niedziela, 27 kwietnia 2014

53. "Porozmawiajmy o..." - odcinek jedenasty: czym poprawić sobie nastrój - przepis według Brozu

Czym poprawić sobie nastrój? Sposobów jest wiele: można zjeść trochę czekolady albo z kimś porozmawiać. Można wyjść gdzieś ze znajomymi albo napić się samemu dobrego wina. Albo wypić to wino ze znajomymi i robić rzeczy skończenie głupie. Oczywiście, że można. Można też zrobić to wszystko na raz. Dziś jednak mam wam do zaproponowania jeszcze jeden sposób: można obejrzeć film. Odpowiednio milusi, śmieszny albo durny, w zależności od tego, czego nam akurat potrzeba. To jest jeden z moich patentów, z których korzystam, gdy nie mam możliwości zrobienia którejkolwiek z innych, wyżej wymienionych rzeczy. 

Dlatego dziś przedstawię wam subiektywną listę pięciu filmów, które niezawodnie poprawiają mi nastrój. Wybór niewielki, bo starałam się pisać o tych, o których jeszcze nie wspominałam, ale nikt wam nie broni  pisać komentarzy i rozszerzyć tej listy o swoje propozycje. 

1. Coś durnego - "Zakochana złośnica" reż. Gil Junger


No i brzydko nakłamałam na początku. O Zakochanej złośnicy (tak, wiem, że polski tytuł ma tyle wspólnego z oryginalnym, co ja z baletem*) pisałam już przy okazji w TYM wpisie, ale tylko w odniesieniu do trólowerów, jakich możemy tam spotkać. Tym razem opowiem wam bajeczkę o tym, dlaczego ten film poprawia mi nastrój. 

Mamy tu do czynienia z klasyczną komedią dla młodzieży: zestereotypizowaną grupę bohaterów (do której zaliczymy buntowniczkę z wyboru Katarinę (Julia Stiles), najpopularniejszą dziewczynę w szkole o wdzięcznym imieniu Bianca (Larisa Oleynik), lalusia o równie wdzięcznym imieniu Joey (Andrew Keegan), człowieka-legendę-którego-każdy-się-boi-a-imię-jego-Patrick (Heath Ledger), kujona Michaela, bo musi mieć banalne imię (David Krumholz) oraz standardowego "tego nowego" - tym razem rola przypada sympatycznemu, ale bez określonych właściwości Cameronowi (Joseph Gordon-Levitt) i voila, to wszyscy ważniejsi bohaterowie) wsadzamy w równie zesterotypizowane środowisko - amerykańskiej szkoły. By na seans poszło więcej ludzi, dodajemy odwołanie do jakiejś historycznej postaci, najlepiej żeby kojarzyła się romantycznie - a więc pada na Szekspira, bo tak najłatwiej. Przy czym w zasadzie całość odniesień do rzeczonej postaci historycznej stanowią lekcje, urocze nazwisko człowieka-legendy - Verona - oraz nie mniej urocze nazwisko przeznaczonej mu dziewczyny - Stratford. Dokładamy do tego kilo problemów sercowych, tak, by bohaterowie mogli mieć swoje wzloty i upadki, troszkę głupiutkich żartów sytuacyjnych, kilka mniej zabawnych żarcików o seksie, dodajemy do tego intrygę z zakładem oraz parę kilo zwariowanego tatuśka głównych bohaterek, potem obalamy legendę człowieka-legendy i tak oto otrzymujemy komedię romantyczną dla młodzieży. 

Żeby było jasne - nie oglądałam jej młodzieżą będąc - film wyszedł w 1999 roku, kiedy to do nazywania mnie nastolatką brakowało mi jeszcze kilku lat, obejrzałam go potem - zdaje się, co za nieszczęście, już nie będąc młodzieżą ani tym bardziej nastolatką. Nie mniej jednak trafił w me czułe i spragnione naiwnej, zabawnej durnotki serduszko - nie tylko dzięki temu, że w obsadzie znaleźli się młodzi i piękni Ledger i Gordon-Levitt. To wszystko przez to, że pomimo banalności i naiwności tej historyjki jest w niej coś uroczego - i ma kilka naprawdę rozbrajająco śmiesznych scen oraz całkiem dużo nieźle napisanych dialogów. A co najważniejsze - widziałam to już milion razy, a ostatnio przekonałam się, że dalej mnie to śmieszy tak jak za pierwszym razem. To jest właśnie coś, czego czasem mi trzeba - nic mądrego, ale też nic skończenie głupiego. 

Oglądać polecam głównie wtedy, gdy nie ma się ochoty na film, który każe łączyć samemu wątki: tutaj dostajemy wszystko na talerzu, łącznie z przewidywalnym zakończeniem - kto się nie domyśli dalszych wypadków po pierwszych piętnastu, może dwudziestu minutach, ten trąba. Jeśli macie ochotę na coś do bólu przewidywalnego i nie boicie się scen, w których jeden bohater drugiemu rysuje kutasa na twarzy, a szkolna psycholog odpręża się pisząc niemożebnie drętwe pornuszki - oglądajcie. Tym bardziej, że takich durnot jest stosunkowo niewiele jak na półtoragodzinny film. Jeśli jednak ktoś nie lubi chodzących stereotypów, to może lepiej niech ogląda przez palce, ponieważ tu mamy do czynienia raczej ze zgrają typów idealnych, skrojonych do konceptu "trólowu z hajskóla tylko bardziej cool, bo Szekspir". Ale szczerze mówiąc - jakby ludzie oglądali tylko rzeczy mądre, świat byłby nie do zniesienia. 

