niedziela, 17 lutego 2013

14. Tom Hooper "Les Miserables"

...czyli dlaczego płaczę, kiedy widzę Russella Crowe - tak można byłoby zatytułować ten wpis. 
Ale wedle tradycji nie mogę. 
Słowem wstępu, że pozwolę sobie przestać wreszcie bezproduktywnie pieprzyć, powiem, że wpis jest pisany pod wpływem wyjątkowo świeżych wrażeń, ale "Les Mis" są tematem z lekka przebrzmiałym, więc mam nadzieję, iż nikomu nie zespoileruje niczego zbyt potwornie. Ale piersią własną bronić będę, bo to mój ukochany musical. I nawet jeśli dostrzegam w wersji Hoopera pewne niedociągnięcia, to i tak loffciam okrutnie. 

PS. SPOILERS, SPOILERS! PLUS NOTKA ZUPEŁNIE DLA TYCH, KTÓRZY WIEDZĄ, Z CZYM "LES MIS"SIĘ JE, BO SYPIĘ TYTUŁAMI UTWORÓW JAK GŁUPIA. 


Na początek powiem wam, dlaczego reakcje na ten musical generalnie (nie tylko jako film) doprowadziły mnie do płaczu z zakwiku. Czytając sobie pierwsze recenzje, nie wiedziałam, czy rzucać gazetami, czy pisać komuś komentarze (w końcu panu recenzentowi z Newsweeka napisałam, że recenzja jest nieprzydatna oraz na wskroś zła i że chyba nie wiedział, na co poszedł do kina, ale komentarz usunięto, bo ponoć naruszał regulamin, hm hm). Głównym zarzutem dla obrazu Hoopera było to, że łomójboże! śpiewają. I to śpiewają ciągle, bez przerwy. Jak widać nie wszyscy umieją czytać ze zrozumieniem i idąc na musical spodziewają się góra dwóch, trzech piosenek, ewentualnie piosenek-przerywników, jak w "Glee" czy "High School (tfu, tfu) Musical". No to od razu, pardon, uświadamiam: to  jest pełnowymiarowy musical. Nie ma zbędnego gadania. W zasadzie "Les Mis" Hoopera to sfilmowany teatr i nikt nie udaje, że jest inaczej. A sfilmowany jest bardzo ładnie i z rozmachem, ale o tym potem. Drugi zarzut brzmi: ten musical spłyca powieść Victora Hugo! No shit, Sherlock! chciałoby się zakrzyknąć. Bo ten zarzut świadczy o tym, że recenzenci w życiu swem długim nie widzieli tegoż musicalu na oczy. Trzeba przyznać, Hooper troszkę miesza powieść z musicalem (chociażby kanoniczna śmierć Javerta, barykada jak Pambu przykazał, pojawienie się dziadka Pontmercy), ale mimo to na przykład taki Marius jest musicalowo dobrym, wrażliwym króliczkiem, który nie odrzuca Valjeana, Thenardierowie nie są do końca źli, a Javert gania za Valjeanem jak jakiś psychofan. 
Wątpliwości wyjaśnione? Dobrze, przejdźmy teraz to moich wrażeń. 
Zacznijmy sobie tradycyjnie od aktorów. Głupio byłoby od razu nie wspomnieć o Hugh Jackmanie, więc poopowiadajmy sobie o nim. Hugh, jak wiecie (albo i nie) śpiewa na Broadwayu i generalnie sporo występuje w różnych muzycznych przedsięwzięciach. Spodziewałam się zatem po nim śpiewu czysto musicalowego, czyli potężnego, z szeroką frazą i bez cackania się. Jednak już przy uwerturze "Look down" zaliczyłam soczystego facepalma: Hugh zabeczał coś zupełnie poza partyturą. Ale chwilę później pomyślałam sobie, że w zasadzie miał prawo, bo ciągnął za linę i generalnie był w grze. Aktorzy nie grają tu bowiem do playbacku, a śpiewają na żywca, co jest bardziej realistyczne (jeśli przyjmiemy spontaniczne śpiewanie zamiast mówienia za realistyczne). Generalnie Hugh dosyć często lądował poza partyturą, ale zwalam to na granio-śpiewanie. Właściwie połączenie teatralnych dekoracji z nieteatralnym śpiewem wymieszanym z grą wydaje mi się trochę ryzykowne, ale w pewnym momencie przestaje się na to zwracać uwagę... No, chyba że aktorzy coś spektakularnie zarżną, a