czwartek, 28 marca 2013

17. Hurts "Exile"

Dziś na blogasku premiera premier i wydarzenie zupełnie niespotykane - piszę o muzyce. I to nie o byle jakiej muzyce i nie byle jak (no, powiedzmy, że nie mwehehe). Do wpisu przygotowałam się rzetelnie - od niemal tygodnia nie słucham niczego innego niż płyta Exile.
Bo to bardzo dobra płyta jest. 


Żeby wszystko było jasne, opisuje tu swoje wrażenia po wysłuchaniu wersji deluxe, która zawiera więcej piosenek. Także żebyście się nie zdziwili przy ewentualnym zakupie, że czegoś nie ma, ale w sumie nie sprawdzałam tracklist obu krążków, więc przykłady mogą się jednak zgadzać. 

Może zaczniemy sobie od jakieś notki biograficznej, dobrze? 
Hurts to brytyjski duet, jak mówi Wikipedia, synthpopowy (dobrze, bo ja się zupełnie na gatunkach nie znam, więc wierzymy Wikipedii), który tworzą  wokalista Theo Hutchcraft i kompozytor, gitarzysta/klawiszowiec Adam Anderson. Panowie zadebiutowali w roku 2010 płytą Happiness, która bardzo szybko uzyskała status platynowej płyty (masło maślane, ale "status platyny" brzmi jeszcze bardziej głupio). W zeszłym tygodniu, sprawdzałam, Exile miało już złoto, więc panowie idą jak burza, to trzeba przyznać. 
Wikipedia mówi też, że inspiracją dla zespołu są takie grupy jak Depeche Mode, Pet Shop Boys czy New Order. Szczególnie inspirację tą pierwszą słychać na Exile. 

Kiedyś, zdaje się, w jakimś bzdurnym serialu medycznym usłyszałam, że swoje problemy najlepiej wytańczyć. Tekst, nie ma co kryć, wyjątkowo idiotyczny, ale za każdym razem, gdy myślę o Hurts to właśnie to przychodzi mi do głowy. Dlaczego? Bo panowie tworzą... Jakby to powiedzieć... Piosenki o jednym. Bynajmniej nie jest to zarzut, bo robią to dobrze, zgrabnie i nie męczą obracaniem w kółko tych samych tematów. Piosenki opowiadają głównie o trudnych związkach, związkach toksycznych, rozstaniach, gdzie podmiot jest rzucanym lub opcjonalnie rzucającym i z obu powodów cierpiącym. Generalnie Hutchcraft śpiewa o tym, co zwykliśmy zbywać tekstem "życie". Przyznać trzeba, że piosenki te skomponowane są zgrabnie, teksty są interesujące i w jakimś sensie teatralizujące "zwyczajną" teh dramę, bo o takiej dramie opowiadają w sposób przesadny, poetycki. 
Coś czuję, że zaraz mi ktoś powie, że można napisać piosenkę o czterech osiemnastkach i też uznam, że to poetyckie ujęcie, ale mi zupełnie nie o to chodzi.
Po prostu na Hurts trzeba popatrzeć i posłuchać, wtedy widać, co mam na myśli mówiąc o teatralizacji i teatralnej przesadzie wystawianej przez duet dramy. Piosenki to numery z frazą, powiedziałabym, szeroką, wszystkie zagrane i zaśpiewane z rozmachem. Tutaj posłużę się przykładem, utworem tytułowym:
Utwór "Exile" - powtarzam i powtarzać się będę po tysiąckroć, wybaczcie, zapętliłam się

Co dziwne, na płycie znajduje się też piosenka, która nie pasuje zupełnie do niczego, ale tak bardzo kocham samą kompozycję, że wybaczam tak dziwaczne doklejenie tego numeru do tracklisty:
Utwór "Sandman", czyli "pokażmy, że na tej płycie będą chórki! DUŻO CHÓRKÓW!"

Jeśli już wyjaśniliśmy sobie kwestię problemów w tekście "swoje problemy najlepiej wytańczyć", wyjaśnijmy taniec. Albo lepiej nie. No bo przecież napisałam, że panowie podpadają pod synthpop czy tam muzykę elektroniczną a nawet alternatywny pop - szczerze, z istnienia ostatniego z tych gatunków nawet nie zdawałam sobie sprawy, ale to może dlatego, że jeśli chodzi o jakiekolwiek szufladkowanie, to ja się trzymam z daleka. Generalnie chodzi mi o to, że jak się słucha Hurts to nóżka tak jakoś dziwnie sama dryga i aż chciałoby się poskakać. Może jakiś przykład na zachętę: 
Utwór "Cupid"

Oczywiście, panowie są też dobrzy w numerach, które mają być dramatyczno-teatralne i nie do tańca. Żeby, oczywiście, nie było nam za łatwo i żebyśmy z rady pochodzącej z durnego serialu medycznego nie mogli skorzystać. Na całym Exile istnieje jedna taka piosenka, która spełnia te warunki: 
Utwór "Somebody to die for" - już tytuł jest znaczący, prawda?

