niedziela, 21 lipca 2013

29. "Porozmawiajmy o..." - odcinek szósty: jak oni kochają czyli subiektywny przegląd filmowych Trólawerów





Dzisiejsze "Porozmawiajmy o..." jest wyjątkowo niepoważne i bełkotliwie ponad wszelką miarę. Po pierwsze dlatego, że są wakacje i szkoda je marnować na poważne wpisy, po drugie dlatego, że to temat lekki, łatwy, przyjemny i znany absolutnie wszystkim. Jednocześnie po wczorajszych, nazwijmy to, konsultacjach-zgadywankach na fejsbuku, postanowiłam dodać kilka postaci do naszego skromnego zestawienia. 
A więc porozmawiajmy o filmowych Trólawerach!

PS. POTRAKTOWANIE CHOĆ JEDNEGO SŁOWA SERIO GROZI ŚMIERCIĄ ZE ŚMIECHU. MOJĄ ŚMIERCIĄ, MA SIĘ ROZUMIEĆ. 


1. Trólawer Klasyczny, czyli książę z bajki: Hugh Jackman  w "Kate i Leopoldzie"


Hugh Jackman w roli Leopolda sprawdził się, moim skromnym zdaniem, całkiem nieźle. Do grania miał niewiele, bo co za postać można stworzyć w klasycznej komedii romantycznej? Kazano mu zagrać Trólawera Meg Ryan, to zagrał. A jego Trólawer należał - podobnie jak cały film - do tego klasycznego gatunku książąt z bajki: jedyny w swoim rodzaju, interesujący, zabawny, przystojny. Co więcej, Hugh rzeczywiście zagrał... Księcia. 

Cały myk z przenoszeniem się w czasie miał teoretycznie urozmaicić i odświeżyć schemat, ale nie ze mną te numery. Film to tak naprawdę klasyka klasyk, a najlepiej widać to na przykładzie Leopolda właśnie. 

Czym zatem wyróżnia się typ Trólawera Klasycznego? Ano tym, że jest ze wszech miar zajebisty. Jak się nie obrócisz, tak Trólawer wciąż jest zajebisty, ani ryski na jego nieskazitelnej zajebistości. Leopold śpiewa, tańczy, recytuje, jest wykształcony, obyty w świecie, szarmancki - słowem jest dokładnym przeciwieństwem każdego innego faceta występującego w tym filmie. Wyliczmy ich sobie:
1. Stuart (Liev Schreiber) - zafiksowany na własnym odkryciu, przegrał związek z Kate, bo nie myślał o jej potrzebach.
2. Charlie (Breckin Meyer) - jest bratem Kate, więc z tej rywalizacji odpada, ale istnieje dziewczyna, którą próbuje poderwać. Udaje mu się dopiero wtedy, gdy Leopold udziela mu lekcji "jak być dżentelmenem i poderwać wszystkie laski na dzielni". Wcześniej Charlie służy za Element Komiczny.
3. Szef Kate (Bradley Withford) - idiota, podrywacz, narzucający się Kate zadufany dupek. W sumie pasuje do opkowego schematu KG, czyli Koniecznego Gwałciciela, od którego bohaterkę musi uratować Trólawer. Ale to oczywiście schemat z opek, tutaj facet jest jedynie natrętem, którego pozbywa się Leopold, pokonując go siłą swojej zajebistości i urokiem osobistym. 

Pamiętajcie: tylko Trólawer Klasyczny ma urok osobisty. Reszta facetów z otoczenia Trólawera bądź Trólawerki zachowuje się jak przygłupie dziesięciolatki, którym nikt nie powiedział, że nie należy bawić się żywymi stworzeniami. W tym przypadku kobietami. 

Macie trailer, jakby uchował się ktoś, kto filmu nie widział. 


2. Trólawer Ze Wszech Miar Młodzieżowy: Heath Ledger w "Zakochanej złośnicy" 


Tym razem wyciągam z lamusa film dla młodzieży, w którym dokładnie wszystko, ale to wszystko jest młodzieżowe. Łącznie z Trólawerem, czyli Patrickiem Veroną, którego gra Heath Ledger. Film ma, dokładnie, 14 lat, ja już dawno nie jestem nastolatką, a mimo to (trochę jestem zaskoczona) ogląda mi się go całkiem przyjemnie. W sumie polecam, jeśli się chce obejrzeć coś nieskomplikowanego. 

W tym filmie komplikacje bowiem tylko udają komplikacje i od początku znamy zakończenie. To dziwne zatem, że mimo wszystko chce się ten film oglądać. Nie tylko ze względu na to, że jest względnie zabawny, ale głównie przez Trólawera. Trólawera Ze Wszech Miar Młodzieżowego. Czym się taki Trólawer wyróżnia?