to się, niestety, zdarza. Zresztą, Jackmanowi też się zdarzyło. O ile "Valjean's Soliloquy" miało moc zaskakującą, to moje ukochane "Bring him home" mocy, którą mieć powinno, było pozbawione. Tak jakby cała modlitewno-błagalna fraza była przerzucona do "Soliloquy" właśnie. Co więcej, Jackman, miast śpiewać, chrypie coś potwornie i ścina wszystkie górki, radośnie hasając poza partyturą. Jedna z wysnutych przez moich znajomych teorii brzmi: Hooper kazał mu tak to zaśpiewać, by pokazać, że Valjean jest już w zasadzie posunięty w latach. A ja na to odpowiadam: bzdura, chwilę temu śpiewał wraz z Cosette "In my life" i nie chrypiał. Moja teoria brzmi: to był ZPIZEG! a właściwie nie, żartuję. Brzmi ona następująco: Hooper kazał Jackmanowi śpiewać pomimo tego, że Jackman miał już głos zmęczony, w wyniku czego "Bring him home" zarżnięto. Mimo to Valjean Jackmana jest Valjeanem dość dobrym. Nie tak dobrym jak ten jedyny słuszny, czyli Valjean w wykonaniu Alfiego Boe, a mimo to tak sobie myślę, ze Hugh może spokojne układać przemówienie na Oskary. 
Teraz opowiem wam bajeczkę o tym, dlaczego płaczę, gdy widzę Russella Crowe, który w tym musicalu wcielił się w rolę inspektora Javerta, protagonisty Jeana Valjeana. Mam dziwne wrażenie, że Crowe gra Javerta tylko po to, by więcej znanych nazwisk przyciągnęło ludzi do kina. Russell w mundurze Javerta czuje się ewidentnie źle. Rola mu nie leży, emocji na twarzy prawie nie ma, a przy takich "Stars" czy "Javert's Suicide", by się one jednak przydały. Wszyscy wiemy, że Javert był służbistą, człowiekiem prawa, ale w wykonaniu Crowe'a Javert jest jakiś taki nie całkiem Javertowy. To chyba właśnie to najbardziej mi w nim przeszkadza. Do płaczu doprowadza mnie nieruchoma twarz i dziwny, zduszony, nosowy śpiew przy "Stars". Ale przyznam, że miałam ochotę bić brawo (ewentualnie pokłony) przy okazji konfrontacji z Valjeanem po śmierci Fantine. Nie wiem, kto mu powiedział, że ma nie śpiewać mocno. Crowe nie ma jednak zbyt wielu okazji do tego, by pokazać, że śpiewać dobrze jednak potrafi. I tutaj nie wiem, czy postawić minus przy jego czy reżysera nazwisku... Nie, potwornego zarżnięcia "Stars" przy takich możliwościach jednak nie wybaczam. Nie i już. 
Teraz tylko słów kilka o Anne Hathaway w roli Fantine. Jest to rola w zasadzie epizodyczna, ale przecież zapada w pamięć. Głównie dzięki świetnemu wykonaniu "I dreamed a dream". Bo choć utwór w stosunku do musicalu w filmie jest kawałek dalej przesunięty, to dzięki temu zyskuje coś nowego: jak ktoś gdzieś napisał, śpiewany przez kobietę już upadłą, daje się lepiej zrozumieć. 
Jak już przy Fantine jesteśmy, to muszę sobie ponarzekać na Amandnę Seyfried jako Cosette. Po pierwsze: nie wygląda na naście lat, po drugie, choć głos ma odpowiednio wysoki, to w jakiś sposób drżący i drażniący. Ale moje narzekania mogą być wynikiem tego, że ja Cosette generalnie nie lubię ani w wydaniu książkowym, ani musicalowym, bo w obu jest nieopisanie głupia. 
Wspomniałam Cosette, głupio nie wspomnieć Mariusa. W tej roli wystąpił Eddie Redmayne. Niektórzy mówią, że beznadziejnie brzydki, ale ja stwierdzam, że Eddie urodę ma ciekawą, a i aktor z niego niezły. I na  pewno jest lepszym Pontmercym niż Najbardziej Chybiony Pontmercy Wszech Czasów, Jonas (koncert na 25 lecie, jakbyście szukali). Jego Marius jest musicalowo kanoniczny (czyli wrażliwy z niego króliczek, jak napisałam wyżej). Co więcej, zarówno on, jak i grająca Eponine Samantha Banks, ze wszystkich występujących śpiewają w sposób najbardziej musicalowy. Autentycznie wzruszyłam się przy "Empty chairs and empty tables", nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wzruszam się na tym bez względu na wykonanie...? 
