąty plan Alka (Kamil Szeptycki), sprowadzając go do roli Tego-Który-Nie-Chce-Strzelać. Bo o Alku wiemy tyle, że nie chce używać broni i nie bardzo przekonują go pozbawione argumentów gadki Zośki. Być może bohater nie miał dostatecznie cool fryzury i charakteru, więc nie tyle postanowiono nie robić mu lobotomii ani go nie kastrować z charakteru, tak jak to uczyniono z Rudym i Zośką, co zastąpić elementem komicznym w postaci Słonia (Szymon Roszak), którego do mentalnej gimbazy sprowadzono w sposób dosyć przykry: dostała mu się rola Tego Grubego, Który Ciągle Je i Opowiada Świńskie Żarty. Kompletnie nie rozumiem, czemu postanowiono całą historię uszczuplić o postać tak ważną jak Alek. A jego śmierci poświęcono dokładnie pół ujęcia i jedno zdanie. Zdanie to wypowiada głosem robota Zośka, który informuje dowódców, że Alek zginął w akcji pod Arsenałem.
Dobra robota, Zośka. Dostajesz tytuł Buca Roku.
Aktorsko zatem jest prawie totalna nędza. Marcel Sabat tak deklamuje, tak się zapala, och, tak pięknie deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, zupełnie jakby grał w Ukrytej Prawdzie. Nie wierzę w ani jedno jego słowo, a szczękościsk, który prezentuje nam wcielając się w postać Mrocznego Mściciela jest tak przerysowany, że aż śmieszny. Podsumowując: Marcel Sabat drętwy jest niemożebnie, a oglądanie go męczy. Widza męczy, choć i sam Sabat wyglądał, jakby się ze swoją papierową postacią męczył. Kamil Szeptycki do grania nie miał prawie nic, więc był. Czasami. Na tym tle zdecydowanie się wybija Tomasz Ziętek, który ani nie deklamuje, ani przesadnie się nadyma, ani nie hamletuje, a jeszcze do tego wygląda ładnie oraz zachowuje się całkiem naturalnie. Więc jest w tym morzu przeciętności łamanej na żenadę za co chwalić. Wojciech Zieliński w roli Orszy bardzo stara się coś zagrać, ale jak się nie obrócisz tak dupa, scenariusz znaczit', z tyłu, więc wypada mniej więcej tak, jak wypadł w 1920 Wojna i miłość: do bólu przeciętnie. Chociaż i to jest w pewnym stopniu komplement, bo trudno coś zagrać, jeśli w scenariuszu jak byk stoi, że dowódcę do parteru sprowadzamy ciętymi ripostami jakiegoś szczyla, który zachowuje się jak zupełny idiota, i to sprowadzamy tak, żeby dowódcy słów zabrakło i w pięty mu poszło, he he... he? Normalnie słyszę już melodię piosenki Franka Kimono, taki z Zośki kozak. Tylko że nie.