Po pierwsze, jest bardzo podobny do Trólawera Klasycznego, z tą różnicą, że jest, plus minus, dziesięć lat młodszy. Też śpiewa, tańczy, recytuje i jest dokładnie tym kimś, kogo poszukuje główna bohaterka. Często też w przypadku takiego Trólawera występuje element niebezpieczeństwa. Po ludzku mówiąc: Trólawer jest jednocześnie badgajem/jest uznawany za badgaja. Pije, pali, imprezuje i bardzo stara się, by nic tego trómrocznego imidżu nie zmieniło. Tak właśnie jest w przypadku Patricka Verony w tym filmie. Patrick budzi wręcz postrach, ale tak naprawdę ma dobre serduszko i jest misiem-pysiem przytulanką. Świadczy o tym głównie to, że ostatecznie zdobywa dziewczynę nie do zdobycia (Julia Stiles). 

Jednocześnie, co ciekawe, Trólawer Ze Wszech Miar Młodzieżowy ma wręcz wpisaną w swoją osobowość konieczność przyjaźnienia się z kimś, kto jest jego całkowitym przeciwieństwem, czyli Bohaterem-Ciepłą Kluchą (inaczej zwanym Hubką-Maślakiem, bo karmi się zajebistością głównego bohatera i straszliwie się do niego klei, czyli zawsze jest gdzieś obok), przy którym (prócz Trólawerki oczywiście) nasz badgaj pokazuje swoje prawdziwe oblicze. W Zakochanej złośnicy Hubką-Maślakiem-gościemżyjącymświatłemodbitymodosomnościbadgaja jest Cameron (Joseph Gordon-Levitt). Hubce-Maślakowi Trólawer Ze Wszech Miar Młodzieżowy, podobnie jak Klasyczny, udziela rad, jak wyrwać najfajniejszą laskę w szkole (Larisa Oleynik). Oczywista, wszystkie tricki działają, dzięki czemu obaj mogą cieszyć się swoim i żyli długo i szczęśliwie. 

A tutaj macie filmik, w którym Trólawer dosłownie śpiewa, tańczy i recytuje


3. Trólawer Wytrwały: Jim Sturgess w "Odwróconych zakochanych" i Ryan Gosling w "Pamiętniku"

  

Zestawiam tych dwóch bohaterów razem nie tylko dlatego, że są charakterystyczni dla tego typu filmowego Trólawera, ale również dlatego, że różni ich jedynie sceneria: jeden romans ma miejsce w rzeczywistości równoległej/przyszłości, drugi w przeszłości. W obu chodzi o to samo. Oba są po prostu romansidłami. O ile na Pamiętnik mam uczulenie już po pierwszym obejrzeniu (galopująca coelhoiada wydarzeń i dialogów), o tyle Odwróconych zakochanych obejrzałam razy całe dwa i za każdym razem odbyło się to raczej bezboleśnie (raczej, bo czasem efekty specjalne się sypią, a i Kirsten Dunst najlepszą aktorką do takiej roli nie jest). Po drugie w Odwróconych... nie ma OPwD, czyli Obowiązkowego Pocałunku w Deszczu. Ale przejdźmy do rzeczy.

Zarówno w przypadku Adama (Jim Sturgess), jak i Noah (Ryan Gosling) Trólawerka jest Trólawerką z młodości. Zarówno Adamowi, jak i Noah Trólow ani myślał z wiekiem przechodzić mimo ewidentnych komplikacji i straszliwych przeciwności losu. Musicie bowiem wiedzieć, że dla postaci Trólawera Wytrwałego przeciwności losu to stały element historii. Trólawer Wytrwały wręcz definiuje się przez przeciwności losu i komplikacje.

W historii Adama jest to po prostu różnica cywilizacyjna. nierówny status materialny plus czysto fizyczna kwestia niemożności przebywania w świecie Trólawerki (Kirsten Dunst). Natomiast jeśli z historii Noah wyrzucimy fizyczną niemożność i zastąpimy ją zUymi rodzicami Trólawerki (Rachel McAdams) będziemy mieli mniej więcej to samo. Trólawer Wytrwały jest... Jest po prostu wytrwały, więc jego miłość pomimo upływu lat nie maleje. Choćby Trólawer latami nie robił nic, by zdobyć Trólawerkę (Noah) albo i robił wszystko, by tak się stało (Adam), cała historia zmierza do szczęśliwego końca. Bo czym byłby romans bez happy endu? 

Wrzucam trailer Odwróconych zakochanych, bo Pamiętnika nie zniesę. A poza tym macie tu wszystko, czego potrzeba, czyli dawkę uderzeniową Trólawera Wytrwałego


4. Trólawer Męcz Mnie, Dręcz Mnie: Edward Norton w "Malowanym Welonie" i Volker Bruch w UMUV

Wiem, że obu filmach już pisałam, ale raczej nie rozpatrywałam w nich kwestii trólawerstwa bohaterów. Tak więc napiszę o tym teraz. Bo tak. A poza tym amerykański plakat do UMUV niezmiennie doprowadza mnie do bezdechów z zakwiku. Order z ziemniaka za photoshopową porażkę roku, błagam. Znikająca i pojawiająca się ręka Schillinga jest przecież takim cudnym failem. 