Jak już przy Mariusie jesteśmy, pogadajmy o Enjorlasie, czyli Aaronie Tveitcie. Jak na niego popatrzyłam przed obejrzeniem filmu, to pomyślałam, że bardzo odpowiedni do roli, przynajmniej przypomina tego książkowego Enjorlasa. Niemniej jednak nadal gdzieś z tyłu głowy miałam dobrą rolę Ramina Karimloo (którego lubię pomimo tego, że sepleni), niemniej jednak pan Tveit rozwiał moje wątpliwości. W zasadzie dopisałabym go do Samanthy i Eddiego. O. 
Teraz zapomnijcie sobie na chwilę wszystko to, co napisałam wcześniej. Bo Thenardierowie, czyli Sacha Baron Cohen i Helena Bonham Carter kradną każdą scenę, w której się pojawią. I chociaż występ im okrojono (końcówka, kanały!), to "Master of the house" jest tak wspaniałe (i jednocześnie trochę groteskowe), że jestem w stanie wybaczyć wszystko. 
Na tym dwojgu chciałabym zakończyć opowiadanie o każdej postaci z osobna, a dodać, że bardzo podobają mi się sceny zbiorowe. Szczególnie "At the end of the day", "Red and black" i "Do you hear the people sing". To ostatnie jest przy okazji bardzo spektakularne, bo nakręcone w czasie pogrzebu generała Lemarca i tuż przed pierwszą potyczką z wojskiem. Schrzaniono natomiast "Lovely ladies". Nie dość, że obcięto i poszatkowano tę piosenkę, to jeszcze nakręcono ją na tle tak sztucznych dekoracji, że aż nie wiem, co o tym powiedzieć. Poza tym ładna panorama pań lekkich obyczajów poustawianych w dziurach statku nie jest nakręcona frontalnie, a jakby trochę z boku, z bardzo dziwnej perspektywy, która ucina nam fragment tejże średnio udanej scenografii. 
Skończmy gadać o aktorach, porozmawiajmy o scenografii, zdjęciach i prowadzeniu kamery. Scenografia, jako się rzekło, pozostała teatralna, ale nie razi (tylko przy "Lovely ladies"). Kostiumy też dobrze wykonane, więc czepiać się nie będę. Zdjęcia czasem zapierają dech w piersi. Szczególnie podoba mi się sposób, w jaki filmowany jest Crowe przy "Stars" oraz "Javert's Suicide" - z góry, z boku, z dołu (dzięki temu wydaje się wyższy). Interesującym rozwiązaniem są też zbliżenia na twarze aktorów w czasie ich solowych występów, dzięki czemu skupiamy się na emocjach (jeśli je widać, że się tak znów czepię Russella). Niemniej jednak najbardziej podobały mi się sceny z barykady, głównie dlatego, że nareszcie była obowiązkowa trzęsąca się kamera. Kadry estetyczne i bardzo dopracowane. Do moich ulubionych należy chyba scena z Valjeanem w kościele (te sufity!), pogrzeb Lemarca, martwy Enjorlas wypadający za okno i barykada do nieba na sam koniec. 
Chociaż z musicalu coś odcięto, coś dodano, to dalej ma on ten swój specyficzny klimat, który tak bardzo lubię, a którego nie potrafię dobrze opisać. Jest w filmie Hoopera wiele rzeczy, które irytują, jak dodana od czapy scena, w której martwy już  Gavroche dostaje od Javerta medal, to nadal uważam go za próbę w ogólnym rozrachunku udaną. Przynajmniej sobie pośpiewałam w kinie, zupełnie nie zwracając uwagi na te pięć osób na krzyż w sali. Wydaje mi się, że by wszystko docenić, film trzeba obejrzeć więcej niż raz, więc zostawię was teraz z 8 i połówką punktu na 10 możliwych i idę płakać na widok Russella. 