Im więcej słucham Exile tym bardziej przekonuję się do tego, że płyta podzielona jest na dwie części: do Somebody to die for to numery szybkie i do tańca, potem uciekamy w ballady. O ile na Happiness oba typy numerów były wymieszane, tutaj jest odwrotnie. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo akurat Hutchcrafta balladowego też lubię, ale może lepiej by było tak nie przywalić słuchaczom między oczy niemal pięcioma balladami pod rząd. Dzieli je tylko Heaven, które i tak już nieco narusza to, do czego się przyzwyczailiśmy. Zresztą, ballady generalnie są tym typem piosenek, który jest najbardziej... dramatyczny ze wszystkich. Taki przykład, bo czuję, że znowu zaczynam bredzić:
Utwór "Guilt", który pomimo całej swojej dramatyczności ma w sobie coś przyjemnego. Bo i tekst nie do końca dramatyczny i już-nic-nie-będzie-fajnie-idę-skoczyć-z-mostu mówiący, prawda?


Właściwie to chyba na początku powinnam powiedzieć, dlaczego w ogóle zabrałam się za pisanie notki o muzyce. Powód jest strasznie prosty: tydzień temu byłam na ich koncercie w warszawskim klubie Palladium. No i mnie to zafascynowało, że oni właściwie cały czas są tacy teatralni. Trochę smuci mnie, że nie dostałam "kÓl" i 'trÓ" białej róży, które Theo rzucał ze sceny ku uciesze pań w tłumie pod tą sceną, ale wszystko mu wybaczyłam, gdy na zakończenie zagrali Stay z poprzedniej płyty - utwór najbardziej epicki ze wszystkich epickich-i-wyjątkowo-dramatycznych utworów. Theo zresztą bardzo chciał być w roli, ale nie bardzo mu się to udało, bo zgubił mikrofon. Wiem, że pisałam o tym sto razy na Fuju, ale nie wszyscy czytelnicy mają mnie na Fuju. Dlatego też filmik wrzucam:
Swoją drogą to za każdym razem, jak tego słucham, mam wrażenie, że się słyszę na tym przeklętym filmiku i nie mogę uwierzyć, że tak głośno się darłam. Ale może powinnam to jednak wiedzieć, bo dnia następnego ledwo mówiłam.



A teraz szczerze i bez bicia przyznam, że notkę napisałam wyłącznie dla własnej przyjemności. Mimo to mam nadzieję, że was od zespołu nie odstraszyłam. 

Pozdrav!

sobota, 16 marca 2013

16. "Porozmawiajmy o..." - odcinek drugi: Jugosławia


Szczerze przyznam, że pomimo moich studiów na Bałkanach znam się jak kura na pieprzu. Można się nauczyć języków, poznać historię i kulturę, a jak przyjdzie co do czego i tak rozumem nie ogarniesz. 
To, co napisałam wydaje mi się strasznie tendencyjne i stereotypowe, ale piszę to po to, by was sam Pambu bronił brać mnie za jakiegoś eksperta w tych sprawach. 
Dziś porozmawiamy sobie - a raczej pomonologujemy, jeśli takie słowo istnieje, o Jugosławii: 3 podpunkciki o muzyce, 3 o książkach i 3 o filmach, co daje razem 9. 
Czując się jak mistrz matematyki pokroju co najmniej Pana Profesora z Liceum, zaczynam notkę.

PS. SPOILERS, SPOILERS!

MUZYKA

1. Goran Bregović 
Nie jestem tak młoda, by nie pamiętać czasów, kiedy to każdy, ale to ABSOLUTNIE KAŻDY, nucił sobie "Prawy do lewego" (która to pieśń kompozycją straszną jest i basta), czyli najbardziej znany efekt współpracy Bregovicia z panią Kayah. Więc przyjmuję, że wszyscy tego pana znają. Muszę przyznać, że muzyki przez niego tworzonej lubię słuchać, a jeszcze bardziej lubię znajdować oryginały, które przerabia ( i na przykład takie "Ederlezi" to nic innego jak "Djurdjevdan" Bijelo Dugme i parę innych przykładów, ale nie chce mi się pisać, bo mnie boli mały palec u prawej ręki), ale jednocześnie mam z tą muzyką problem. Bo jak się słucha bądź ogląda koncerty Bregovicia, to ma się takie wrażenie, że oto pan Goran zabrał nas do cepelii. Żadnego tam dziadowskiego sklepiku z tanimi pamiątkami, tylko cepelii z prawdziwego zdarzenia. Tylko że... to dalej cepelia. Już legendarny biały garnitur Gorana jest jakiś taki... No właśnie taki dziwny. Powiedziałbyś, że trochę Zdravko Ćo.. tfu! Krzysztof Krawczyk*. O paniach chórzystkach w ludowych, tradycyjnych strojach nie wspominając. No bo widział to kto, żeby baby na wsi w takich ciuchach jeszcze chodziły? Mówię - cepelia. Co innego muzyka filmowa i absolutnie uloffciany soundtrack do "Undergroundu" Kusturicy, w tym jest coś nowego i świeżego. Coś jakby bardziej autentycznego. 
Także oswajanie się z Bregoviciem, jakby ktoś jednak nie znał, bo żył w jaskini albo za młody, polecam zacząć od soundtracków właśnie. Później można uderzyć w cepelię. A dopiero potem we współpracę z Polakami, bo niektóre numery są potwornie zarżnięte i już nawet w oryginale nie da się ich słuchać z przyjemnością. 
Na początek muzyka filmowa:

No i inne twory-utwory:



2. Sanja Ilić i Balkanika  - ten wpis jest sponsorowany przez moją pierwszą lektorkę serbskiego. Gdyby nie ona, w życiu nie natknęłabym się chyba na ten zespół. Ta grupa to wykonawcy tak zwanego world music łamane na etno. Zawsze miałam problem z dostosowywaniem czegokolwiek do definicji w każdym razie. W pewnym sensie też może się to niektórym wydawać cepelią, tylko że nie jest. To nie Bijelo Dugme ani Bregović, to coś bardzo oryginalnego i jednocześnie bałkańskiego. W inny sposób, ale dalej silnie związanego z krajem. Przyznaję, czasem słyszę podobieństwa, czasem wręcz przeciwnie. W ogromnej większości to utwory instrumentalne, ale istnieją także wokalne. Czasem trudno określić jakie, bo piosenka w zasadzie tekstu nie ma, ale chór śpiewa. Tak więc jeśli nie chcecie mieć głupiego uczucia, że siedzicie w cepelii, to polecam taką muzykę. 
Dlaczego kojarzy mi się z Bregoviciem:

A dlaczego nie:


3. Bajaga i Instruktori - zmieniamy zupełnie rodzaj muzyki. Tym razem wpis sponsorowany na spółkę przez wspomnianą wcześniej lektorkę i Maćka Maleńczuka, który mi o zespole tym przypomniał. Bajaga i Instruktori grają rock. Wcale nie gorszy od zachwalanego polskiego rocka w swych najlepszych latach. Ba, przecież to jest dokładnie ta sama generacja i ten sam typ grania. Nie wiem, do czego można byłoby ich porównać, nie wiem, czy da się takie porównanie w ogóle znaleźć. Myślę i myślę i może bym wymyśliła wczesny Perfect łamany na wczesną Budkę Suflera, ale to porównanie podoba mi się tylko trochę. Dlaczego natomiast wyciągnęłam Maćka Maleńczuka? Bo maltretowana przez radia piosenka "Ostatnia nocka" to właśnie "Verujem ne verujem" Bajagi. A "Mój przyjacielu" Krawczyka i Bregovicia to "Moji su drugovi". Generalnie zespół nieświadomie raczej poznałam przez projekty Yugoton i Yugopolis, później zaczęłam grzebać sama. Przyznaję, to jeden z moich ulubionych zespołów, problem w tym, że nie do końca umiem powiedzieć, dlaczego. Po prostu przyjemnie się ich słucha. Nowe, stare, wszystko jedno. 
Dowód pierwszy:

Dowód drugi:



KSIĄŻKI

1. Saša Stanišić "Jak żołnierz gramofon reperował"


Głównym bohaterem i narratorem tej książki jest Aleksandar - chłopiec z Bośni, chłopiec obdarzony niezwykłą wyobraźnią oraz odziedziczonym po dziadku talentem do opowiadania niestworzonych historii.  Na początku może irytować zupełny brak dialogów, ale historie okazują się na tyle wciągające, że przestaje się na to zwracać uwagę. Poprzez Aleksandarowe fantazje, a także pełne humoru i ciepła opowieści o rodzinie, autor przedstawia nam świat Jugosławii, który tylko pozornie jest światem widzianym przez małego chłopca. Najpierw mamy więc sielankę, przedstawienie kraju mlekiem i miodem płynącego, chociaż i to nie zawsze. Poznajemy przyjaciół chłopca, jego rodzinę, ludzi, których spotyka codziennie w swoim rodzinnym mieście. A potem, nagle, zupełnie znienacka, w ten cały trochę dziwny, trochę nierealny, ale ładny i w gruncie rzeczy poukładany świat wkracza wojna, której Aleksandar nie rozumie. Co więcej, zupełnie nie rozumie tego, dlaczego musieli uciekać do Niemiec. Aleksandar bowiem nie widzi nic złego w tym, że jego matka i jego pierwsza młodzieńcza miłość mają "złe imię" (są muzułmankami). Ale to niezrozumienie to jedynie pozór. Narrator, choć na swój sposób, dobrze opowiada o rozpadzie Jugosławii, o wojennym szaleństwie, którego nie sposób przecież zrozumieć. Co więcej, na całe szczęście nie opowiada się po żadnej ze stron ani nikogo nie wini. Aleksandar opowiada. I chociaż od tego momentu w książce mniej dobra, ciepła i humoru, to przecież pojawia się on i w opowiadaniach o wojnie. Chociaż wydaje mi się, że jest to częściej czarny humor niż jakikolwiek inny.