 

Trólawer Męcz Mnie, Dręcz Mnie wyróżnia się tym, że się umartwia i międli swój Trólow od czasu do czasu, głównie przez smutne spojrzenia w dal/mówienie o tym innym. Trólower ten sprowadza na siebie nieszczęśliwy Trólow głównie na własne życzenie. Ale ostatecznie okazuje się jedynym, prawdziwym Trólawerem i prawdziwym Trólowem w życiu głównej bohaterki. 

Walter (Edward Norton) wybrał sobie Kitty (Naomi Watts), bo... Bo tak. Serio, po kilkukrotnym obejrzeniu filmu i przeczytaniu książki, dalej nie wiem, dlaczego akurat Walter wybrał sobie Kitty na obiekt swoich trólawerskich westchnień. Kitty jest wybitnie głupia, pusta i robi z Waltera rogacza. Ani chybi Walterowi rzuciła się na mózg uroda Kitty, bo nawet nie inteligencja. Cóż, Kitty jest inteligentna na swój sposób, ale nie na sposób Walterowy. Słowem: no, o nauce to on z nią sobie nie pogada. Niemniej jednak postanawia znosić jej fochy i humory. Na początku rzuca jej smutne spojrzenia, potem przechodzi w etap ignorowania Kitty/własnych humorów (czemu się jakoś nie dziwimy), a kiedy Kitty ignorowania znieść nie może, znów zaczyna jej rzucać smutne spojrzenia... Puf, rozwiązanie akcji, chwilka osomnego szczęścia, śmierć bohatera, napisy końcowe. Dziękujemy państwu za wspólnie spędzony czas. 

Tym mniej więcej charakteryzuje się Trólawer Męcz Mnie, Dręcz Mnie w wykonaniu Edwarda Nortona, bo ten sam typ Trólawera w wykonaniu Volkera Brucha charakteryzuje się głównie tym, że nie tylko się umartwia, ale i niemal bezustannie międli Trólow. Międli go i rzuca w oczy każdemu, kto się nawinie i nieopatrznie wspomni o Trólawerce (Miriam Stein). Słowa "nie chcę jej robić nadziei" są tu więcej niż charakterystyczne. A to, że dla obojga bohaterów Trólow jest raczej naturalny i Trólawerka ma nadzieję tak czy siak, zdaje się kompletnie w tej historii nie liczyć. Liczy się to, że można dzięki temu poangstować choć chwilę. 

Ciach, trailer Malowanego Welonu dla was.


5. Trólawer Werteryzujący Bez Cukru: Joseph Fiennes w "Zakochanym Szekspirze" i Volker Bruch w "Zakochanym Goethe"

 

Trólawer Werteryzujący Bez Cukru jest połączeniem Trólawera Męcz Mnie, Dręcz Mnie i Wytrwałego, czasem z elementami Klasycznego. Dlatego zostawiłam go sobie na koniec, bo będzie raczej krótko. Plus: dwa razy Volker Bruch w jednej notce... Kill me. 

Ten typ Trólawera charakteryzuje się tym, że cierpi na niemożność. Niemożność zrealizowania Trólowu, oczywiście. Plus lubi się tum udręczać i o tym opowiadać. Zarówno Will Szekspir (Joseph Fiennes), jak i Wilhelm Jerusalem (Volker Bruch) nie mogą zrealizować swoich Trólowów z dwóch podstawowych powodów: różnicy statusu materialnego plus dowolnie wybranej przeciwności losu. W przypadku pierwszym jest to głównie rodzina Trólawerki (Gwyneth Paltrow) i jej plany, w drugim mąż Trólawerki (pojawia się w jednej scenie i nie mogę znaleźć nazwiska aktorki, pech). Oczywiście, w pewnym momencie Trólow udaje się w pewnym sensie spełnić, tylko w przeciwieństwie do Trólowu Trólawera Wytrwałego, nie można w tym przypadku liczyć na happy end, co generuje angsty rodem z opowieści o Trólawerze Męcz Mnie, Dręcz Mnie. Will rozwiązuje to, ehehehe, ucieczką w sztukę, więc wybija się nieco z Werterowego schematu, natomiast Wilhelm postanawia strzelić sobie w łeb. W obu przypadkach ciężko więc mówić o happy endzie w romansowym tego słowa znaczeniu. Inaczej Trólawer nie byłby Werteryzujący, prawda? 

Jakbyście żyli w jaskini i nie widzieli jeszcze Zakochanego Szekspira, to macie trailer na zachętę


Tyle ode mnie na dziś. Mam nadzieję, że notka się podobała i mimo całej swojej bełkotliwości jej sens był mniej więcej zrozumiały. W przyszłym miesiącu także przygotujcie się na niepoważne "Porozmawiajmy o...", tyle że tym razem będzie to wpis bardzo, bardzo subiektywny i bardzo osobisty.
Pozdrav, 

sobota, 13 lipca 2013

28. Tom Rob Smith "Ofiara 44"

Dziś wpis krótki, o książce, po której nie spodziewałam się, że będzie choć w połowie tak dobra, jak okazała się być. Mówię wam, już nawet planuję zakup kolejnej części.