sobota, 9 lutego 2013

13. David O. Russell "Poradnik pozytywnego myślenia”


Przyznam, że bardzo bardzo długo i intensywnie zastanawiałam się nad tym, o czym napisać następną notkę. Na książki ostatnio zupełnie nie mam czasu (ale słucham jednego audiobooka może coś się z tego wykroi), więc wypada mi pisać tylko o filmach (a między październikiem a grudniem obejrzałam JEDYNIE sześćdziesiąt kilka, zatem jest o czym pisać). Jednocześnie nie chciałam wam jeszcze totalnie zespoilerować "Lincolna" (ale za tydzień już nie omieszkam) czy "Django" (tym bardziej!). Bieda i moje niezdecydowanie polega na tym, że od jakiś dwóch tygodni oglądam po raz pierwszy, drugi albo i enty filmy, o których będę pisać w marcowym "Porozmawiajmy o...", więc musiałam wybrać coś pomiędzy tym wszystkim. 

Wpis dzisiejszy dedykuję Dorocie N., bo mam właśnie zamiar dokładnie wyjaśnić, dlaczego "Poradnik pozytywnego myślenia" jest milusim filmem. 

Właściwie nie spiratowałam sobie tego filmu z jakimiś nadzwyczajnymi oczekiwaniami. Potrzebowałam czegoś, by w czasie oglądania nie myśleć, ale okazało się, że to nie do końca tak. 
Bohaterem filmu jest Pat Solitano (grany przez Bradleya Coopera, jak widać na załączonym obrazku). O jego przeszłości wiemy niewiele, ponieważ pierwszy raz spotykamy go w szpitalu psychiatrycznym. Dlaczego tam trafił? Otóż okazuje się, że pobił kochanka swojej żony. Oczywiście Pat, chociaż zdiagnozowano u niego problemy, uważa się za zupełnie "normalnego" gościa, więc matka wyciąga go ze szpitala. I tedy Pat stawia sobie cel: przekonać wszystkich, że absolutnie wszystko jest takie jak dawniej i odzyskać żonę. Oczywiście, tradycyjnie, Pat nie ma najlepszego kontaktu ze swoim ojcem, mówi za dużo, robi za dużo i generalnie jest jednym wielkim chaosem. Na swojej drodze ku światełku w tunelu spotyka (aż chciałoby się powtórzyć OCZYWIŚCIE) dziewczynę, Tiffany (w tej roli Jennifer Lawrence), młodą wdowę.Wtedy okazuje się, że ona też ma problemy ze sobą. How sweet można krzyknąć tylko... Tylko że nie. 
Teoretycznie film jest klasyczną opowieścią o tym, by całą złą energię pchnąć w dobrą stronę, wyzwolić się, rozwiązać problemy, dotrzeć do momentu, w którym na tle zachodzącego słońca powinien pojawić się napis "THE END". Wszystko to dostajemy, tylko że nie nie zawsze jest miło. 
Cały film zbudowany jest na schematach: trudne relacje rodzinne, problemy psychiczne, brak akceptacji społeczeństwa, który to brak zbliża do siebie dwójkę głównych bohaterów, wyzwalający występ na konkursie tanecznym (bo jak wiadomo taniec nas wyzwoli), finałowy pocałunek... I możemy z uśmiechem wyłączyć napisy końcowe.
Bo film ma momenty śmieszne, ale też momenty zupełnie niefajne. Z momentów śmiesznych mogę wskazać scenę, w której nasz bohater wyrzuca przez okno książkę Hemingwaya, gdyż nie było w niej happy endu, a potem biegnie do rodziców, powiedzieć im, co o pisarzu takich książek sądzi. Co jest w tym śmiesznego? Otóż cała scenka rozgrywa się o 3 nad ranem. Do innych śmiesznych scenek należą te, które pokazują, że Pat Senior też ma swoje natręctwa oraz sceny, w których pojawia się Chris Tucker. A jeśli chodzi o scenki niefajne, to przede wszystkim należy do nich ta, w której Pat uderzył swoją matkę. To jest zdecydowanie niefajna scena. Przyznać  muszę, że kwiknęłam sobie również potężnie przy okazji scen na konkursie tańca, ale wytłumaczenie mam tylko jedno: mnie po prostu śmieszą takie sceny w każdym filmie. Nie mogę oglądać filmów o tańcu, bo kwiczę przez cały seans.
Największym dla mnie plusem tego filmu jest fakt, że Bradley Cooper ma nareszcie co grać. Nie uśmiecha się głupkowato, nie struga wariata, tylko gra. A musi grać jakby dwie postaci i całkiem nieźle mu to wychodzi, więc mnie nie irytuje (przez niego nie jestem w stanie do dziś przebrnąć przez "Kac Vegas", więc widzicie, jak ogromny to plus dla Coopera). Na minus natomiast oceniam występ pani Lawrence, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że ma tylko jedną minę. U niej mimika nie istnieje. Ani grama. Z aktorów na pewno w pamięć zapada Robert De Niro, ale wszyscy od dawna wiemy, że De Niro dobrym aktorem jest i basta, chociaż nie gra nic specjalnie skomplikowanego - takie charaktery widzieliśmy już nie raz.
Podoba mi się w tym filmie - uwaga będzie mądrze - prowadzenie kamery. Zbliżenia na twarze przypominają mi co prawda telenowele, ale chwiejąca się kamera, która udaje, że film jest kręcony z ręki/udaje, że jest człowiekiem obserwującym Pata jest bardzo miłym rozwiązaniem. No i klasycznie sfilmowany finałowy pocałunek też jest w sumie milusi.
Prócz Jennifer Lawrence denerwuje mnie ta schematyczność. Z jednej strony pozwala miło spędzić wieczór, bo przecież wszystko to znamy, z drugiej nie wprowadza niczego nowego. Tak, główny hiroł ma problemy psychiczne, heroina też jakaś nieprzystosowana, ale takimi postaciami tak zwane kino ambitne posługuje się już od lat, więc żadnej świeżości w tym nie ma. Teoretycznie dzięki temu komediodramat (bo jak dla mnie jest to komediodramat, nie wiem co tam na Filmwebach wypisują) zyskuje jakiś dodatkowy plan, ale jednak reżyser nie stara się przeładowywać filmu tym tematem. Co gorsza postacie drugoplanowe są tej )niewielkiej bo niewielkiej) głębi pozbawione: siostra Tiffany nadaje tylko o swoim pięknie wyremontowanym domu, jej mąż jest pod jej pantoflem, brat Pata zawsze był od niego lepszy w oczach Pata Seniora, a mama Pata rzuca ociekające mądrością rady i pichci.
W związku z tym (tą schematycznością) mam dla was konkurs. Duże piwo dla tego, kto mi wytłumaczy, dlaczego ten fil ma aż osiem nominacji do Oskara. ZA CO? DLACZEGO? To faktycznie jest film miły, dobry do obejrzenia, nawet porusza kilka ciekawych problemów, ALE, cholera, nawet jednej nominacji bym mu nie dała. Bo nie wybija się jakoś szczególnie na tle innych amerykańskich filmów o "przeciętnej amerykańskiej rodzinie".