Tu macie trailer z moim ulubionym dialogiem - kto zgadnie jaki to dialog dostanie ciasteczko


2. Coś uroczego - "Pięć narzeczonych" reż. Karen Oganesian

Jest coś dziwnie przerażającego w tym plakacie, ale film jest niezły, uwierzcie

Tym razem coś z kompletnie innego zakątka ziemi  - rosyjska komedia. Mówiąc szczerze jest to jedno z moich całkiem niedawnych odkryć, ale już kilka razy zadziałało całkiem dobrze. 

No, dobra, być może zadziałał na mnie urok Daniły Kozłowskiego, grającego tu głównego bohatera: bardzo nieporadnego, ale w swej nieporadności uroczego, rosyjskiego lotnika Aleksieja Kawierina. Zresztą, lojalnie uprzedzam naprawdę  nie ufałabym sobie w kwestii tego filmu, ponieważ:
a) to Kozłowski, no proszę was
b) gra lotnika
c) przez cały film biega w mundurze
Ergo - trafiam do filmowego nieba pełnego dobra.

A być może to raczej urok stworzony przez klimat tego filmu - akcja rozgrywa się w przeciągu kilku letnich dni 1945 roku, a do tego historyjka okraszona jest rozkoszną muzyką, stylizowaną na tę z epoki, a jakby tego było mało, użyto bardzo ciepłych filtrów, które sprawiają, że i mnie na serduszku od razu cieplej, jak tak na to wszystko patrzę. Generalnie jest tu wszystko to, co lubię w niekoniecznie poważnych filmach o czasach minionych. A jeśli jest to komedia romantyczna z banalną osią historii, ale z niebanalną obudową, to ja jestem kupiona.

Historia jest w zasadzie prosta: koniec II wojny światowej, Niemcy. Grupa radzieckich żołnierzy oczywiście zostaje na terytorium niemieckim i bardzo się nudzi. Pewnego pięknego dnia Liosza zostaje wysłany na terytorium ZSRR (o ile się nie mylę chodziło o jakiś transport). Jego czterech najlepszych kumpli wymyśla, że Liocha, mając chwilkę czasu, znajdzie im żony. Problem w tym, że nasz bohater ma na to tylko jeden dzień, a do tego panna młoda znana jest tylko jedna, wystarczy podpisać papier i zawlec ją do Niemiec. W związku z tym, że Lioszaa jest wyjątkowo nieporadny, w sukurs przyjść mu musi zaradna i energiczna Zoja (Jelizawieta Bojarskaja), która przy okazji nie tylko jest przeciwieństwem bohatera, ale jest też zjawiskowo piękna, nawet jeśli nosi tak straszne ciuchy jak w tym filmie, więc i posłuchać i popatrzeć na tę dwójkę jest niewątpliwie miło.

Dalej mamy już tylko co chwila bardziej urokliwą ilustrację tezy "przeciwieństwa się przyciągają". Ilustruje się to głównie za pomocą kolejnych niezbyt szczęśliwych perypetii bohatera - a to raz wzięty jest za szpiega, to znów za bigamistę, lekarza, oszusta... Oczywiście, sam pomysł z wielokrotnym ożenkiem z wykorzystaniem innych paszportów jest z logicznego punktu widzenia przygłupawy, bo istniało (nie sprawdzałam, czy istnieje nadal) coś takiego jak ślub przez pośrednika, ale bez tego historia nie miała by ni rąk, ni nóg, więc wybaczamy, oglądamy i śmiejemy się w odpowiednich momentach. My, Broz. Ale my mamy słabość do Kozłowskiego.

Pięć narzeczonych oglądać można, gdy potrzeba nam schematycznej komedii romantycznej we wcale nie schematycznych okolicznościach przyrody: naprawdę, opakowanie filmu w kontekst niby historyczny (bohaterowie myślą jednak bardzo współcześnie) nie robi filmowi żadnej szkody, a dodaje uroku, który Brozy lubią najbardziej. Historyjka wychodzi zatem banalnie niebanalna, miła dla oka, miła dla ucha, grubych żartów nie ma, koniec, choć przewidywalny, sprawia, że tak jakoś od razu robi się ładniej, bardziej uroczo i ogólnie lepiej na świecie. Więc jeśli trzeba wam czegoś, co nastawi was pozytywnie do świata i opatuli dobrem oraz miłością - to idealny film.

Trailer na zachętę


3. Coś miłego - "O północy w Paryżu" reż. Woody Allen


O północy w Paryżu sprawa ma się podobnie jak z Pięcioma narzeczonymi - film ma klimat. I chociaż nie czuję tego klimatu w większości najnowszych filmów Allena, tutaj coś nareszcie zaskoczyło. 