2. Luan Starova "Czasy kóz"
 
Było już o rozpadzie Jugosławii, to teraz cofniemy się do jej początków. A właściwie do jej początków w Macedonii. Narratorem książki Starovy także jest chłopiec, chociaż nie poznajemy jego imienia. Książka opowiada o tym, jak Skopje odbudowywało się po wojnie. O migracji ludności wiejskiej do miasta, która to ludność przywiodła ze sobą stada kóz. I o tym, jak kozy te stały się problemem politycznym, ponieważ komuniści chcą stworzyć z mieszkańców Skopje przykładowy, komunistyczny superkolektyw, a kozy - symbol tradycji i starych porządków - im to uniemożliwiają  Co ciekawsze, rodzina narratora to albańscy emigranci, tak bardzo nie pasujący do Skopje w tamtym czasie, bo mieszkają w dzielnicy biedoty, wieśniaków właśnie, a ojciec (przynajmniej on, wykształcenie matki jest niepewne) to inteligent. Przedstawicielem wieśniaków jest Czanga, człowiek posiadający największe stado kóz, właściwie jedynych żywicieli miasta. Czanga zaprzyjaźnia się z ojcem narratora, który uczy go czytać i pisać. Czanga i ojciec narratora prowadzą nawet dyskusje polityczne, dzięki czemu wiemy, że "wieśniak" nie równa się "prostak". 
Po przeczytaniu książki, a także jej zagadkowym zakończeniu - Czangą odnoszącym moralne zwycięstwo nad aparatem rządzącym - mam wrażenie, że tutaj każdy był czegoś alegorią. Ale czego? Czego alegorią był Czanga? A kozy? A samo Skopje? "Czasy kóz" to alegoryczna opowieść o mechanizmach socjalistycznej władzy, która chcąc budować, nieświadomie coś niszczy. Ale to "coś" ostatecznie zniszczyć się nie daje. 
Chociaż można to rozumieć zupełnie inaczej.

3. Pero Simić "Tito. Zagadka stulecia"
Tym razem - chyba po raz pierwszy na blogasku - pozycja czysto naukowa. Pero Simić opowiada nam historię prawdziwej zagadki, najbardziej znanego symbolu Jugosławii - samozwańczego marszałka, szefa partii i przywódcy państwa - Josipa Broza-Tity. Tito to prawdziwa zagadka - nie wiadomo, w którym roku się urodził, nie wiadomo, jakie szkoły skończył i nie do końca wiadomo, co robił w Rosji po pierwszej wojnie światowej nim wrócił do Chorwacji, by tworzyć tam komunistyczną partię. Simić próbuje rozwiązać tę zagadkę opowiadając historię nie tyle państwa, co człowieka. A więc opowiada nam o żonach i kochankach Marszałka, opowiada o jego przyjaciołach, wrogach, rodzinie, słabościach. Opowiada o jego zamiłowaniu do zbytków (wystawne kolacje, prezenty np. złote zegarki czy tabakiery dla byle strażnika granicznego), pasjach (polowania!) oraz o jego politycznym niezdecydowaniu. Bo okazuje się, że Tito wcale nie odrzucił towarzysza Stalina, co to, to nie. To towarzysz Stalin odrzucił Titę. A biedny Marszałek resztę życia spędził w rozkroku, jednocześnie próbując się zaangażować, tylko że nie (mam tu na myśli niejasny status Ruchu Państw Niezaangażowanych). Potem okazuje się, że życie Tity nie różniło się jednak od życia dowolnie wybranego dyktatora, bo umierał schorowany, z fobiami, bo żył w strachu przed zamachem i strachu przed zamachem. I okazuje się też, że wcale nie spajał Jugosławii, on nad nią ledwo panował. Czemu więc dziwić się, że po jego śmierci wszystko zupełnie rozlazło się w szwach, skoro i tak wcześniej trzymało się tylko na wiarę?