Problemem, jaki się wiąże z tymi naszymi młodymi zdolnymi, jest dykcja. Ja zupełnie nie rozumiem, jak to jest, że starszych aktorów rozumiałam świetnie (a dźwięk, jak na polskie kino, był zaskakująco przyzwoity), a tych nowych to prawie ni w ząb. Serio, jest kilka takich momentów, w których za cholerę nie idzie się domyślić, co zostało powiedziane.
Znanych twarzy, jak już przy tym jesteśmy, w filmie pojawia się sporo: jest i Krzysztof Globisz, który się nie przepracowuje i z uśmiechem na ustach leci dokładnie tym, czym zwykł był lecieć w okołowojennych produkcjach od czasu, kiedy zagrał w Czasie honoru. Artur Żmijewski nie wychodzi poza poziom swojej tradycyjnej przeciętności, ale warsztat ma, więc nie żenuje, Marian Dziędziel do pary z Olgierdem Łukaszewiczem odrabiają pańszczyznę i po krótkich epizodach uciekają z produkcji, bardzo słusznie zresztą. Andrzej Chyra, co boli mnie bardzo, jednak nie stara się w ogóle i jego major Kiwerski jest nijaki do bólu, tak bardzo, że równie dobrze mogłoby go w tym filmie nie być. Chyra zresztą wygląda albo tak, jakby miał zaraz usnąć, albo tak, jakby myślał o jutrzejszym obiedzie, rachunkach, wieczornej popijawie, generalnie: czymkolwiek tylko nie o graniu, więc może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby go nie było. Co w pewnym stopniu bardzo dobrze podsumowuje Kamienie na szaniec. 
Kobiety. Kobiety w filmie. Zasadniczo mamy je trzy:  Monię (Magdalena Koleśnik), dziewczynę Rudego, Halę (Sandra Staniszewska), dziewczynę Zośki oraz Zdzisławę Bytnarową (Danuta Stenka), matkę Rudego. Na dwie pierwsze należałoby spuścić litościwą zasłonę milczenia, bo próbowały zagrać to, co im napisano: firaniaste trólawerki dwóch głównych bohaterów. No to zagrały: wytrzeszczonymi oczyma, piskiem, wrzaskiem i zhiperbolizowaną histerią. Natomiast Danuta Stenka przyszła, zagrała, przyznaję, wcale nieźle i oszczędnie w dobrym tego słowa znaczeniu, ukradła młodym aktorom parę scen. Wyszła jej najlepsza postać w całym filmie. To trochę smutne jednak.
Interesujące byłyby postacie dwóch Niemców, którzy przesłuchiwali Rudego, gdyby nie to, że, jak to w kinie histerycznym, sprowadzono ich do tego, do czego zwykło się sprowadzać: niezbyt lotnych katów. Przypadkiem takiego tępego trepa jest szczególnie Oberscharführer Schulz (Hans Heiko Raulin), bo Rottenführer Lange (Wolfgang Boos) jeszcze jakoś tam się broni swoją obłudną uprzejmością oraz aurą inteligenta z wyższych sfer, ale jest to zaledwie kilka pociągnięć, kilka scen, jakby scenarzyści uznali, że nie warto przedstawiać ciekawie tych z drugiej strony barykady i pojechali standardową sztampą. A takie miałam nadzieję.