PS. NIEZAMIERZONE SPOILERY I OGÓLNA BEŁKOTLIWOŚĆ. ORAZ OGÓLNA NADAKTYWNOŚĆ  SPÓJNIKA "I" 




Proszę państwa, oto kryminał. Czym jest kryminał wszyscy wiemy. Ale to jest kryminał który ma fabułę jakby troszkę bardziej kryminalną. Tak ma jedną nóżkę bardziej. Do tego miejscem akcji jest ZSRR tuż przed i tuż po śmierci Wujcia Joe.

Głównym bohaterem jest funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, Lew Demidow. Lew jest młody, obiecujący, wierzy w Partię i jej założenia, a do tego jest bohaterem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. I to takim, że pokazano jego fotkę w Prawdzie!

Niemniej jednak Ofiara 44 nie zaczyna się od opowieści o bohaterskim Lwie. Nie, ona się zaczyna od rodzajowej scenki z Ukrainy, z czasów wielkiego głodu. Dwóch braci poluje w lesie na kota. Jest stylowo, nastrojowo, aż tu WTEM! starszy z braci zostaje porwany. I CIACH, przechodzimy do Lwa. Bo okazuje się, że dziecko współpracownika naszego bohatera zostało zamordowane. Och, pardon, kazali mu powiedzieć, że zginęło przejechane przez pociąg. Ba, nasz bohater w to wierzy, bo co powiedziała władza to przeca rzecz święta. Po co w ogóle takie rzeczy sprawdzać?

Problem w tym, że władza kłamie, a system jest iwul i też kłamstwo ma u podstaw. Nasz Lew dowiaduje się o tym raczej bardziej boleśnie niż mniej, bo okazuje się, że odkrywa dawno odkrytą Amerykę - człowiek, którego aresztował okazał się w gruncie rzeczy niewinny. Ale tylko Demidow jest tu jedynym sprawiedliwym
i to widzi, a przecież protokół oraz norma dzienna się same nie wypiszą, wyrobią i co tam jeszcze. Żeby naszemu bohaterowi chwila zwątpienia nie uszła na sucho, Smith wymyśla mu śmiertelnego wroga - Wasilija, który jest takim wannabe-Lwem, tylko że ma brzydki charakter i w ogóle nie jest szlachetny ani bohaterski. A do tego pije i nie jest w połowie tak przystojny jak Lew. Wasilij w swojej chorej główce wymyśla plan pozbycia się Demidowa przy jego jednoczesnym upokorzeniu. Plan ten polega na próbie: władze oskarżają żonę Lwa, Raisę, o szpiegostwo i czekają, czy Lew ją zadenuncjuje. 

Jak myślicie, co zrobił nasz bohater?

Oczywiście, Lew ma dobre serduszko i kocha Raisę, więc nie zrobił tego, co mu władza kazała. Tak zaczyna się Przemiany Bohatera akt drugi, bo dziwnym trafem nie zostaje on skazany i stracony, a tylko zdegradowany i wysłany na prowincję. Okazuje się, że Wasilija plan jest wyjątkowo po wuju, bo miejsce, w które trafił Lew to czarny punkt - morduje się tam dzieci w ten sam sposób, w który zamordowano chłopca w Moskwie. 

Wtedy też na naszego bohatera spada więcej plag: 
1. Odkrywa, że państwo rzeczywiście kłamie, a morderstw w całym ZSRR było więcej, bo czterdzieści i cztery. No symbolika jak w mordę strzelił, Mickiewicz mi się na usta ciśnie i chcę krzyczeć: to Adam morduje! 
2. Wasilij czyha i dalej utrudnia mu życie, a poza tym nikt Lwu nie wierzy oprócz generała Nesterowa, który wierzy mu tylko dlatego, że żona mu powiedziała, że ma Lwu pomóc, job twoju... No właśnie. 
3. Jego żona go nie kocha, nigdy nie kochała, a w ogóle to się go boi i przez cały okres trwania małżeństwa pluła mu do herbaty. No dramat, Lwa czułe serduszko cierpi, czytelnik jeszcze bardziej nienawidzi Raisy, ciska książką o ścianę, wyciemnienie, przerwa, szalony, poniesiony szałem twórczym pisarzu, przerwa! 

Uff, odpoczęliście? To ruszamy dalej. Już nie będę wam opowiadać fabuły, bo Smith zagrał kliszą i ufaflunionym schematem, który, o dziwo, świetnie się tu sprawdził. Wicie-rozumicie: jedyny sprawiedliwy kontra system - kojarzycie taki temat, prawda? Sprawiedliwość triumfuje, ktoś płaci za to wysoką cenę, bum, paf, mózg na ścianie, krew, dużo krwi, czarne jest białe, a białe jest czarne... Jeśli czytacie kryminały, to musicie to znać. Więc streszczanie jest bezcelowe. Tym bardziej, że to strasznie głupio zespoilerować kryminał.