FILMY

1. Emir Kusturica "Underground" 

Emir Kusturica to jeden z symboli tego rejonu. Serio, powiedzieć "Kusturica" albo "Žižek", albo "Laibach" to tak jakby w Polsce rzucić "Wałęsa". Wybrałam akurat tak znany film nie tylko dlatego, że bardzo go lubię, ale również dlatego, że to świetny przykład. Jest to opowieść o powstaniu, rozwoju i upadku Jugosławii. Wszystko na raz, w stylu dla Kusturicy bardzo charakterystycznym: kiczowato, zabawnie, stereotypowo. Dlaczego stereotypowo? Bo to film, który utrwala mit Bałkanów jako ziem wyjątkowo dziwnych, których rozumiem ogarnąć zupełnie nie można. Akcja rozpoczyna się w roku 1941, kiedy to zaczyna się wojna z Niemcami. Głównymi bohaterami są Marko i Petar zwany "Crni". Z tego duetu to Crni jest fajniejszy, zaradniejszy i to nim interesują się kobiety (głównie chodzi o jedną, aktorkę Nataliję). Jednak sytuacja zmuszą bohaterów, by zejść do tytułowego podziemia. Pozornie niezaradny i antypatyczny Marko staje się ich łącznikiem ze światem. Zamknięci pod ziemią ludzie produkują dla niego broń, bo chcą wspomóc partyzantkę. Wszystko pięknie tyle tylko, że Marko nie mówi im... że wojna dawno się skończyła. Przez kolejne dziesięciolecia ludzie ci żyją w zamknięciu tak, jakby zatrzymali się w latach 40., podczas gdy Marko robi partyjną karierę, a do tego żeni się z niezrównoważoną Nataliją. Cały misterny plan Marka sypie się, gdy jednemu z bohaterów, Ivanowi, ucieka jego ukochana małpa, więc zmuszony jest wyjść na zewnątrz. I wydostaje się, rzec można: pakuje się w sam środek jugosłowiańskiego konfliktu z lat 90.
I na koniec tak zwane "the best of" z Undergroundu:


2. Angelina Jolie "Kraina miodu i krwi"
 
Wiem, że film w tym zestawieniu może dziwić. Ale wybrałam go głównie dlatego, że grają bałkańscy aktorzy i opowiada on o Bałkanach. A właściwie o rozpadzie Jugosławii. A także jest przeciwieństwem książek i filmu wcześniej przedstawionego. Właściwie jest pomieszaniem  filmu typowo południowego, raczej kameralnego i oszczędnego w grze z hollywoodzką przesadą i dramatyzmem. Nie uważam też, że to film zły, bo sama historia jest niezwykle ciekawa, tylko przedstawiona kulawo. Bo to w zasadzie love story na tle wojny, które bardzo bardzo mocno udaje, że love story nie jest. Główna bohaterka, Ajla, jest Bośniaczką, muzułmanką. Główny bohater zaś, Danijel, Serbem, prawosławnym Serbem, a do tego mundurowym. I już wiecie co się stało, prawda? Wiecie: są w sobie zakochani. A tu wojna. I trzeba stanąć po jednej albo po drugiej stronie, bo przecież nie można stać w rozkroku. Właściwie to jest mój główny zarzut względem filmu Jolie. Bo Angelina robi to, czego nie zrobił Stanišić ani tym bardziej Kusturica: bardzo kategorycznie opowiada się za jedną ze stron. Konkretnie Bośniaków, a jeszcze konkretniej, Bośniaczek. To właśnie muzułmanki przedstawione są tu jako ofiary: maltretowane i gwałcone przez złych złych Serbów, a do tego Serbów obleśnych, strasznych wsioków w gruncie rzeczy i antypatycznych dziadów, na tle których wybija się oczywiście Danijel (ale głównie dlatego, że w tak naprawdę jest fluffiastym misiem pysiem, który miał traumatyczne dzieciństwo, a do tego ma kompleks wanna-be-Romeo, więc tutaj Jolie pojechała sobie typowo po hamerykańsku i zwaliła na łeb Danijela wszystkie nieszczęścia, jakie tylko były w zestawie) i Aleksandar, ale on jest wątpiący tak ogólnie i mimo wszystko. Cieszy mnie to, że realistycznie pokazywane są tutaj gwałty i przemoc, natomiast nie cieszy ta idiotyczna i niczym właściwie nie poparta (w filmie) stronniczość. Gdzieś pod koniec pani reżyser przypomniała sobie, że tak robić nie wolno i Bośniacy wysadzają w powietrze jeden budynek, dopełniając tragedii Danijela. Nasz bohater bowiem na koniec zdecydował, co robić, a potem oddał się w ręce żołnierzy ONZ. W zasadzie za brak happy endu powinnam postawić mały plusik, prawda?
Tu macie trailer, jakbyście jednak chcieli spróbować tej hamerykańskiej opowieści:

3. Dragan Bjelogrlić "Montevideo, smak zwycięstwa" 
Zupełnie zmieniamy tematykę i czasy. "Montevideo..." to film... No, sportowy. Oparty na prawdziwych wydarzeniach, to prawda. Opowiada on o powstaniu reprezentacji Jugosławii na Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w roku 1930. Przedstawia on sylwetki najważniejszych graczy oraz działaczy a narratorem jest niepełnosprawny chłopiec, Stanoje, "maskotka" drużyny. Jasne jest, mam nadzieję, że Serbowie to wielcy fani piłki nożnej i w tym filmie to widać. Jednocześnie - chociaż to film o sporcie i każdy wie, jak się skończy - ogląda go się wyjątkowo przyjemnie, bo to obraz ciepły i bardzo zabawny. Właściwie już dawno wrzuciłam go do szufladki z milusimi filmami, bo to właśnie typowy, milusi film. Akcja właściwie koncentruje się na dwóch bohaterach, Aleksandarze Tirnaniciu, zwanym "Tirke" i Blagoje Marijanoviciu, którego każdy nazywa po prostu "Moša". Pierwszy z nich to biedny chłopak, półsierota, drugi zaś jest bogaty i już ma status gwiazdy w jednym z belgradzkich klubów piłkarskich. Oczywiście jest też love story, tak jakby komedia pomyłek oraz schematyczna opowieść o dorastaniu i przyjaźni. Ale to film milusi, więc schemat nie razi. Przy okazji, tak po kilkukrotnym obejrzeniu tego filmu, doszłam do wniosku, że przed seansem, jeśli ktoś pojęcia o Jugosławii tamtych czasów nie ma, to trzeba trochę poczytać. Bo czy będzie go bawiło pobicie młodego Pašicia? Albo czy będzie się emocjonował rozgrywką Serbia-Bułgaria i bawić go będzie bardzo stereotypowe przedstawienie Bułgarów? Wydaje mi się, że nie do końca. Muszę przyznać, iż całkiem miłym zaskoczeniem było też wcale niezłe odtworzenie realiów tamtych czasów. Mówiąc po ludzku, podobała mi się charakteryzacja, kostiumy i scenografia. I muzyka też jest obłędna. Obłędna, mówię wam to ja, która z zasady filmów sportowych nie oglądam.
No ale jak nie spojrzeć na coś takiego. No powiedzcie, jak?!




To by było na tyle z dzisiejszej pogadanki. Mam nadzieję, że was nie odstraszyłam, a zachęciłam. Wiem, że mogłam napisać jeszcze o milionie innych rzeczy, chociażby o innym filmie Kusturicy albo mogłabym wam wyjaśnić, kim są Bijelo Dugme, chyba ze trzy razy wspomnieni albo Laibach. Ba, mogłabym rozpisać się o kinie partyzanckim, ale kto by to współcześnie, prócz mnie, oglądał?! A poza tym, co ja wam będę tak wszystko wykładać, czytajcie, a będziecie ostrzy jak brzytwa!

*Nie mogłam się powstrzymać przed tym idiotycznym żartem z lektoratów serbskiego. No bo jak ktoś pyta, kim do cholery jest Zdravko Ćolić (a chodzą na lektoraty tacy, co jeszcze nie wiedzą! Aż nie wypada nie napisać: sic!), to jedyną sensowną odpowiedzią jest "Krzysztof Krawczyk, tylko wygląda jakby lepiej".

Pozdrav,

poniedziałek, 4 marca 2013

15. O jednym takim, co rządził Ameryką, czyli "Lincoln" Stevena Spielberga i "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" Timura Bekmambetowa


Dzisiaj tytuł wpisu porażająco drugi, bo i dwóch porażających filmach będzie mowa. Amerykanie straszliwie kochają swoją historię, kochają opowiadać o swojej wolności. A jak lepiej nie opowiedzieć o wolności jeśli nie przez obraz o wojnie domowej i wspaniałym Abie? 