Podsumowując: trochę nędza, trochę nuda i parę dobrych momentów. Film jednakowoż ani nie wzrusza, ani nie zmusza do refleksji, nie zostawia żadnego wrażenia. Nie ma się po seansie ochoty ani omawiać przedstawionej w nim historii ani nawet zbytnio jej komentować. Technicznie przyzwoicie, fabularnie nijakość. 4 na 10. Ewentualnie można obejrzeć, ale jak się sobie włączy Akcję pod Arsenałem, to wyjdzie na mniej więcej to samo. 

poniedziałek, 10 marca 2014

49. "Porozmawiajmy o..." - odcinek dziesiąty: współczesne kino słoweńskie

Ofensywa zimowa być może powróci, gdyż nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji. Tymczasem trzeba jakoś oczekiwanie wypełnić, więc wracamy do bardziej tradycyjnych, ale tradycyjnie pełnych bełkotu notek.
Dziś o kinie słoweńskim, raczej szerszej publiczności nieznanym, a to w kilku wypadkach wielka jest szkoda.

PS. ACHTUNG, BEŁKOT.


1. Branko Djurić "Kajmak in marmelada"


Zaczynamy jednak od filmu być może znanego. W Polsce wyszedł pod tytułem Ser i marmolada, ale jakoś niewygodnie mi się nim posługiwać, więc zostanę przy oryginale. Film to komedia romantyczna. Bardziej komedia, niż romantyczna, a do tego miejscami zaskakują trafnym, aczkolwiek również gorzkim humorem, ale tym się na razie nie zajmujmy. 
Osią całej opowieści i jej głównym narratorem jest niejaki Božo (Branko Djurić). Božo pochodzi z Bośni, ale mieszka w Lublanie. Nie lubi porządku, nie wygląda, jakby brał życie specjalnie serio, ale jest cholernie sympatyczny i ma swój urok, pomimo całego ogromu wad, rzecz jasna. Właściwie nie wiadomo, jak tu trafił, ale najprostszą odpowiedzią jest: jak większość czefurów przyjechał tu za pracą. Problem tylko w tym, że gdy poznajemy bohatera, ten nie pracuje i pracować zamiaru nie ma, bo pracuje przecież jego narzeczona, Słowenka Špela (Tanja Ribič). Która to w pewnym momencie całej tej trochę ufaflunionej sielanki nie wytrzymuje, trzaska drzwiami i jedzie do rodziców, bo gdzie indziej. I jeszcze do tego, psiakość, stawia ultimatum: albo Božo znajdzie pracę, albo ona na dobre go zostawi. 
Tu powinniście przysiąść, wziąć głęboki oddech i zadać mi kilka podstawowych pytań: kim są, do diabła ciężkiego, czefurzy, co w tym filmie niby zabawnego i gdzie tu romantyzm w tym wszystkim? Już spieszę z wyjaśnieniem:
Czefurzy to ludzie z innych jugosławiańskich republik, głównie Bośni, którzy przyjechali do Słowenii za pracą i tak już zostali. Według stereotypu nie lubią pracować, żyją za pieniądze państwa, nigdy nie nauczą się poprawnie mówić po słoweńsku, nie lubią pracować, ale lubią chodzić w dresach, kląć i jeszcze raz nie lubią pracować. Do tego mają to do siebie, że ich nazwiska kończą się na -ić, a to prawie to samo, co krzyczeć przez megafon "JESTEM OBCY!". 
Co w tym filmie zabawnego? Ano zagranie stereotypem: bo Božo jest właśnie takim stereotypowym czefurem, jakiego opisałam wyżej. A do tego dość boleśnie zderza się ze stereotypowymi Słoweńcami, u których Ordnung muss sein, a życie wypełnia oglądanie telewizji i słuchanie akordeonu. I samobójstwa. Serio, odsetek samobójstw wśród Słoweńców jest szalenie wysoki. Do tego Božo, boleśnie zderzony z rzeczywistością, dostosować się nie potrafi, a wręcz popełnia wszystkie błędy czefustwa: uważa, że on tu jest niewinny, pokrzywdzony, a w ogóle to się stara, szkoda tylko, że jest takim naiwniakiem, bo z jego starania wychodzi afera kryminalna. W zasadzie ta nieszczęsna afera kryminalna to taki punkt zwrotny, od którego zaczyna się ów gorzki humor, a komedia zmienia się nieco w komediodramat, charakteryzujący się wspomnianym wcześniej trafnym humorem, ale nie trwa to długo. 
Co jest w tym romantycznego? Cóż, jeśli sama oś historii, czyli związek Božo ze Špelą nie wystarczy, to dodam do tego, że w tej relacji jest bardzo niewiele elementów komediowych, natomiast jest sporo romantycznych, ale nie wzruszająco romantycznych. No, dobra, może trochę wzruszać normalność, z jaką przedstawiono tę relację, ale jednocześnie to chyba czyni ten element najbardziej atrakcyjnym. A film dzięki temu jest cieplutki i miluchny, chociaż w pewnym momencie pojawia się kosmiczne zwątpienie w happy end. 