Co mi się podobało w książce oprócz ciekawej fabuły i dobrego stylu autora (czytałam w oryginale i nie wiem, jak polskie tłumaczenie, ale mam nadzieję, że wcale nieźle)? Cóż, Smith, w przeciwieństwie do Simons czy Jenoff z poprzedniej notki, zrobił risercz.  Ba, jest to książka oparta na prawdziwych wydarzeniach, więc w ogóle szał ciał i brawa dla autora, że mu się chciało. Bo mogło mu się nie chcieć i mógł grafomańsko polecieć. Nie on pierwszy, prawda?

Smith również całkiem sprawnie odmalował realia ZSRR początku lat 50. i zamieszanie po śmierci Wujcia Joe. Całkiem też miło odmalował postaci, bo lubię je wszystkie (nawet zUego Wasilija!). No, dobra, nie wszystkie. Nie lubię Raisy. Bo to zła kobieta była. I głupia.

Ale serio, żeby nie było, że nie mam argumentów: już na początku książki dowiadujemy się, że Raisa jest z Lwem ze strachu: wyszła za niego za mąż, bo się bała, że jak nie będzie dla niego dobra i miła, to Lew ją wyśle do łagru. Dobra, jestem w stanie w to uwierzyć, w końcu z Lwa był niezły wyznawca marksizmu-leninizmu. Ale, no nie wiem, nie zauważyła, że on zupełnie nie ma pojęcia, co tak naprawdę robi? Przecież Lew przed Przemianą Wewnętrzną, to popisowy idiota: robi co mu karzą, aresztowanymi nie interesuje się, a do tego cały czas funkcjonuje dzięki narkotykom. No błagam, gdyby mu szef nie kazał, ten facet nie założyłby butów z własnej woli. Czego tu się bać? Tym bardziej, że Demidow wyraźnie jest w Raisie szaleńczo zakochany. Ale ja to ja, mam uprzedzenia względem niemal wszystkich postaci kobiecych we wszystkich książkach, jakie czytam. Tym głupsze w konstrukcji tej postaci jest to, że gdy tylko Lwu powodzi się trochu gorzej, gdy traci już wszystko i nie wierzy w nic, ta baba się... cieszy. Bo nareszcie będziemy sobie równi i poczujesz to, co ja i blablablabla przejrzysz na oczy blablabla ZSRR jest zUy blablabla... Jeszcze żeby w tym wszystkim była w jakikolwiek sposób konsekwentna, ale nie, po co? Lew sponiewierany i po przymusowym odwyku to dopiero Lew szlachetny i dobry, bo ryzykuje w słusznej sprawie. Co więc robi wtedy Raisa? Tak, zgadliście, ZAKOCHUJE SIĘ. I to jest miłość bardzo trÓ, przez duże M.

Rzucam książką drugi raz. Serio. Ale nadal jestem zbyt ciekawa rozwiązania wątku kryminalnego, by nie czytać tego do końca.

Co prawda, trochę słabe jest to, że miałam kilka typów i nie chciałam do końca wiedzieć, kto morduje. Smith zrobił mi psikusa i powiedział, kto jest mordercą już w połowie książki. And the killer is... Nie, nie powiem wam, ale pamiętajcie o kocie i braciach z początku.

Nie załamujcie się, czytajcie dalej, bo motywy wyjaśnione są dopiero w finale, po festiwalu łodefaków i ojapitolęniewierzężetoczytam oraz ilejestLwawLwie.

Oczywiście, żeby nie było, że tak ciągle chwalę, to nasz tytan kryminału i riserczu wytytanił pięknego babola, którego ktoś w ogóle przepuścił. Prawdopodobne to było, mówię wam, jak kosmici budujący piramidy w starożytnym Egipcie i teraz opowiem wam bajkę o tym bardzo złym babolu pisarskim:

Gdzieś tak pod koniec książki, Lew, Raisa i Nesterow wpadają w łapy MBNu i nasz stary znajomy Wasilij wpada na kolejny genialny mastierplan: wyślę Demidowa i jego żonę do łagru, niech mają za swoje. Jednak ten plan nie jest dość mastierplanowaty, więc Wasilij go poprawia: wynajmuje ludzi, by zabili Raisę i Lwa już w pociągu. Lew jest po długim i ciężkim przesłuchaniu i generalnie nie wie, co się z nim dzieje, ale jak przychodzi co do czego, czyli dwóch ukrów próbuje zgwałcić Raisę w tym wagonie, w którym jadą, nasz bohater robi rozpierduchę w stylu norrisowsko-sigalowskim. Dziękuję, postoję...

Po pierwsze: jak facet, który przed chwilą nie widział, gdzie się w ogóle znajduje, jest w stanie wstać i zabić dwóch z trzech napastników, którzy są więksi oraz zdecydowanie silniejsi od niego? Ani chybi moc Trólofu i Imperatyw Autorski nim kierowały.

Po drugie: jak można zrobić rozpierduchę w stylu norrisowsko-sigalowskim w wagonie, o którym się przed chwilą napisało, że jest potwornie przeładowany i nie ma tam nawet możliwości szpilki włożyć?