PS. JAK ZWYKLKE SPOILERY I BRZYDKIE SŁÓWKA

Zaczniemy od wielkiego Oskarowego przegranego, czyli "Lincolna" Spielberga, który z powodzeniem może być przepisywany ludziom cierpiącym na bezsenność. Ja spałam jak dziecko, ululał mnie ten obraz dokumentnie. A bardzo chciałam nie spać ze względu na bardzo miły (również dla oka) drugi plan. Ale nie dało się, nie dało, panie Spielberg! A ja już miałam cichą nadzieję, że nie będzie pan kwasił i psuł mi oglądania, tak jak pan mi popsuł "Czas wojny"!
Zaczniemy sobie od tego, że już patrząc na ten plakat wiedziałam, że będę miała do czynienia z filmem, który nie będzie mi próbował opowiedzieć historii człowieka, a streści mi kilka lat z historii Ameryki i utwierdzi mnie w przekonaniu, że Ameryka to wspaniały świat, wybudowany na wzajemnym wybijaniu się, którym naprawdę warto się chwalić. Gdyż nie ma nic bardziej zajebistego niż bratobójcza walka i podziały, prawda?
Bo, powiedzmy sobie szczerze, na plakacie tym widzimy pomnik. A ja tak bardzo chciałam zobaczyć człowieka. Na szczęście w paru momentach scenarzysta zapomniał o czym pisze i z pomnika wyszedł człowiek, ale za chwilę schował się, bo wiedział, że nie ma czego szukać. 
Ale może od początku. 
Akcja filmu kręci się wokół przepychania znanej nam trzynastej poprawki, która znosi niewolnictwo. I tak sobie w filmie skaczemy od parlamentarzystów do Lincolna, od Lincolna do parlamentarzystów. A wbrew tytułowi parlamentarzyści są dużo bardziej ciekawi niż Abe. Dużo. 
Abe bowiem, tutaj grany (swoją drogą jak zawsze dobrze) przez Daniela Day-Lewisa, prawie wcale nie wchodzi w interakcję z innymi bohaterami. Nie. Abe przechadza się po pokojach i opowiada przypowieści, rzekłbyś, Hamerykański Jezus. Tutaj po ramieniu poklepie, tutaj z żołnierzami pogada, a i na pole bitwy pojedzie, łzę uroni, powie, że to złe. Z drugiej strony to człowiek, który nakazuje kupować głosy, by przepchnąć tę poprawkę. Co prawda czyni to w absolutnie dobrym celu, bo niewolnictwo złe jest i koniec (wojna też, ale jakby trochę mniej w tym filmie). Głupio wyglądają żołnierze, którzy prezydentowi cytują fragmenty jego wystąpień, chociaż z pewnością mile łechce to jego próżność. Jeszcze głupiej wyglądają doradcy, którzy tegoż prezydenta z dyskusji zupełnie wyłączają. A prezydent siedzi i pewnie myśli sobie "a przysram im jakąś przypowieścią, będą się dwa dni zastanawiać <<o wuj staremu dziadowi chodzi?!>>". I dosrywa. I ja się cały czas zastanawiam - zapewne razem z doradcami - osohozi? Po co te przypowieści? Po co obok tego wizerunku wanna-be-Jesus Lincolna wizerunek Abrahama-polityka-korupcjonisty? Jeśli to miało pokazać, że polityka - nawet ta prowadzona przez ludzi superduperszlachetnych - zawsze jest tylko brudną polityką, to wyszło dość kulawo. I jakby tak mimochodem. 
Łeb scenarzyście i reżyserowi należy ukręcić za skrupulatne usuwanie z planu rodziny Abrahama. Zresztą, ktoś nieobeznany z życiorysem prezydenta Lincolna nie będzie wiedział, dlaczego jego żona obwinia go o śmierć jednego z synów, wokół której kręci się ten marginalny, familijny wątek. Sally Field grająca Mary Lincoln, ma tu słownie jedną dobrą scenę, w czasie której wymusza na Day-Lewisie, by zagrał człowieka. Czekałam na więcej i nie za bardzo się doczekałam. Co prawda do tego samego chciał go zmusić Joseph Gordon-Levitt, który grał najstarszego syna Abrahama, Roberta, ale nie do końca mu wyszło. Ostatecznie też dostał jedną sensowną scenę i wyjechał na wojnę. Podczas seansu miałam wrażenie, że bezsensownie przegrano potencjał, jaki dawała postać Roberta Lincolna i jego stosunki z ojcem. Bo przecież wyraźnie widać, że Abe faworyzuje młodszego syna, a starszego jakoś tak dziwnie unika, nawet krytykuje. I nic, nawet starej dobrej, melodramatycznej teh dramy w hamerykańskim stylu. Zresztą, zdaje mi się, że większość scen z Gordonem-Levittem wycięto, bo jego historia zdaje mi się z lekka nieskładna. 
O ile z główną postacią zupełnie Spielbergowi nie wyszło, to drugi plan udał mu się jak rzadko kiedy. Szczególnie wybija się tutaj na pierwszy plan tego drugiego planu Tommy Lee Jones grający Stevensa. Jemu jednemu dano porządnie pograć (bo jak się okazuje, jego bohater jest w związku z czarnoskórą kobietą). Trochę dano też pograć Lee Pace'owi, bo przecież co to za pozytywny bohater (Jones) bez godnego przeciwnika (Pace), prawda? Potencjał miała, ale jej zanikł, również postać grana przez Michaela Stuhlbarga czyli George Yeaman, człowiek do samego końca będący w przysłowiowym rozkroku, który nie wie, czy poprzeć wprowadzenie poprawki, czy jednak nie. Zresztą, Stuhlbarg to też trochę casus Gordona-Levitta. A taki fajny wątek można by zbudować wokół tej postaci, a dostaje ona dwie sceny na krzyż.
Z drugiej strony jakby tak każdemu dać trochę więcej, to ten film trwałby z pięć godzin.
Jeśli chodzi o "Lincolna" pochwalić należy rzeczy oczywiste i dla Spielberga charakterystyczne - dobre zdjęcia, dopracowane kostiumy i scenografię (chociaż scena na polu bitwy wydaje mi się dziwacznie przerysowana).
Po zsumowaniu plusów i minusów, "Lincoln" dostaje ode mnie 6,5 punktu na 10 możliwych. Bo mam wrażenie, że zmarnowano tu dobrą historię, zamiast której wepchano obrazki z amerykańskich podręczników historii. Brakowało tylko łopotu flagi i hymnu.