2. Marko Neberšnik "Peteljini zajtrk"


Fun fact: ten film też ma polski tytuł: Śniadanie koguta. Co ciekawe, nie ma polskiego tłumaczenia. To znaczy oficjalnie, bo tłumaczenie jest zrobione. I nie chwaląc się wcale, dołożyłam przy tym tłumaczeniu coś od siebie. Ale ja nie o tym.
Historia jest prościutka, ale w gruncie rzeczy przyjemna. No, do pewnego momentu przynajmniej. Peteljini zajtrk to adaptacja książki, którą był popełnił Feri Lainšček. Jak to u tego pisarza bywa, jest sielsko, anielsko, ludzie są prości, niewiele wymagają od życia, żyją w zasadzie z dnia na dzień i w pięknych okolicznościach przyrody. 
W sumie z tym filmem mam jeden problem: i nie, nie chodzi o to, że brnięcie przez dialogi w dialekcie z Prekmurja (granica Słowenia-Węgry-Austria), było tłumaczeniowym koszmarem, bo nie było aż tak źle, chodzi o to, że mam wrażenie, że ten film powstał po to, by pokazać właśnie bardziej piękne okoliczności przyrody niż cokolwiek innego. Historia jest w zasadzie strasznie prosta, jak mówiłam: mamy sobie lata 90., pod względem ekonomicznym mocno takie sobie, więc nasz główny bohater, mechanik Djuro (Primož Bezjak) zostaje zwolniony z pracy. Ale jego już były pracodawca, to ludzki pan, daje mu kontakt do swego dawnego przyjaciela, majstra Gajaša (Vlado Novak), który siedzi na wsi wesołej i spokojnej, gdzieś nad austriacką granicą. Djuro stwierdza, że nie ma nic do stracenia i jedzie. Na wsi poznaje wszelkie wspaniałości życia w tak pięknych okolicznościach przyrody: mało się pracuje, dużo się pije, dużo się gada i rżnie w karty. I ma się mało pieniędzy, ale na życie jakoś wystarcza, bo wszelkie niedogodności wynagradzają nam zacne widoki, które powodują, że wszystkich dopada niewyjaśniona tęsknota za Jugosławią oraz przekonanie, że za Tity było lepiej, bo praca była, a i Słońce świeciło jakoś jaśniej... W takim to dobrym momencie, do warsztatu Gajaša przybywa Bronja (Pia Zemljič), żona Lepca (Dario Varga), miejscowego bonza, właściciela burdelu, pana i władcy na włościach, najbogatszego w całej miejscowości. Bronja ma irytujący zwyczaj rozwalania swoich samochodów. Wtedy też Djuro odkrywa, że być może i kręcą go piękne okoliczności przyrody, a na widoczki patrzy się z przyjemnością, ale za to nie kręci go nieróbstwo, picie i gra w karty. Jednak dzięki poznaniu naszej pechowej bohaterki znajduje sobie nowy cel w życiu i stwierdza, że najbardziej na świecie kręci go Bronja. Dlatego też z tego punktu prosta droga do romansu. 
Wiecie, ten film naprawdę dobrze się ogląda (tymczasem jest dostępny w Internecie z angielskimi napisami, nawet dobrymi), jest zabawny, ładnie nakręcony i ma przyjemną muzykę oraz żywe dialogi, problem w tym, że... No, tam się jakby nic szczególnego nie dzieje. Cały czas mam wrażenie, że nie oglądam filmu o konkretnych ludziach, a jakiś rodzaj ogólnej opowieści o bliżej nieokreślonych typach i że każe mi się tu głównie obserwować zachowania w określonej sytuacji społecznej: rozpad przyjaźni, próba morderstwa, samobójstwo, ukrywanie romansu, ostatecznie nawet zabójstwo. Ale wszystkie te złe rzeczy wynagradzają piękne okoliczności przyrody, ponieważ są piękne.
Pomijając wymienione już kilkukrotnie piękne okoliczności przyrody, dodatkowym plusem jest występ gwiazdy chorwackiego turbofolku (najprościej rzecz ujmując, bałkańskiej odmiany naszego disco polo), Severiny.

Na zachętę. 


3. Marko Neberšnik "Shanghai gypsy" 

Chyba już zauważyliście, że plakaty do słoweńskich filmów to wyższy poziom nieumienia w fotoszopkę. Tutaj szczególnie rozczula mnie to wyrastanie z wioski. 