Po trzecie: jak ten sam facet chwilę po zabójstwie poprzedzonym męczącą walką i w ogóle przesłuchaniem jest w stanie tyrać kilka godzin, by w końcu wyłamać deskę z podłogi, uciec i spierniczać przed pościgiem przez kilka dobrych godzin?

Podsumuję to gifem. Podsumowania gifem są cool. 



Zostawiam was z tymi pytaniami. Ja na nie odpowiedzieć nie umiem, ale i tak sobie kupię drugą książkę pana Smitha, bo w sumie bawiłam się nieźle. Tak dobrze, że dwa razy przegapiłam swój przystanek tramwajowy i ocknęłam się już na Pradze.

8 na 10 nawet dam tej Ofierze 44.



Na przyszły tydzień, wciąż w przygotowaniu, jest nowy odcinek z cyklu "Porozmawiajmy o..." tym razem wpis będzie wybitnie lekki, łatwy, przyjemny i wakacyjny. Podpowiedź dotycząca tematu znajduje się na fanpejdżu blogaska. Do wygrania bardzo atrakcyjny order z ziemniaka.
Co by tu jeszcze... Aha, od jakiegoś czasu można się ze mną kontaktować za pomocą Wywiadera. Pytać można o sprawy związane z tym blogaskiem, jak również z każdym innym moim blogaskiem. Odpowiadam nawet na głupie pytania, serio. 

piątek, 5 lipca 2013

27. Pam Jenoff "Dziewczyna komendanta"

Jestem na świeżo po przeczytaniu książki, właśnie zamknęłam PDFa. I właściwie mam o niej do powiedzenia jedno:
Boru i Jeżu, co za chała.


W telegraficznym skrócie: po przeczytaniu, o czym ta książka jest, wiedziałam, że nie będzie dobrze. Jednak jestem małym, głupim masochistą i po męczarniach jakie przeszłam z "Jeźdźcem miedzianym" (a które opisałam tutaj) uznałam, że nie spotka mnie nic gorszego. Cóż, spotkało. 

Dziewczyna komendanta opowiada o wojennych losach Żydówki, Emmy Bau, w okupowanym Krakowie. Emma, która dzięki ruchowi oporu (jakiemu? Tego nie wiadomo, ale RUCHOWI OPORU) uciekła z getta i  ukrywa się u Krysi, krewnej swojego męża, też działającego w tym ruchu Jakuba. Pod fałszywym nazwiskiem podejmuje pracę jako sekretarka w biurze komendanta krakowskiej policji, Georga Richwaldera. By zdobyć informacje, nawiązuje z nim romans. Niby nic strasznego, w końcu mniej więcej o tym samym jest chociażby wcale niezły film Czarna księga. Z tą różnicą, że Czarna księga ma jeszcze jakiś sens i stara się trzymać faktów, natomiast Dziewczyna komendanta już nie. 

Niby romansidło, więc nie powinnam się dziwić, że książka jest bezdennie głupia, ale ja naprawdę byłam zaskoczona poziomem głupoty. To jest tak złe na tak wielu poziomach, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Może od ostrzeżenia, żebyście nawet trzymetrowym kijem tego dzieUa nie ruszali?

Książka ma jeden podstawowy problem. I nie, nie jest nim pomysł, bo wydaje mi się sam w sobie interesujący. Problemem jest to, że pani Jenoff reseach ograniczyła do ogarnięcia wojennej mapy Krakowa. Reszta leży i kwiczy. Logika i realia siedzą w emokątku i tną się suchą bułką, mówię wam. To znaczy jeszcze nie mówię, teraz powiem, w punktach. 

1. Daty - to takie trudne
Pani Jenoff kompletnie nie obchodzi chronologia, co tam, rok w tę czy we w tę, miesiąc tu, miesiąc tam, co to zaszkodzi romantycznej historii? 
Ano zaszkodzi. 
Bo jak to czyta ktoś z jakąkolwiek wiedzą historyczną, to pierwszego headdeska zaliczy przy wspomnieniu o tym, że wojna w Polsce zaczęła się po południu. Drugiego przy wspomnieniu o tym, że kampania wrześniowa trwała dwa tygodnie. Ba, zaliczy również trzeciego headdeska przy pomyłce z datą, która dotyczy zajęcia czeskich Sudetów. No błagam, to można przecież ogarnąć na głupiej Wikipedii (a ja nawet do swoich opek sprawdzam daty w poważnych książkach...). Może powinnam przybrać jakiś hamerykańsko brzmiący pseudonim, zebrać do kupy wszystkie pomysły na historyczne romanse, zapisać wszystko jak leci bez żadnego researchu i lecieć do wydawnictwa? Znak wydaje nawet Katarzynę Michalak, więc i mnie wydadzą. Zobaczycie, tak zrobię. Będzie o mnie głośno. Polsko, Samatha Broz de Tito-Smith z męża Boston-Massachusetts nadchodzi!  Pani Jenoff się udało, to mnie też musi! 