To chyba wszystko przez to, że działa tu na mnie ten sam mechanizm, co w przypadku wcześniej wspomnianej komedii - urok czasów, do których chce się przenieść i ostatecznie przenosi się główny bohater. Na podobny mechanizm zawsze łapię się w tych odcinkach Doctora Who, które przenoszą Doktora i jego towarzyszy w przeszłość.

W zasadzie, jak tak pomyślę, to oglądając ten film za każdym razem łapię się na tym, że robi mi się po nim milej - chociaż refleksja, konkluzja i wniosek, jaki częściowo nam Allen narzuca nie jest specjalnie pozytywny - przynajmniej w jakimś stopniu. 

Ja po prostu lubię się stawiać w sytuacji naszego bohatera - lubię sobie myśleć, czy byłoby fajnie, gdyby tak każdy mógł przenieść się do czasów, w których nie żył, a do których sentymentalnie tęskni, bo ma jakieś takie romantycznie wyobrażenie, że urodził się zdecydowanie za późno i gdzieś indziej pasowałby lepiej oraz byłby w związku z tym zdecydowanie szczęśliwszy. I jak by to na niego zadziałało oraz jak wpłynęło na środowisko - w końcu taki ktoś ze swoimi poglądami mógłby się zupełnie rozminąć z epoką, nawet jeśli nie byłaby tak odległa jak lata 20. czy 30.. Albo, co gorsza, rozczarować się czasami, do których trafił - bo okazałoby się, że piękne stroje, architektura, muzyka czy co tam jeszcze mamy z tych powierzchownych głupotek, nie byłyby wystarczające, by w takich czasach żyć. Albo okazałoby się, że wyobrażenie swoją drogą, a rzeczywistość swoją i nagle ta ulubiona epoka straciłaby cały swój czar.

Koszmar, po prostu koszmar. W ciapki.

Oglądać można w sumie z podobnych powodów i w podobnym nastroju, co Pięć narzeczonych. Należy jednak pamiętać, że O północy w Paryżu to nie film, na którym będziemy się zarykiwać ze śmiechu, nie ten typ humoru, zupełnie nie ten. To ten z filmów, który poprawia nastrój w nieco subtelniejszy sposób. Ale potrafi zaskoczyć chociażby sceną z Salvadorem Dali.




4. Coś nielogicznego, ale logicznego - "Mumia" reż. Stephen Sommers. 


Ojej, jak ja lubię Mumię. To jest dokładnie ten film, do którego należy podchodzić bez oczekiwań. No dobrze, nie tak zupełnie bez - trzeba wymagać od niego jednego: żeby był czystą, dobrą rozrywką. Niczym więcej, niczym mniej. 

Za każdym razem, kiedy oglądam Mumię, staram się nie zastanawiać nad logiką - no hej, mamy tu do czynienia z czarami, ożywającym starożytnym, ale całkiem ruchliwym truposzem, i przyzywaniem dusz z zaświatów. 

Poza tym wysoko niewskazane jest branie filmu na poważnie, bo zamiast indżoić filmidło, będziemy fejspalmować, że starożytne artefakty są pokryte zaledwie warstewką pajęczyn, tajne przejścia  i inne mechanizmy działają jak trzeba, a robaki po kilku tysiączkach lat jakoś dziwnie są żywe. I mordercze aż nadto. Podobnie jak mumia. Oraz będziemy się śmiać z tego, że zaklęcia z jakiejś tam księgi rzeczywiście działają. A to nie jest to, z czego można się tu śmiać: tu cały żart ukryty jest w sytuacjach i dialogach. Mujeju, jakie w tym filmie są dobre, dobrze podawane dialogi! I jak ładnie serwuje się w nich humor. I jak uroczo puszcza oko do widza. 

Mumia to ten typ filmu, gdzie zawieramy umowę z twórcami. Umowa brzmi mniej więcej tak: my wiemy i wy wiecie, że to totalna durnotka, aktorzy to widzą, zagrają wam to, co mają do zagrania, a wy to przyjmiecie i będzie fajnie. 

Ja totalnie pomijam to, co jest realizowane, ja doceniam to, jak jest realizowane. Tu zgrabnie przemycą wyobrażenie na temat starożytnego Egiptu, tu dodadzą uroku lat 20. i ogólnego pędu do bycia archeologiem i pragnienia, by bogacić się na artefaktach, tu zgrabnie i nienachalnie poprowadzą obowiązkowy romans, uroczy głównie z powodu tego, że uroczy są bohaterowie tegoż romansu, a wszystko przyprawione jest magią. Co zaskakujące, wszystko to trzyma się kupy w swoich ramach, jest, paradoksalnie, całkiem logiczne.

Jest to ten typ filmu, który jest czasami najzdrowszy: nawet przez chwilę nie udaje, że kopiuje cokolwiek z rzeczywistego świata. I dlatego należy ją oglądać. Tylko wtedy, gdy ma się ochotę zupełnie oderwać od rzeczywistości. 




5. Coś dla fangirla - "Russendisko" reż. Olivier Ziegenbalg


Już kiedyś mówiłam, że jestem fangirl. I bardzo to lubię, bo przynajmniej to powstrzymuje mnie przed uświadomieniem sobie, że moje super sweet 16 były raczej dawno temu i w odległej galaktyce. A przecież nie można być cały czas poważnym, bo by człowiek zwariował. Przynajmniej ja.