Tym razem film stosunkowo nowy, bo zrealizowany w 2012 roku. I znów mamy tu do czynienia z duetem Neberšnik&Lainšček. To znaczy pierwszy wyreżyserował, drugi popełnił książkę. Tym razem książka nosi tytuł "Mit o Ciganih" i jako taka opiera się na motywie fatum. A skoro mamy do czynienia z mitem, to nie będziemy się czepiać, że po raz kolejny w całej historii nie mamy do czynienia z rzeczywistymi ludźmi i story nawet nie przechodziło obok prawdopodobieństwa zdarzeń, prawda?
Cała opowieść polega na tym, że w dwie godziny trzeba zmieścić historię jednego cygańskiego rodu, kilkadziesiąt lat historii Jugosławii, ale też przedstawić ją dobrze, ładnie (i w pięknych okolicznościach przyrody, rzecz oczywista!), a przy okazji nie sprawić wrażenia, że akcja pędzi na łeb na szyję. Narratorem naszej historii jest Lutvija Mirga (Visar Vishika), zwany również Belmondo (ale nie powiem wam dlaczego, bo to okropny spoiler i nie będziecie mieli radości z oglądania). Belmondo z oddaniem opowiada nam historię swojej wielkiej, cygańskiej rodziny, w szczególności swojego ojca, Ujaša (Senad Bašić), który zawsze był niepoprawnym marzycielem, ale dzięki swoim marzeniom zarobił masę pieniędzy (marzenia polegały na sprzedawaniu towarów "z dalekich Chin"). To znaczy my wiemy, że nie zarobił ich uczciwie, ale nie wie tego młody Belmondo. Który równie bezrefleksyjnie idzie w ślady swojego ojca. Lutvija ma dobre życie, przeprowadza się z Chorwacji do Słowenii, tam na ziemi niczyjej, to znaczy państwowej, buduje wioskę, nazywa ją Shanghai, i potem już tylko zarabia pieniążki. Belmondo ma dobre życie, piękną żonę i zdolne dzieci. Oczywiście, nie robi wszystkiego w sposób całkowicie legalny, ale to wpisuje się w stereotyp Cygana, a Belmondo jest nikim więcej jak stereotypowym Cyganem, bo mu idea filmu i książki nie pozwala być kimś innym i zindywidualizowanym. Oczywiście my tak sobie oglądamy, jest milusio, cieplusio, dobrze, Lutviji i Ujaša nie sposób nie lubić, a na samego Lutviję dodatkowo patrzenie zupełnie nie boli (i nie chodzi mi tu tylko o kwestie aktorskie, bo z tym to akurat wszyscy dobrze sobie radzą), ale jakoś tak człowiek, znając to kino, odlicza czas do momentu, w którym wszystko musi się zepsuć. I wtedy z gracją rozpędzonej cysterny pełnej szamba na scenę wjeżdża fatum,  a widzowie przekonują się, że jak się nie obrócisz, tak przodek z tyłu. I nie warto z przodkiem walczyć, gdyż postępował on w sposób jedyniesłuszny. Figura ojca zresztą, w tym także Tity, oczywiście, jest swoistym leitmotivem opowieści i na niej buduje się fatum. 
Co jest w tym filmie dobre, to przede wszystkim zdjęcia. Shanghai gypsy jest naprawdę ładnie sfilmowany i zmontowany, dokładnie tak, jak toczy się historia: żadnych niespodziewanych cięć, żadnych dynamicznych kamer, żadnych rozchwianych ujęć. A do tego ma sympatyczne, ciepłe barwy, które przypominają mi sposób, w jaki sfilmowano historię z Montevideo, smak zwycięstwa. Kolejnym plusem, który łapie ten film, jest wielość języków, zagrano bowiem w romskim, serbo-chorwackim i słoweńskim - służy to przede wszystkim uniwersalizacji postaci - nie przypisujemy ich do narodowości, tylko do typów osobowości (chociaż jeden Pambu wie, jak bardzo to wkurza przez pierwszy kwadrans!). Ale i tak za największy plus uważam muzykę, która tuż obok zdjęć buduje nam klimat tego filmu. Nie jest specjalnie oryginalna, bo usłyszymy melodie podobne do tych, które można usłyszeć w cygańskich historiach Kusturicy czy nawet (szczególnie pod koniec) coś tam się z klimatu Almodovara przyplącze, ale "znane piosenki" tutaj akurat bynajmniej to nie przeszkadza. 

No to trailer na zachętę. Znalazłam nawet taki z napisami.