2. Miejsca - to jeszcze trudniejsze
Zonk jest jeden, ale za to podstawowy. Otóż, nasza bohaterka jako Anna, zatrudnia się do pracy w biurze komendanta, które mieści się na Wawelu... NOPE, Wawel był siedzibą Hansa Franka. Biura i Gestapo znajdowały się na ulicy Pomorskiej, tak twierdzą nawet Internety. Ale kto by się tym przejmował, przecież średniowieczny zamek jest takim w cholerę romantycznym tłem dla romansu! Biura? Jakaś randomowa ulica Pomorska? Too mainstream. 
Mniejszym zonkiem, ale też wyjątkowo głupim, jest getto krakowskie. Bo, wyobraźcie sobie, uciec z getta to buła z masłem. Posmarowana śmietaną i posypana cukrem do tego. Wystarczy w nocy przecisnąć się przez wyłom w murze i siup! nie złapie cię żaden patrol. O, ewentualnie, drucie kolczastym pod napięciem czy wartownikach nie wspominając. Bo jak Żyd ucieka z krakowskiego getta w książce pani Jenoff, to wszystkie patrole, druty i cała reszta puf! wyparowują. Aż dziw bierze, że do końca książki ktokolwiek w tym getcie został.

3. Realia - to jest bardzo, bardzo, bardzo trudne
Ja nie wiem, co brała, co czytała i co oglądała pani Jenoff, kiedy smarowała te cuda wianki. W każdym razie chyba ograniczyła się do relacji amerykańskich żołnierzy, którzy całą wojnę spędzili na amerykańskim wybrzeżu pilnując emigrantów. Wzięła by kobieta chociaż obejrzała pierwszy z brzegu film. Książka wyszła w 2007 roku, a w 2002 wyszedł choćby Pianista. Że o Liście Schindlera nie wspomnę. 
Ale po co?
W związku z tym, że pani Jenoff uznała, że research jest dla słabych, w książce mamy nagromadzenie prawdziwych kwiatków. Do moich ulubionych należą wiecznie otwarte i dobrze zaopatrzone sklepy, do których można pójść o każdej porze dnia i nocy, a dostanie się wszystko, czego potrzeba. I nawet nie będzie się w kolejce stać! Zaszczytne drugie miejsce na prywatnej liście hitów z Dziewczyny komendanta zajmuje opis targu. Targ jest duży, tłoczny i również można kupić na nim wszystko. Ba, można powybrzydzać, że ta kapusta to, panie tego, chyba cuś nieświeża, a mięsko też coś pośmiarduje, więc daj pan świeże! Ba, lepiej! Na takim targu w Krakowie można, drogie dzieci, kupić pomarańcze. I to kilka gatunków. Zapewne to te sławne pomarańcze, co rosną w sadach pod Krakowem. 
Słyszeliście o sadach pełnych pomaranczy pod Krakowem?
Nie?
Ja też nie. No właśnie. 
Te pomarańcze to jakiś debilny leit motiv tej książki. W ogóle widać, że autorka pojęcia nie ma, co się w tych czasach jadało i jak się jadało. Bo nie dość, że Emma-Anna kupuje te nieszczęsne pomarańcze na kilogramy, to wyciska je na soki, które pije do śniadanka. No błagam. A Łukaszowi, dziecku, którym się zaopiekowała, codziennie serwuje płatki na mleku. Płatki na mleku. Czulent zaś nazywa zupą. ZUPĄ. 

Nie umiem tego inaczej skomentować

Inną jeszcze kwestią jest kwestia okupowanego miasta w tej książce. Godzina policyjna, na przykład, wspomniana jest raz. Ani słowa nie ma o patrolach, o wojsku, o niczym. Opisy getta też są prawdziwie cudne. No tak, getto brudne, pracować trzeba ciężko, ale w sumie to nie ciężej niż się pracowało przed gettem. A wieczorem, całą grupą, idziemy na szabasowe spotkanie, na którym będziemy się zajadać słodkościami i śpiewać piosenki. Tak. NA BANK. 
Co więcej, pracę w biurze Emma-Anna dostaje bez najmniejszego problemu. Niby możemy to wytłumaczyć zauroczeniem Richwaldera, ale, c'mon, nikt jej ani razu papierów nie sprawdził? 
Ciekawą kwestią są też konspiracyjne spotkania w kawiarni. Bo ruch oporu, w osobie jego przywódcy Alka i Emmy-Anny, spotyka się na kawkę w kawiarni. I tak sobie nasi bohaterowie głośno gaworzą, ploteczki i informacje wymieniają, nawet dokumenty przekazują. Bez skrępowania, głośno i wyraźnie. To akurat trochę casus kawiarnianych spotkań konspiratorów z Czasu honoru. Ale to akurat nie jest dobry wzór do naśladowania. Pamiętajcie: jak was najdzie ochota na wojenne opko, nie każcie bohaterom chodzić do kawiarni i głośno napier... mówić: HEJ, HEJ, JESTEŚMY Z KONSPIRACJI, WŁAŚNIE UKRADLIŚMY SUPERWAŻNY DOKUMENT! 
Dziewczynie komendanta aryjski Kraków w ogóle żyje jakby wojny nie było. Tam się naprawdę nic nie dzieje. Nie słyszy się o sabotażu, o akcjach ruchu oporu, o niczym dosłownie. Może też dlatego, że cała akcja książki opiera się na schemacie poszłam-przyszłam-wyszłam-zrobiłam? 