Russendisko to film, który zapewnia pożywkę dzięki mojej potrzebie fangirlowania - po pierwsze jest to niemiecka komedia, a ja mam w zwyczaju oglądać niemieckie komedie, nawet jeśli są koszmarne. Po drugie występują w tejże komedii Matthias Schweighöfer i Friedrich Mücke - a dla mnie to dużo szczęścia na raz, bo lubię, kiedy ci panowie występują razem.

Historia jest raczej prosta: przełom lat 80. i 90.: trzech kumpli korzysta z okazji i wyjeżdża z ZSRR do Niemiec - niestety jeden z nich nie dostaje stałego pobytu, bo nie jest Żydem. Kumple zarabiają pieniądze, handlując różnościami tudzież występując w klubach i śpiewając, a w międzyczasie próbują wykombinować sposób, by zostali w Niemczech we trzech. To, co najłatwiejsze, przychodzi im do głowy jako ostatnie i w zastępstwie wymyślają, że Miszka powinien ożenić się z Niemką. Tu na scenę wjeżdżają klasyczne perypetie miłosne.

To znów nie jest komedia, na której zaśmiewa się do rozpuku, ale jest bardzo sympatyczna. Okraszona niezbyt... eeee... grzeczną rosyjską muzyką (na lwią część ścieżki dźwiękowej składają się piosenki zespołu Leningrad) oraz wstawkami animowanymi, których jedakowoż mogłoby być więcej, bo były bardzo ładne. Dodatkowym plusem jest wiadomość, jakoby Friedrich Mücke sam zaśpiewał jedną z piosenek. Jeśli to prawda, to mój fangirling sięga stratosfery. Albo dalej.

Nieco banalna (okej, w paru aspektach trochę bardziej banalna), ale sympatyczna opowieść o pierwszych poważnych miłościach, z dodatkiem paru stereotypów narodowych, wpadającą w ucho muzyką, niezłymi, dobrze dobranymi kostiumami, fajnie zagrana. A do tego na podstawie prawdziwej historii. No i jest to w sumie też opowieść o marzeniach, a w takim filmie marzenia po prostu muszą się spełnić.

I to jest w tym filmie bardzo milusie i bardzo poprawiające nastrój. Przynajmniej mój.




Na dziś to wszystko ode mnie. Jeśli macie jakiś swój film do dodania - napiszcie. Chętnie sobie kiedyś sprawdzę jego działanie.
Pozdrav!



*a z baletem nie mam wspólnego absolutnie nic

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

52. Anthony Russo, Joe Russo "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz"

Oficjalnie batożę się rzepą - to nie jest zły film. 

PS. Spoilery, no przecież. I słowa nieparlamentarne wymknąć się mogą, oczywiście. 



Bez względu na wszystko lubię Kapitana Amerykę, dlatego też, chociaż część pierwsza była drogą przez mękę i serię headdesków, wybrałam się na część drugą. Jeszcze przed wejściem filmu do polskich kin, oraz tuż po nim, starannie omijałam nie tylko czytanie o obsadzie, ale i (w zasadzie głównie) spoilery, co sprowadzało się głównie do tygodniowego postu od stron o filmach i Tumblra, który to post ciężko odbił się na miej psychice, gdyż jestem zwierzęciem aktywnie reblogującym śmieszne obrazki. A poza tym Broz bez dziennej dawki durnych gifów to nie ta sama Broz. Zresztą, miało to też pewne względy praktycznie: nie chciałam się niczym sugerować, nawet niezbyt dobrymi wspomnieniami z pierwszego filmowego spotkania z Kapitanem. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że część moich obaw nie była bezpodstawna. 

Jak ja bym chciała napisać mądry tekst o tym filmie. I poopowiadać wam o kontekstach, wnioskach, interpretacjach. ALE SIĘ NIE DA. To znaczy, ja nigdy nie piszę mądrych tekstów ani interpretacji, to raz, a dwa: za dobrze się bawiłam, żeby myśleć i rozważać. Zresztą, czy to film do rozważania? Nie, to wysokobudżetowe kino rozrywkowe, które całkiem nieźle spełnia swoją rolę. I mogę napisać głównie to, że układy walki były całkiem interesujące, Evans jest niezłym Kapitanem, a Johansson była tak ładna, że ojej. A potem przyszli Jackson i Redford i nakryli wszystkich czapkami. Głównie nieszczęsnego Zimowego Żołnierza, który był bezbarwny, ale miał tak ładne wdzianko, że ja go teraz pożądam. Wdzianka, nie Zimowego Żołnierza. Chociaż... Nie, jednak tylko wdzianka. 

Dosyć, nomen omen, pieprzenia, już obiecuję, że będzie to seriozny wpis. Bardzo seriozny.