W ostatecznym rozrachunku film dostaje ode mnie 8 punktów (lekko naciągane, bo Cooper mnie zaskoczył).
Pozdrav, 

środa, 6 lutego 2013

12. "Porozmawiajmy o..." - Odcinek pierwszy: śmierć

Zauważyłam, że paskudnie brak mi systematyczności we wpisach na tym blogasku. Dlatego też postanowiłam wprowadzić cykl wpisów "Porozmawiajmy o..." - nie ukrywam, liczę na aktywację odwiedzających, bo wpisy mają być dyskusją, a nie popisem mojego wątpliwego krasomówstwa. 
Wpisy z cyklu "Porozmawiajmy o..." pojawiać się będą raz w miesiącu i  dotyczyć będą różnych spraw - określonych gatunków filmowych, aktorów, aktorek, reżyserów, tematów. Wpisy polegają na zestawieniu  pięciu, maksymalnie dziesięciu, obrazów, które coś ze sobą łączy. Jak widać zaczynamy od tematu raczej klasycznego, czyli od rozmowy o  sposobie, w jaki filmowcy pokazują nam śmierć. Po wczorajszym filmie, który umieranie bohaterów pokazywał w sposób wybitnie nieudany, moja odeśmiana dupa szybuje sobie jeszcze nad ljubljanskim zamkiem, dlatego taki a nie inny wybór. 
Nie ukrywam, że dzisiejszy temat pokrywa się również z tematem mojej pracy licencjackiej, ale nie martwcie się, nie mam zamiaru zabić was opisem heroicznego umierania w jugosłowiańskich socrealach. 

W takim razie - let's get the party started! 
PS. SAME SPOILERY. SORRY, WINNETOU. 

1. Tom Hanks w "Szeregowcu Ryanie" 
Grający Millera Hanks umiera jak na bohatera przystało. Bo Miller jest bohaterski, prawy i zen do porzygu (prawie jak Cahir, że się tak odwołam do poprzedniej notki). Przyjmijmy, że fabułę "Szeregowca..." znacie, więc przejdę do konkretnej sceny : oddział Millera próbuje wysadzić most, by niemieckie Tygrysy nie mogły przejechać, ale nikomu się to nie udaje. Ludzie wokół giną sobie mniej lub bardziej bohatersko, mamy wybuchy i płonące miasto, jak na hollywoodzką produkcję przystało. Most niewysadzony, Amerykanie przewagi nie mają, ktoś musi uratować sytuację i tym kimś - wiemy to od początku - jest Miller. Niestety, nie udaje mu się sięgnąć detonatora, bo dostaje kulkę w prawe płuco. Doczołguje się zatem (o detonatorze zapominając) w okolice malowniczo ustawionego motocyklu (malowniczo, bo na tle płonącego budynku), bierze gnata w ręce i strzela do przejeżdżającego mostem czołgu. Strzela, strzela, by było dramatycznie, do ostatniej kuli w magazynku. Potem Tygrys wybucha - ale nie z powodu zajebistego heroizmu naszego bohatera, nie - nadlatuje wsparcie. Hanks nie umiera jednak byle jak, o nie, bynajmniej! On czeka aż przyjdzie do niego grający Ryana Matt Damon, by mógł mieć komu rzec ostatnie słowa. A potem wzrok mu mętnieje i nareszcie umiera. 
Żeby nie było nieporozumień - "Szeregowca Ryana" uwielbiam, uważam, że jest to film dobrze zrealizowany, ale na scenie śmierci Millera potwornie się zawiodłam, dlatego że ocieka patosem w sposób zupełnie niewskazany. To znaczy w taki, kiedy podczas seansu widz będzie miał wrażenie, że już to gdzieś widział.
Pojawienia się Ryana nie zniesę, więc macie ultra bohaterskiego Hanksa:


2. Edward Norton w "Malowanym welonie"
Cóż, Norton w tym obrazie umiera jeszcze bardziej dramatycznie niż Hanks. Ale Norton umiera w melodramacie, więc jest jakby usprawiedliwiony. Postać przez Nortona grana czyli Walter Fane, zaraża się cholerą. A co jest w tym jego umieraniu złe, przesadne lub groteskowe i jak się łączy z umieraniem Hanksa? Już spieszę z wyjaśnieniem:
Obrazy umierających ludzi John Curran serwuje nam już po 1/3 filmu, więc przyzwyczajamy się i w zasadzie kolejne ciała, i pogrzeby są przyjmowane przez nas, widzów, dość obojętnie. Niemniej jednak z tyłu głowy siedzi nam taka myśli, że coś się zbliża. Tym czymś jest śmierć Waltera, najsympatyczniejszej postaci w filmie (i wcale nie dlatego, że ma gębę Edwarda). Podobnie jak Hanks, Edward Norton z zejściem z tego świata czeka aż przy jego boku pojawi się grająca Kitty Naomi Watts. Watts przybywa, Norton decyduje się, że jego postaci zrobi się gorzej i bardziej dramatycznie, by Kitty mogła zrozumieć, że Walter jest miłością jej życia. Poza tym, wstawiając pełną uczucia mowę, wpędza ją w wyrzuty sumienia, podwójnie karząc ją za romans z Townsendem. 
A ja go absolutnie rozumiem, bo jak głupia musi być kobieta, że mając pod bokiem Nortona wybiera jednak Schreibera?!
No i nie znalazłam umierającego Nortona. Za to znalazłam parę creepy fanowskich filmików. Ludzie nie przestają mnie zadziwiać. 