4. Charaktery? IMPOSSIBRU! 
Emma-Anna jest, sorry Winnetou, płytka jak kałuża. Nie ma to-to za bardzo życia wewnętrznego, chociaż autorka bardzo stara się, by romans z przystojniakiem Richwalderem wzbudzał w tej antypatycznej kukle jakiekolwiek emocje. Niestety, wychodzi sztucznie. Bo jak tu jej wierzyć jej narzekaniom, że ma trudno, skoro wszystko przychodzi jej bez większego trudu? A rozterki wynikające z tego, że ze względu na dobro ruchu oporu będzie zdradzać męża? Niby są, a tylko wkurzają. Bo jak mają nie wkurzać skoro, gdy przychodzi co do czego, to Emma-Anna radośnie wskakuje Richwalderowi do łóżka, bo to przeca taki czuły misio-pysio? I seks lepszy niż z mężem? 
Właśnie, Richwalder. Ten to dopiero jest charakter! Nie wiemy o nim nic prócz tego, że jest dobrze zbudowany, przystojny i kochał swoją zmarłą żonę, a teraz kocha Emmę-Annę, bo Imperatyw Autorski mu tak kazał. No po prostu idealny na trólawera. W ogóle jakakolwiek inna postać niż Emma-Anna jest płaska jak naleśnik i występuje tylko po to, by stanowić tło dla głównej bohaterki. Jej mąż, Jakub, definiowany jest przez swoje zaangażowanie polityczne, A Krysia przez swoją dobroć. Szwarccharakterami powieści są Żydówka Marta i koleżanka Emmy-Anny z pracy, Małgorzata. Pierwsza dlatego, że miała czelność być zauroczona mężem głównej bohaterki, a druga dlatego, że śmiała cieszyć się z tego, że ma pracę, profaszystowska świnia jedna. 

Co więcej, Pam Jenoff ma bardzo mierny styl. Pełno w tej książce powtórzeń, zdań prostych, nieskomplikowanej i powtarzalnej akcji (jeden rozdział=jeden dzień). Narracja pierwszoosobowa wyraźnie autorce nie idzie, ponieważ, jak niektóre blogerki, ma ona tendencję do opisywania krok po kroku śniadanek, porannych czynności i innych dupereli, natomiast kiedy pełen nadziei czytelnik już myśli, że dostanie jakąś sensowną akcję, to okazuje się, że bohaterka musi wyjść do domu, BO TAK. Zupełnie, jakby Jenoff nie wiedziała, co dalej napisać. W ogóle nie umie zbudować napięcia, przemyślenia bohaterów też są przesadnie odrealnione, a od patriotycznych gadek o bohaterskich konspiratorach też wali sztucznością tak, że zęby bolą w czasie czytania. Jest to romans, więc spodziewalibyśmy się jakiś porywów serc, napięcia erotycznego czy czegokolwiek w tym guście, ale na to też nie ma co liczyć. Napisanie jakiejkolwiek sceny erotycznej jest ponad siły autorki, więc nie wychodzi poza etap namiętnych pocałunków. Chociaż z drugiej strony może to i dobrze, bo z takim warsztatem to bałabym się idiotyzmów w stylu wyskakującego z portek penisa tak jak w "Pięćdziesięciu twarzach Greya". 

Rozwiązanie akcji i (teoretycznie) budowanego napięcia pod tytułem "och, którego faceta wybierze Emma?" jest tak głupie i tak nierealne, że aż mi się śmiać chciało. Już niektóre harlekiny z serii Faktu mają lepsze zakończenia niż ta książka, wierzcie mi. Aż zaczęłam w pewnym momencie mamrotać pod nosem "umrzyj, idiotko", ale to pewnie dlatego, że moje nerwy były na wyczerpaniu. A co to za rozwiązanie akcji właściwie, zapytacie. Odpowiem: nie wiesz, co zrobić z bohaterem? Zabij go w najgłupszy z możliwych sposobów, a później pieprznij pięć stron patetycznych rozważań o życiu i nadziei, zrób wyciemnienie, zostaw otwarte zakończenie, a potem leć do wydawcy. TERAZ, NATYCHMIAST tekst do drukarni! Zanim dotrze do ciebie, że to strasznie głupie! 


DzieUo pani Jenoff otrzymuje ode mnie 1 punkt na 10 możliwych, ponieważ pomysł był dobry, tylko że go zmarnowała. 


Uroczyście obiecuję nie tykać żadnych historycznych ksioopek do czasu publikacji książki o powstaniu warszawskim autorstwa pani Michalak. Nie żartuję. 

Pozdrav,