Zacznijmy od pozytywów: intryga. Naprawdę, w tym filmie jest intryga, możecie nie wierzyć, możecie też narzekać, że więcej niż odrobinę wutefna, ale ona tam jest i to nawet wcale nie głęboko ukryta. I jest w tym nowym Kapitanie Ameryce napięcie, czyli dokładnie to, czego brakowało pierwszemu filmowi. A dlaczego intryga jest wutefna? Już odpowiadam:

ACHTUNG! SPOILER WIELKI JAK STODOŁA ZDRADZAJĄCY FABUŁĘ FILMU TAK, ŻE  O JA CIĘ, KTO JESZCZE NIE OGLĄDAŁ - ZAKRYĆ OCZY I NIE CZYTAĆ! 

Bo tak jakoś cholernie trudno mi uwierzyć w to, że super-hiper S.H.I.E.L.D, które wie o niektórych sprawach nim Morderczy Kosmiczny Morderec-Terrorysta łamane na Nowy Władca Świata In Spe zdąży chociażby pomyśleć i generalnie zajmuje się rzeczami, o których pojęcia nie mają nie tylko zwykli zjadacze chleba, ale i całe rządy, nie zorientowało się, że pod bokiem wyrasta mu nowa, ulepszona HYDRA i gra tak, żeby ugrać coś dla siebie i swojego wielkiego celu - nie żeby ten cel był na wyrost i też dość wątpliwy logicznie, bo mamy tu do czynienia z logarytmem, który finalnie (oczywiście: w ogromnym uproszczeniu) wystawia ocenę moralną ludzi, ale jesteśmy w marvelowskim uniwersum, taki jego urok, już nic nie mówię.
I tutaj należy zadać pytanie, które często mi zadają: Broz, sensu szukasz? 
No już taka jestem. I nic na to nie poradzę.

I PO BÓLU, CZYLI SPOILERZE, MOŻNA CZYTAĆ DALEJ

Tak sobie myślę, że skorzystanie z postaci-ducha-legendy, jakim był Zimowy Żołnierz, było bardzo sympatycznym rozwiązaniem: tajemnicze karzące ramię  najprawdopodobniej tajemniczej organizacji, której szefowie wychodzą na tych, którzy tę organizację niszczą? Miodzio. Tylko że jak usłyszałam, iż według miejskiej legendy Zimowy Żołnierz grasuje od bez mała pięćdziesięciu lat, to doznałam takiego dziwnego wrażenia, że ja już chyba wiem, kim on jest i tylko czekałam, czy moje wrażenie stanie się pewnością. Bo przecież dylemat szlachetnego Kapitana Ameryki musi być nie jakimś tam dylematem, czyli zderzeniem współczesnego świata z wyobrażaniem naszego odmrożonego bohatera i jego moralnością, tylko musi być Dylematem przez "D" i nadawać mu głębi. Trochę nadaje, tak troszeczkę. Pompuje jej tyle, ile może w postać, która ma być wzorem cnót, za którym zawsze powiewa amerykański sztandar, a gdzie nie stąpnie, tam grać zaczyna amerykański hymn. NOALE, jak już moje podejrzenia się potwierdziły i tożsamość Zimowego Żołnierza została odkryta, było to dla mnie Najmniejsze Zdziwienie Świata. I tak trochę mi ten wątek przez to oklapł. Ja wiem, że tematowi urwałoby od Dramatyzmu, a Dylematowi od bycia Dylematem przez "D", lecz i tak uważam, że Zimowy Żołnierz mógł zostać tajemniczym asasynem, czy jak go tam nadęcie nazwać, do samego końca. Albo chociaż trochę dłużej.

W związku z tym muszę się przyznać, że trochę żałuję, że niespecjalnie starano się pociągnąć wątek niedostosowania Rogersa do otaczającego go świata. Ja rozumiem, że to kolejny film z jego udziałem i że Steve zdążył już sobie po odmrożeniu pożyć, ale i tak. Trochę zaznaczono go na początku, całkiem komediowo, wspominając, że wszyscy ludzie, których znał, już od dawna nie żyją, albo kiedy nasz bohater zapisywał sobie w staromodnym kajeciku kolejną rzecz do sprawdzenia, jednocześnie doceniając potęgę Internetu. W ogóle Steve już umie się poruszać w tym świecie, tylko że dalej zostaje sobie staromodny, co jest strasznie milusie - uwspółcześnianie tej postaci na pewno by jej nie posłużyło. Tak, wiem, że nie można mieć wszystkiego, a tym bardziej upchnąć tego w jednym filmie, ale zabrakło mi też troszeczkę jakiegoś wypośrodkowania: albo temat ugryziony jest komediowo, albo waniajet tanim wzruszeniem z amerykańskiego kina numer 5, czyli odwiedzinami u dawnej, umierającej znajomej okraszonej wspominkami o dawnych, dobrych czasach, które nie wrócą i poczuciu straty z tym związanym.

No dobrze, już nie wymagam za wiele i przypominam sobie, co oglądałam.