3. Matthias Schweighofer w "Czerwonym Baronie" i Tom Hiddleston w "Czasie wojny" 
Dlaczego zestawiam te dwa filmy i tych dwóch aktorów razem? Bo w obu przypadkach tematem jest pierwsza wojna światowa i trollowanie widza. Na czym to trollowanie polega? Ano na tym, że ani w pierwszym, ani w drugim przypadku ta śmierć nie zostaje nam pokazana. Dowiadujemy się o niej post factum. 
O tym, że Czerwony Baron umrze wiedzą wszyscy, którzy choć trochę interesują się historią. I ja bardzo chciałam zobaczyć, czy twórcy filmu wątpliwości co do śmierci Barona rozwieją, ale oczywiście nic takiego nie dostałam. To, że bohaterowi przyjdzie umrzeć wiemy już na co najmniej 3 minuty przed informacją o tym fakcie. A reżyser mówi to nam za pomocą dramatycznego podkładu muzycznego, długich ujęć na poszczególnych pilotów z Cyrku (szczególnie brata Lothara) oraz na trÓ laverkę bohatera, Kate. Nasz Baron wsiada do samolotu i posyła laverce przeciągłe spojrzenie, a ona robi minę, jakby nagle rozbolał ją brzu... tfu! robi wielce wzruszoną minę, co świadczy o tym, że udaje, iż wcale nie będzie ryczeć i WTEM! wyciemnienie. Później dostajemy zbędną scenę, w której Kate przychodzi na grób Barona, by wyznać mu miłość (przy okazji jakiejś potwornie drętwej mowy, o tym, że była głupia, bo wcześniej mu tego nie powiedziała). Za każdym razem, gdy widzę tę scenę (a mam paskudny zwyczaj oglądania lubianych filmów tyle razy aż się nie nauczę niektórych kwestii) mam ochotę udusić reżysera.
Niemniej jednak bardziej mam ochotę mordować, kiedy oglądam "Czas wojny". Bo Spielberg strollował mnie trailerem (OMG, film o pierwszej wojnie! OMG film o kawalerzystach [mam niewyjaśnioną słabość do kawalerzystów i pilotów]! OMG Benny i Hiddles w jednym filmie!). A potem dostałam wszystkiego po pięć minut. Noż w mordę Jeża Kolczastego! Jak można widza tak strollować, kiedy idzie oglądać wspaniałych kawalerzystów we wspaniałych mundurach, a dostaje opowiastkę o przyjaźni i miłości do zwierząt?! Niby jest jeszcze fragment o walce w okopach, ale też krótki...
ALE ALE ja nie o tym. O śmierci Hiddlestona miałam mówić. No więc grany przez niego kapitan Nicholls ginie w boju, którego oczywiście nie widzimy, bo po co? Mamy naprawdę świetne ujęcie szarży (naprawdę, jaram się tymi trzema minutami), a później... Później ujęcia wyglądają tak:
karabiny szybkostrzelne za linią wroga-gęba Hiddlesa-karabiny szybkostrzelne- gęba Hiddlesa- odgłos wystrzałów-pędzący koń bez jeźdźca-CIĘCIE.
A później ktoś mimochodem mówi, że kapitan Nicholls pagib. No dobra, po scenie z koniem bez jeźdźca wiemy co się stało, ale niedosyt pozostaje.
Albo to ja jestem jakimś krwiożerczym monstrum.
Wstawiam scenę z "Czasu wojny", bo YT znów mnie trolluje i jeśli chce wam pokazać coś z "Czerwonego barona", to proponuje mi cały film.


4. Ktokolwiek w jakimkolwiek filmie Quentina Tarantino
Tu będzie krótko i na temat: Tarantino ze swoimi bohaterami się nie cacka. W większości giną, w mniej lub bardziej krwawy sposób. Oczywiście każda taka scena zawiera z reguły hektolitry sztucznej krwi i jest groteskowa, bo my, widzowie, doskonale wiemy, że to sztuczna krew. Dlatego strasznie mnie dziwi, że w internetach po premierze "Django" pojawiły się głosy, że komuś żal jest Lary i zginęła niepotrzebnie i w ogóle to nie wiadomo po co. JAK może być ŻAL kogokolwiek z filmów Tarantino? Toż w każdym jednym dąży się do tego, by zabić jak największą liczbę osób za jednym zamachem i żeby krew spływała po kamerach. 
Żeby nie trollować nikomu ani jednym urywkiem z "Django", wrzucam jedną z moich ulubionych scen z "Bękartów wojny", a właściwie samą jej końcówkę:


5. Ormianie w "Farmie skowronków"
Teraz mam czas wytłumaczyć, dlaczego moja odeśmiana dupa szybuje nad ljubljanskim zamkiem. 
"Farma skowronków" to film, który, według opisu dystrybutora, opowiada o rzezi Ormian w czasie I wojny. Temat niełatwy i interesujący, dlatego się na ten film skusiłam. Przebolałam nawet to, że jest włoski (musicie wiedzieć, że nie znoszę włoskich filmów. Są zbyt... teatralne). Przez pierwszą godzinę było jak najbardziej w porządku, przyzwyczaiłam się do teatralnej gry i tekstów rodem z telenoweli. Potem się okazało, że cały temat rzezi Ormian ogranicza się do Ormian z jednego miasta, zabitych na tytułowej farmie. Sceny te - może jestem potworem - rozśmieszyły mnie, bo oglądając ten film poczułam się, jakbym cofnęła się co najmniej 50 lat. Nigdzie nie znalazłam informacji, czy to produkcja telewizyjna, ale bardzo mocno ją o to podejrzewam. Bo jak mam się nie śmiać, kiedy widzę gościa, który teoretycznie powinien mieć odciętą rękę, ale tę łapę nieumiejętnie trzyma pod koszulą (i to tak STRASZNIE widać). Albo jak mam się nie śmiać, kiedy słyszę te wszystkie nienaturalne ślurpnięcia i krzyki zza drzwi (bo broń Pambu pokazać cokolwek drastycznego!), które ani trochę nie są okrzykami boleści? 
YT znów ma wszy i nie chce współpracować. Znaczy nie znajduje fragmentu filmu. Głupi YT
O "Farmie", będę mówić jeszcze w przyszłym miesiącu w następnym "Porozmawiajmy o...", więc skończę w tym momencie. 

Wiem, że wybór scen śmierci może wydawać się komuś ubogi, ale śmierć w filmie jest raczej schematyczna, często pokazywana tak samo, dlatego wybrałam 5 dla mnie najbardziej charakterystycznych: wojenną, melodramatyczną, niewidoczną, groteskową i nieudaną próbę. Jeśli znaleźliście jeszcze jakieś inne filmowe śmierci, napiszcie. Może coś się z tego jeszcze kiedyś skleci? 

Pozdrav, 


Edycja: Ironicznej Inwazji oberwało się fujowym fanpejdżem: http://www.facebook.com/SpoilerowniaCzyliWojnaBlyskawicznaWKotleBalkanskim 


sobota, 2 lutego 2013

11. Andrzej Sapkowski: saga o Wiedźminie

Dawno nie padło na tym blożku ani jedno słowo o książkach. No, może gdzieś tam mimochodem rzuciłam coś w poprzedniej notce o "Hobbicie", ale to zupełny przypadek.

Dziś zmierzycie się z działaniem celowym, bo wasza ulubiona sprzedawczyni spoilerów jest w trakcie kolejnej powtórki dzieła znanego na pamięć. 

ZWYCZAJEM JUŻ NASZYM - SPOILERY I BRZYDKIE SŁOWA, WIĘC NOTKA NIE NADAJE SIĘ DO SPOŻYCIA PRZEZ DZIECI. LEITMOTIVEM NOTKI JEST RŻNIĘCIE, WIĘC WICIE, ROZUMICIE...

Dziś będzie o najlepszym z najlepszych dziele popularnego ASa, czyli Andrzeja Sapkowskiego. Mowa oczywiście o wiedźmińskiej sadze. Chyba każdy fan fantasy choć raz miał w rękach jedną książkę z tego cyklu. Nie wymagam oczywiście, by każdego dzieło urzekło i by bić mu pokłony. Podejrzewam jednak, że ci, którym się podobało, zostali zepsuci przygodami naszego wiedźmaka na długo.

W zamierzchłych już czasach głębokiego gimnazjum zepsuła mnie pani bibliotekarka. Nie miała pojęcia, co mi daje, bidula, ale twierdziła, że ludzie to chętnie czytają (ta sama kobieta zepsuła mnie Gombrowiczem, wszystko co dostępne z Gombrowicza pochłonęłam już w gimnazjum). Wzięłam, skoro takie popularne i podobno dobre.

Nie powiem, pierwsze zdanie jakoś szczególnie mną nie wstrząsnęło: "Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy od bramy Powroźniczej" - przyznacie, szału nie ma. Nie ma krwi, wybuchów, cycków ani tradycyjnej damy-lekkich-obyczajów-twojej-szanownej-matki, więc teoretycznie sprzedać się nie powinno. 
Ale ja wam powiem, co sprzedaję te książki: krew, wybuchy, cycki i kurwy są później. A poczekać warto. 
Bo książka jest sympatyczna, zabawna, pełna ciekawych odniesień i pomiotów z piekła rodem przez wielkie "P". I mamy też głównego bohatera, który posiada wszelkie cechy, by głównym bohaterem nie być. Jest  też wojna, jest miłość, tylko jakoś dla egzaltowanych panienek się ta książka nie nadaje. Bo się by musiały przebijać przez politykowanie i rżnięcie (w każdym słowa tego znaczeniu). A tego im wolimy oszczędzić, prawda?