4. Jan Cvitković "Od grobu do grobu"


Jak na razie ten film to chyba jedna z największych traum, jakie przeżyłam. Nie kłamię. Pod koniec filmu jedyne pytanie, jakie można zadawać, sobie, jak i współoglądającym, jest WTF FILMIE, WTF, wymiennie z CZY MOŻE BYĆ JESZCZE GORZEJ?! Z tym że drugie pytanie już wcale nie jest retoryczne, ponieważ twórcy co chwila spieszą nam z usłużną odpowiedzią ALEŻ OCZYWIŚCIE i serwują coraz to większe oraz wywołujące kosmiczne WTF plot twisty. Tacy żartownisie, hy hy. 
Właściwie nie umiem przyporządkować Od grobu do grobu do właściwej kategorii. Wszystkie mądre internetowe strony mówią mi, że to komediodramat, może czarna komedia, ja bym to włożyła między filmy z kosmosu. Właściwie też nie potrafię go opowiedzieć, chociaż to może i dobrze. Ale spróbujmy: 
W całej historii chodzi o to, że Pero (Gregor Bakovič), jest profesjonalnym mówcą pogrzebowym, ale ma też całkiem nieszczęśliwe życie: problemy sercowe, nakładają się na problemy z ojcem, który za punkt honoru przyjął sobie samobójstwo, a jakby tego było mało, głuchoniema siostra Pero też zachowuje się ostatnio dziwnie. Na szczęście Pero ma kumpla, Suki (Drago Milinovič), więc to mu nieco ułatwia życie, chociaż i tak inni ludzie radzą sobie zdecydowanie lepiej. Jednak te problemy Pero i jego niemożność poradzenia sobie z sytuacją, są zabawne. Ba, nawet Dedo (Brane Gruber), który wymyśla coraz to głupsze i coraz bardziej nieudane pomysły na samobójczą śmierć, jest na swój sposób zabawny. I tak dobrze bawimy się mniej więcej przez 3/4 filmu. 
Punktem zwrotnym historii  jest moment, w którym Dedo odnajduje powód, by jednak dalej żyć. Dedo ma nowe, dobre życie i wszystko mu się zaczyna układać, w związku z czym wszystkim innym układa się fatalnie bądź jeszcze bardziej fatalnie, co skutkuje jednym gwałtem, jednym zabójstwem w afekcie przy użyciu, o ile pamiętam, stalowego pręta oraz dwoma, najprawdopodobniej podjętymi świadomie, samobójstwami. Wszystko oczywiście kończy pogrzeb. 
Jezusmaryjaiwszyscyświęci, jak ja nie znoszę tego filmu! 

Jakby ktoś jednak chciał, to ma trailer.

5. Janez Burger "Circus Fantasticus"


Blogasek mój nie byłby moim blogaskiem, gdybym nie wykorzystała okazji i nie napisała niczego o filmach wojennych. Lub też filmach o wojnie. 
Na początek film-alegoria, film uniwersalny i pod każdym względem stworzony po to, by się na niego gapić. Circus Fantasticus Burgera (do znalezienia również pod tytułem Silent sonata) to opowieść o wojnie oraz tym, co wojna robi ludziom i z ludźmi. Która wojna i gdzie ta wojna? Nie wiadomo, bo nic nam nie mówią ani kostiumy, ani scenografia, ani wojskowy sprzęt bez oznaczeń. Nie mówią nam też nic dialogi, bo w filmie nie pada ani jedno słowo. Wszystko, co wiemy, to: została zabita matka dzieciom. Ojciec z nimi mieszka teraz sam, dokładnie pośrodku niczego. I wtedy przyjeżdża do nich wędrowna cyrkowa trupa, gdyż jej założyciel jest umierający i nie mogą podróżować dalej. Bohaterowie jakoś koegzystują, jakoś sobie pomagają, ćwiczą i występują oraz pomagają staruszkowi, jak tylko mogą, chociaż ten i tak nie jest ani odrobinę mniej umierający. Jeśli chodzi o wojnę, to w jedynym momencie (oprócz wystrzału na początku, który zabija matkę dzieciom), pojawia się jeden czołg. I odjeżdża. 
Brzmi może niezbyt fascynująco, ale jak to jest zrobione! Fantastyczna muzyka i zdjęcia sprawiają, że generalnie mało nas obchodzi brak dialogów, chociaż jesteśmy przecież przyzwyczajeni do tego, że w filmie się mówi, monologuje, rozmawia, cokolwiek. Może pokusiłabym się tutaj o zauważenie jakiś śladów reizmu czy behawioryzmu, ale jednak zawsze to łatwiej obejrzeć, a potem zdecydować, co się widziało, bo w zasadzie każdy widzi co innego. 
Ja widziałam ciąg obrazów, małych dzieł sztuki, które opowiedziały mi pewną historię. I to taką dobrą, z nienadętą głębią, ale jednocześnie prostą, całkowicie zrozumiałą historię. A na dodatek z happy endem.