Jak już tak przy głównym bohaterze jesteśmy, to niestety, Czarna Wdowa ukradła mu większość scen, bo, przyznajmy, dużo bardziej przyciągała uwagę. Nie tylko dlatego, że grała ją ładna i całkiem utalentowana Scarlett Johansson. I wcale nie dlatego, że nie za dobrze u Chrisa Evansa z mimiką oraz oddawaniem emocji bez słów. To wszystko dlatego, że po prostu była ciekawsza. W sumie to jest bardziej film o Czarnej Wdowie niż o Kapitanie Ameryce. Przynajmniej do pewnego momentu. Bo w sumie Samuel L. Jackson gra bohatera, do którego już zdążyliśmy się przyzwyczaić i jest w tym zwyczajnie dobry i nawet nie musi się wysilać, by pozamiatać pozostałych w swoich scenach. Ale - bo zawsze jest jakieś ale - tej dwójce i tak film kradnie Robert Redford, dlatego, gdyż, albowiem, ponieważ, bo. A tak poważnie to dlatego, że dobrym jest aktorem i nawet jeśli leci sztampą, kliszą i generalnie niczym nowym czyli postacią morderczego badgaja z Planem, to i tak jest wartością samą w sobie. I dodaje dużo do tej, w gruncie rzeczy politycznej, intrygi, która tak mi się podobała.

Jednakowoż byli także aktorzy mierni. Głównie mierni przez to, że tak mieli role napisane. Postać Sama grana przez Anthony'ego Mackie w ogóle do mnie nie przemawia z dwóch powodów: zbyt zalatuje mi postacią, która w tym filmie ma bohaterowi zastąpić straconego przyjaciela, kimś w rodzaju pocieszenia, a dla widzów gościem, który lata na fajnym sprzęcie. Drugim aktorem, który niespecjalnie zachwyca, jest Zimowy Żołnierz (Sebastian Stan), nowe tumblrowe bożyszcze do głaskania, czego nie pojmuję zupełnie, ale to chyba kwestia na zupełnie inny wpis. Właściwie, wracając, jeśli chodzi o tę konkretną postać mam komentarz obrazkowy:

\

Wszystko, co aktor musiał zrobić, to być tajemniczym, bezwzględnym mordercem, który bez mrugnięcia okiem rozwala wszystkich wkoło, używając kul radzieckiej produkcji. I będąc generalnie radzieckim do szpiku kości (no proszę was, ma nawet czerwoną gwiazdę na ramieniu!), położył postać na całej linii jakąś taką niemożnością bycia mrocznym - ponieważ czarna, rozmazana kredka nie zrobi za niego wszystkiego, nie oszukujmy się. Kiedy zaś wypowiedział JEDNO jedyne zdanie po rosyjsku, dopiero po chwili dopasowałam to do istniejącego języka, kwiknęłam głośno, parsknęłam, kwiknęłam raz jeszcze, a to wszystko ku uciesze współoglądających, a potem wewnętrznie zapłakałam gorzko nad taką językową masakrą. Czasem było trzeba, by bohater był dramatyczny - ponownie: niemożność. Sebastian Stan był zatem nijaki do kwadratu. Nie zły, nie drewniany, nie przerysowany (w ogóle można mówić, że ktoś w tego rodzaju filmie może być przerysowany?), tylko po prostu boleśnie nijaki. BOLEŚNIE. Inna kwestia jest taka, że jego bohater powinien być w jakimś sensie pozbawiony właściwości łamane na bezwolny, ale to też trzeba umieć zagrać. Sama obecność na ekranie nie wystarczy.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne: jak zwykle efekty specjalne i układy walk oraz sceny pościgów były zrobione dobrze, nie ma się do czego przyczepić. Co prawda 3D uważam za całkowicie zbędne, i to wcale nie dlatego, że dostaję od niego globusa, po prostu film go nie potrzebował. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sceny, które 3D czyniło ciekawszymi. Naprawdę.

Inną kwestią są polskie napisy: po drugiej obsuwie, czyli na samym początku filmu, starałam się nie zwracać na nie uwagi, bo by mi tylko niepotrzebnie podnosiły ciśnienie. I gdyby nie to, że skakały mi irytująco przed oczyma, pewnie nie zwróciłabym uwagi na połowę błędów. Naprawdę, nie rozumiem, ale kiepskie napisy to ostatnio jakaś plaga. Najwyraźniej robione są w ogromnym pośpiechu. Nie chodzi mi tu teraz o jakieś dziwne tłumaczenia, które nie mają związku z tekstem oryginalnym, tylko zwykłe obsuwki: przecinki, podwójne litery albo ich brak, nawet tutaj chyba trafił się jakiś błąd ortograficzny. Powinnam chyba na kolanach do Częstochowy pójść z intencją, by tłumacze sczytywali swoje teksty po skończonym tłumaczeniu, ewentualnie żeby ktoś je uważniej sprawdzał.

Podsumowując: nie ma chały. Naprawdę, nie ma chały. Dobre kino rozrywkowe, fajnie trzymające w napięciu, nieźle grający aktorzy. No i absolutnie śliczne napisy końcowe, równie śliczne, co w nowym Thorze. A scena po nich wyraźnie mówiła mi "i zaprawdę powiadam ci, wydasz ponownie pieniądze na kolejny film Marvela". Jakże mogłabym, kiedy twórcy zachęcają mnie Thomasem Kretschmannem z monoklem. No przecież to czysty fanserwis, bo... Ale ja nie o tym. Punkciki, na koniec punkciki. Hm... 7,5 na 10 będzie uczciwe. 