Z drugiej strony to, czego nie wyjaśni nam "Lincoln", wyjaśni nam "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" Bekmambetowa. Nawet nie wiecie, jak bardzo bym chciała, żeby reżyser powiedział mi, że w rzeczywistości nagrał to dzieUo dla zabawy a nie na serio. Obecność Burtona jako producenta wydaje mi się wyraźnie mówić o tym, jak powinniśmy traktować ten film.


A jak go powinniśmy traktować? Ano w odwłok wsadzić historię, szybko zapomnieć, kto jest głównym bohaterem i indżoić dziwacznie kiepskawo (moje guilty pleasure to złe efekty specjalne) zrealizowaną opowiastkę o gościu, który ze srebrną siekierą gania za wąpierzami.
Przy okazji ów "Łowca Wampirów" pokazuje nam życie Abrahama, że tak powiem, od początku. Jakby wyjąć sceny z siekierką i martwcem, który zabija mu matkę, to jest to nawet opowieść kanoniczna i skrót politycznej kariery Lincolna.
Pamiętacie, jak mówiłam o tym, że z "Lincolna" nie dowiemy się jak to Abe poznał Marry, ani tego, jak zmarł jeden z ich synów? Tu się dowiemy. Otóż syna zabił mu ten sam wampir, który zabił jego matkę - ma to jakiś sens, prawda? No, na pewno ma go więcej niż wybór Benjamina Walkera do tytułowej roli, bo ten pan ani do Abrahama podobny, ani grać za bardzo nie umie.
Trochę jak w innym filmie Bekmambetowa, czyli "Wanted: Ścigani", głównym motywem jest kształtowanie się naszego bohatera łamane przez ZEMSTA. I jak w każdej dobrej opowieści o superbohaterze, byłby nikim bez BFF. Tutaj tę rolę, połączoną z rolą mentora, spełnia Dominic Cooper, czyli Henry Sturges, który okazuje się być... Wampirem. To nie tak, że nie wiemy o tym od początku, bo wiemy, tylko Abe zatrybia jakoś tak w połowie opowieści (w ogóle tutejszy Abe raczej wolno myśli). Przy okazji dostajemy małą teh dramę, ale to tak na marginesie. Zresztą w całym tym filmie wampiry ani trochę nie przerażają, bo są albo do szpiku kości złe i występne, albo są na drodze ku zbawieniu, generalnie miłe i fluffiaste, rzekłbyś, no prawie Cullenowie. Dobrze, że nie sparklą.
Jednocześnie w scenie, w której Abe angstuje "ojeju, jesteś wampirem, ty oszuście, ty podłoto!" ze zdziwieniem odkrywamy, że film nie jest prostą opowiastką, bo ma drugie dno, zemstę podwójną: Sturges chce się zemścić na innym wampirze, Adamie, a do tego potrzebny mu łowca. Nic prostszego jak wyhodować sobie własnego, prawda?
Teraz łapiecie? Ja musiałam co prawda łapać przede wszystkim odeśmianą dupę, żeby znowu nie poszybowała gdzieś nad Pałac Kultury, ale Adam w tej opowieści jest tak trochę wyciągnięty właśnie z tej części ciała, którą próbowałam łapać. Ale w tym momencie okazało się, że film ma dno trzecie, uzasadniające pojawienie się tej postaci: wąpierze, na czele z Adamem właśnie, chcą zawładnąć światem. Dlatego stają po jednej ze stron walczących w wojnie domowej. Przeciw łowcy, oczywiście.
Teraz moglibyście się zapytać, gdzie w całym tym filmie Mary Lincoln? Och, ona jest tu tylko Bohaterem- Sztachetą w Płocie, powodem, żeby nasz Abe-Łowca mógł choć trochę poangstować, gdy angstowanie "mam przyjaciela wampira!" już nie wystarczy.
W zasadzie filmidło to mogłoby dostać ode mnie 10 punktów na 10 możliwych jako świetny odmóżdżać i masażer przepony, ale nie mogę przebaczyć tych złych efektów. Nie żebym nie lubiła złych efektów specjalnych, ale psują one scenę pościgową, w której wampir-morderca Lincolnów jest ściganym, a Abe ścigającym. I nie wynagradzają mi tego nawet finałowe sceny w pociągu. Nie. I. Już.
W związku z tym "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" dostaje punktów 6, bo znakomicie poprawia humor. Z drugiej strony jakby nosił tytuł "Pan Zdzisiek Konserwator: Łowca Kurzu" nie byłoby wielkiej różnicy. No dobra, nie byłoby sceny na dachu pociągu ani martwców w uniformach, NOALE.

Wpis ten pozwolę sobie skończyć czterowierszem ze starej pieśni, bo pasuje jak ulał:
Księżyc świeci,
Martwiec leci
Sukieneczką szach-szach...
Panieneczko, czy nie strach? 

NIE. 

Pozdrav!