5. Goran Vojnović "Piran-Pirano"


A teraz krótko o filmie, dla którego lepiej by było, gdyby był książką. Bo i Vojnovićiowi lepiej idzie pisanie książek niż robienie filmów. To tak moim zdaniem. A teraz do rzeczy.
Tym razem wpis zamykam filmem, który porusza tematykę podobną do tej, którą częściowo zajmował się film w stawce pierwszy: problem obcości. Plus mamy też problem natury historyczno-społecznej i tu też nikt nie sili się go rozwiązywać, tylko nam mówi, że jest. Tym razem chodzi mi o to, czyje jest właściwie słoweńskie Przymorze - włoskie czy słoweńskie? (stąd też taki, a nie inny tytuł filmu). Oczywiście, by uniknąć odpowiedzi na pytanie, osią historii są losy Bośniaka. Nasz główny bohater Veljko (w teraźniejszości - Mustafa Nadarević, w retrospekcjach - Moamer Kasumović, dzięki któremu ten film jest w ogóle oglądable) przybywa do Pirano wraz z titowskimi partyzantami i przeprowadza skuteczną akcję wyzwalania oraz oczyszczania miasta, w związku z którą jest zmuszony wywalić z niego Antonia (Boris Cavazza/Francesco Borchi) i również imperatyw każe mu się zakochać w wybrance serca Antonia, miejscowej, ale Słowence, Anicy (Nina Ivanišin). I to dla niej zostaje w Pirano. A właściwie to już Piranie. No, w mieście. I opowiada nam, nieszczególnie spiesznie, jak to w słoweńskim kinie, dlaczego Piran jest dla niego domem i dlaczego zupełnie gwiżdże na to, po której stronie granicy miasto się znajduje. W sensie że dla niego wyższe sprawy tudzież uczucia ważne są, rozumiecie. Troszeczkę takie niepotrzebne dorabianie głębi, bo niezbyt subtelne to, ani zgrabne, ani odkrywcze i trochę takie jak u Coelho.
Wymyk z użyciem obcego sprawdza się świetnie, Veljko jest sympatycznym i wnikliwym obserwatorem, natomiast elementy narracji, które składają się na perspektywy Antonia oraz Anicy są wręcz niemożebnie nudne, a właściwie to koszmarnie płytkie i zrobione po łebkach. Antonia ciśnie sentyment, więc kiedy może, czyli tuż przed śmiercią, wraca do Piranu, a potem, niewątpliwie pchany mocą imperatywu, bo prawdopodobieństwa psychologicznego tu nie ma za grosz, ciśnie również Bośniakowi, że ten śmiał mieć dobre życie w jego mieście, w jego domu  i - jak był przez całe życie święcie przekonany - z jego babą. Problem w tym, że baba dobrowolnie została z Veljko, a nie została do tego zmuszona. Zresztą, Anica nudzi i smęci jeszcze bardziej. Właściwie pojęcia nie mam, po co tam jest ta postać, bo nic nie wnosi - kręci się po ekranie, nie wie czego chce, awanse Antonia odrzuca, do Veljko przyczepia się też tak jakoś, z musu... Z postawy, z jednego grymasu, z bezbarwności - stabat mater dolorosa łamane na ojezusmaryjaicojaterazzrobięniechmiktośpowie. Nic się w tej postaci nie dzieje, papierowa jest koszmarnie. Nawet Antonio nie jest tak bezbarwny jak ona.
Właściwie nie wiem, po co i dla kogo ten film powstał. Owszem, stawia jakieś pytania, ale Vojnović robi wszystko, by na nie nie odpowiadać ani nawet sugerować, że w ogóle wypadałoby odpowiedzieć. Dla kogo? Dla Słoweńców? Dla Włochów? Dla Europejczyków? Słoweniec wie, Włoch też wie, Europejczyk średnio ogarniający historię i nie interesujący się nie ogarnie, bo mu się nie tłumaczy.
Ewentualnie, można zerknąć, bo nakręcone ładnie, opowiedziane przyjemnie. Ale dowiedzieć się z filmu za dużo nie można.



Na dziś to koniec pieśni. Kolejna notka najprawdopodobniej za tydzień, bo dyskusje o Kamieniach na szaniec bardzo kuszą, by się poświęcić, pójść do kina i dodać coś w tym wszystkim od siebie. 
Pozdrav!