W przyszłym tygodniu nowe "Porozmawiajmy o..." - z okazji świąt będzie lekkie, łatwe i przyjemne.
Pozdrav,

niedziela, 6 kwietnia 2014

51. David O. Russell "American Hustle"

Dzisiejszy wpis dowodzi tego, że Spoilerowania to siedlisko wpisów o rzeczach przebrzmiałych, starych i nikogo nie interesujących, a nowości pojawiają się gdy na tapetę wjeżdża kino historyczne. Jest to także dowód na to, iż blogasek tak się przywiązał do tego kina historycznego, że aż poza tym jest mocno nie na czasie. Ba, dzisiejszy wpis dowodzi również tego, jak niewiele rzeczy oglądam na czas i jak koszmarną byłabym osobą, gdybym rzeczywiście pisała recenzje. Jakiekolwiek. Niekoniecznie te na zamówienie. Pambu i mojej gadatliwości niech będą dzięki, że nie wymyśliłam sobie pisania recenzji. 


PS. Dzisiaj krótko. Ale wynagrodzę wam w "Porozmawiajmy o..." albo wpisie o nowym "Kapitanie Ameryce". Bo jedynka była tak zła, że dwójce nie przepuszczę i się nią masochistycznie wychłoszczę, wybatożę się nią, jakem Broz-Tito.  Albo rzepą, gdy okaże się, że "Zimowy żołnierz" to wcale niezły film. 



American Hustle to po pierwsze film, w którym jest umiarkowanie dużo (całe trzy, w tym jedna raczej epizodyczna) źle ubranych, ale ładnie uczesanych oraz obiektywnie pięknych kobiet oraz bardzo dużo koszmarnie ubranych, koszmarnie uczesanych i ogólnie koszmarnie wyglądających mężczyzn. Absolutnie wszyscy są tam źle ubrani - z wyłączeniem Jacka Hustona, który rolę ma co prawa epizodyczną, ale jest zauważalny. Również dlatego, że ubiera się normalnie. NOALE Huston śliczny jest zawsze i skończmy ten temat nim stracę resztki obiektywizmu, który jednak staram się jakoś tam utrzymywać.  Zresztą, nie o Hustonie miałam tu pisać. 

American Hustle to także film, w którym nawet boski Christian Bale czesze się na pożyczkę, a Jeremy Renner wygląda, jakby ogromne krawaty miały go pociągnąć ku ziemi, a jednocześnie idiotyczna fryzura sprawiała wrażenie, jakby mu miała zaraz odlecieć z głowy jako ten ptak rajski czy inna dziwna stwora... 

No dobra, do rzeczy. Ale naprawdę, tak tylko wspomnę, jakbyście się nie domyślili, że płakałam nad charakteryzacją i kostiumami rzewnymi łzami. Jakoś urok lat siedemdziesiątych na mnie nie podziałał. Za to do wykorzystanej w filmie muzyki mam słabość, przyznaję. I cieszę się, że nie zdecydowano się na nic współczesnego, bo dzięki temu mogłam sobie odśpiewać razem z bohaterami Delilah Toma Jonesa. Ta scena była w filmie w stu procentach zbędna, ale jaka miła dla mych uszu i oczu! 

Historia przedstawiona w filmie jest teoretycznie bardzo prosta: mamy parę oszustów - Irvinga (Christian Bale) i Sidney-Edith (Amy Adams), którzy kantują ludzi na bardzo różne sposoby, najczęściej jednak sprzedając kradzione obrazy lub ich podróbki albo oszukując ich finansowo (obiecując pożyczki, które nigdy nie dojdą do skutku, ale nasza para zarabia na prowizjach). Wiodą sobie życie lekkie, sielskie, anielskie, a więc bardzo przyjemne, kłamiąc na potęgę nie tylko swoim klientom, ale i sobie nawzajem, aż w końcu dopada ich proza życia oszusta. Prozę tę uosabia agent FBI, Richie DiMaso (Bradley Cooper), któremu marzy się wielka akcja slasz błyskotliwa kariera. Najlepiej za jednym zamachem, tak, żeby jedno wynikało z drugiego, ponieważ ten bohater pragnie więcej od życia. Wszystkiego więcej. A to wszystko w jego główce zrealizuje się dzięki temu, że Irving i Sidney pomogą mu, dzięki swoim niezwykłym talentom, okantować i złapać na próbie przyjęcia łapówki polityka, szanowanego nie tylko na dzielni, Carmine'a Polito (Jeremy Renner). 

Brzmi jak dobry film akcji, prawda? Problem w tym, że w American Hustle nie ma akcji. To znaczy jest, ale jej napięcie i wartkość są na bardzo stałym, chociaż niskim poziomie. I skłamałam też mówiąc, że to problem. Bo tak naprawdę to jest super. 

Cała akcja toczy się na poziomie błyskotliwych, szybkich i cholernie długich dialogów, których trzeba uważnie pilnować, żeby czegoś nie stracić, oraz narracji. TAK, narracji. Bohaterowie filmu mają bowiem miejscami irytujący zwyczaj opowiadania głosem z offu o tym, co się dzieje albo opowiadania o sobie. I tak, do scenek rodzajowo-poglądowych, dostajemy także pogadankę o tym, jak Irving poznał Sidney, jak nieszczęśliwa, ale ambitna była Sidney i jak beznadziejna jest żona Irvinga, Rosalyn (Jennifer Lawrence), która opanowała do perfekcji szantaż emocjonalny. Oraz dowiadujemy się w ten sposób także tego, jak na siebie patrzą wszyscy bohaterowie, Rosalyn i Richie'ego nie wyłączając. Byłoby to totalnie milusie i w niczym nie przeszkadzające, ot, taki tam pomysł, gdyby nie to, że pod koniec filmu szlag mnie trafił, gdy bohater zaczął głosem z offu opowiadać, jak to wykiwał agenta FBI, chociaż cały kant, w momencie odkrycia, był całkowicie jasny i nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień zza kadru. Po prostu znowu poczułam, że ktoś tu potraktował widza jak idiotę, który nie nadąża. A ja nadążałam i miałam za złe scenarzystom, że mi przywalili między oczy oczywistą oczywistością. 

Film jest koszmarnie długi (dwie bite godziny gadania, wyobraźcie to sobie), ale nie jest nudny. Co prawda zdarzyły się jedna lub dwie dłużyzny. No, może trzy (w którym filmie się nie zdarzają!). Ale wynagradzały to chociażby epizody Roberta De Niro (typowy badass w starym stylu, postrach półświatka, kocham i wielbię to, jak tu wykorzystano tę kliszę) czy wspomnianego wcześniej Jacka Hustona (ten to się sprawdza jako romantyczny mafiozo, słowo daję, do ekranizacji książek pani Michalak go, od razu zrobi z tego arcydzieło!*) oraz dobre momenty, które miał Bradley Cooper oraz Jennifer Lawrence - temu pierwszemu dobrze szło na początku, tej drugiej - na samym końcu (scena o "sile intencji" kompletnie mnie rozłożyła na łopatki). 
Bo wcale nie powiedziałam, że jak dialogi były fantastyczne, to i aktorzy oraz ich postacie też, prawda?

Mam straszny problem w tym, że nie umiem uwierzyć w postacie, które mi zaprezentowano. A przynajmniej nie we wszystkie. Bo w większości to scenarzyści polecieli sobie sztampą, wzorem i odrysowali kilku bohaterów od linijki. O ile para głównych - Irving i Sidney - zachowują się w miarę normalnie, naturalnie i mogę im uwierzyć (to pewnie przez tę pewność siebie w udawaniu kogoś, kim nie są), o tyle dużo ciężej uwierzyć mi w niezrównoważonego psychicznie Richie'ego, który ma wielkie plany i działa trochę jak parodia typowego agenta FBI z amerykańskich filmów (chociaż to miejscami zaleta), ale ten schemat mocno go ogranicza, trochę jakby nie tyle robił z bohatera niestabilnego emocjonalnie gościa, który nie bardzo wie, czego chce, ale w sumie to chyba chce zgarnąć wszystko, co obrażał jego inteligencję, którą był prezentował na samym początku. Jennifer Lawrence, kiedy nie wrzeszczała i nie zachowywała się, jakby ktoś zrobił jej postaci krzywdę, potrafiła być bardzo urocza i w tym swoim byciu uroczą nawet całkiem dramatyczna. O ile w ogóle to da się pogodzić. Jeremy Renner w roli burmistrza był uroczy, gdy nie posługiwał się frazesami z Podręcznika małego polityka, grzmiąc przy tym jakimś takim idiotycznym, nazwijmy to - prezydenckim - głosem. W ogóle była to postać czarująca, ciepła i chyba jako jedyna w całej tej zgrai szczera i prawdziwa, całkiem, zupełnie, totalnie niewinna. Chociaż nie, niewinna to nie jest dobre słowo - on w swoim pojmowaniu moralności oraz dobra publicznego widział siebie zupełnie niewinnym. 

Nie wiem, czy jest to film, który zapada w pamięć. Raczej nie. Czy budzi jakieś głębsze refleksje? Też nie, nie musi, to nie ten rodzaj kina. To historia opowiedziana od A do Z, zamknięta, do której nie trzeba dodawać zbyt wiele. Dobre rzemiosło, dobrzy aktorzy, niektórzy ograniczeni przez tak a nie inaczej napisane postacie, inni nie. Plusy? Są. Boski Christian Bale nie wygląda bosko, ale dobrze gra. Bardziej rozebrana niż ubrana Amy Adams wypada zdecydowanie lepiej na tle bardziej ubranej, ale zdecydowanie częściej muszącej grać pijaną i starszą niż jest Jennifer Lawrence. Bradley Cooper gra średnio, ale gra swoje i ma absolutnie niesamowity rytm swoich kwestii, tak "szybko" grać to też jest sztuka, trwam w częściowym zachwycie. Chciałabym określić grę Jeremy'ego Rennera jako również średnią, ale nie mogę, bo jest jednak jedyną postacią, którą potrafiłam się przejąć. 
8 na 10 - można bez bólu.


*Tak, żartowałam. Zwykle staram się nie bluźnić, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Wizja Hustona jako Raula była zbyt kusząca.