Zacznijmy jednak od początku. Od bohaterów znaczy się.
Taki Geralt, wiedźmin nasz kochany: antyhiroł, jak w mordę strzelił. Nie dość, nieczuły mutant (ale nie do końca), nie dość, że w toksycznym związku, to jedyną rzeczą, jaka mu się w życiu udaje, jest rżnięcie (i znowu w każdym słowa tego znaczeniu, bo kobiety tabunami deklarują oddanie się bohaterowi nawet na jeżu). W jednym z opowiadań nasz bohater wplątuje się w kabałę, a raczej głupie PRZEZNACZENIE go w nią wplątuje. Pewnego pięknego dnia, w mieście Cintra wiedźmina o pomoc prosi królowa Calanthe. Oczywiście w sposób zawoalowany, ale nasz wiedźmin niegłupi jest, wie, że musi jakiegoś człowieka ubić. I tutaj małe zaskoczenie: bo człowiek przeznaczony do ubicia w zasadzie jest Jeżem i to Jeżem-podłym-podstępnym-skurwysynem, gdyż udaje mu się zrobić dziecko królewnie Pavetcie. Wiedźmiak - posługując  się Calanthe - odczarowuje Jeża, ale na tym jego galopujący debilizm pod płaszczykiem sprytu się nie kończy, ponieważ Geralt wymógł na Jeżu złożenie przysięgi, powszechnie znanej pod nazwą Prawa Niespodzianki. I tym oto sposobem AS zafundował nam Najbardziej Wkurzającego i Niewdzięcznego Bachora Wszech Czasów, czyli księżniczkę Cirillę, zwaną Ciri. 
Nasz wiedźmin jest bohaterem skomplikowanym, nie myślcie sobie. Ma skrupuły, ma wątpliwości. Ba, gdzieś tak po dwóch tomach opowiadań i dwóch tomach, nazwijmy to, sagi właściwej, stwierdza, że wiedźminem już nie będzie, bo... bo nie [w sumie musiałabym tu zespoilerować 2 tomy, wybaczycie]. Oczywiście tym, co na jego skrupuły, wątpliwości i stawanie okoniem działa, jest... Tak, tak. porządne rżnięcie. W każdym tego słowa znaczeniu, nie myślcie sobie!
Geralt nie jest jedynym bohaterem, który cierpi na niemoc. Na niemoc cierpi również (fangirlowany przeze mnie bardzo bardzo) Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach czyli Nilfgaardczyk Który Twierdzi Że Nie Jest Nilfgaardczykiem, co wszyscy wokół mają zupełnie w odwłoku. Cahir cierpi jednak na inny rodzaj niemocy niż wiedźmin. Cahirowi w zasadzie nic się nie udaje. Po prostu. Prócz rżnięcia, ale to też tylko w jednym tego słowa znaczeniu. Tym, z którego nie trzeba się dzieciom głupio tłumaczyć.
Cesarz Nilfgaardu zleca mu zadanie schwytania Ciri - nie udaje mu się (i to dwukrotnie!). Cesarz wydaje na niego wyrok śmierci - nie udaje mu się umrzeć honorowo, nim ktoś odetnie mu głowę. Nie żeby Cahir później się tym specjalnie martwił, oczywiście. Do tego wiedźmin go nie lubi, Cirilla się go boi, a wszyscy wokół próbują mu wcisnąć, że Vicovaro to też Nilfgaard (o małych ojczyznach nie słyszeli, niedobrzy!).
Cahir zresztą - i to mi się w nim najbardziej podoba - jest postacią skonstruowaną tak, by kpić z archetypu błędnego rycerza. Jest szlachetny, mądry i zen (w większości sytuacji) do porzygu, prawie jak Eyck z jednego z ASowych opowiadań. Jednakowoż syn Ceallacha ma dwa momenty komiczne (w tym jeden niezamierzony, to tylko ja rżę jak głupia za każdym razem, kiedy o tym czytam) i wyjątkowo patetyczną śmierć (którą nauczyłam się omijać, żeby się we mnie nic przypadkiem wypadkiem nie zagotowało). Ale powiedzmy sobie o elementach komicznych: pierwszy, mnie bawiący niezmiennie, to bitwa na moście w końcówce "Chrztu ognia", bo wyobraźcie sobie: najpierw nasz bohater bez skazy i zmazy wydziera się na wojaków "dokąd, skurwysyny!", robiąc przy tym rumor, który w normalnych warunkach robi stado żubrów, a potem wygłasza mowę godną Bravehearta. A jak nie Bravehearta to przynajmniej pierwszego z brzegu generała z amerykańskiej produkcji wojennej. Drugi element komiczny jest bardziej rozbudowany i bardziej rozciągnięty w czasie, a dotyczy on pobytu drużyny naszego wiedźmaka w Toussaint. Wtedy to Cahir prezentuje dobre wychowanie, zabawiając dwie szlachcianki. Które to szlachcianki wzdychają do niego, czego nasz bohater zdaje się nie zauważać, ale w zasadzie mile to łechce jego próżność. A dlaczego tego nie zauważa? Ano, tu znów wypada się cofnąć do Cahira-błędnego rycerza. Nilfgaardczyk kocha bowiem Ciri. I to kocha na prawdziwie rycerską modłę, platonicznie. Trochę ta miłość śmierdzi pedofilią, ale Cahirowi wszystko się wybacza, bo kocha platonicznie, jest szlachetny i przystojny (w mojej wyobraźni wręcz nieprzyzwoicie, ale ciiii...). O śmierci Cahira pisać nie będę, bo byłby to potężny spoiler, a do tego nie lubię jej wspominać, bo ocieka takim patosem, że robi mi się gorzej na samo wspomnienie. Generalnie można podsumować ją w amerykańskim stylu: umarł tak jak żył. Miał pecha, znaczy się.
Ojejku jej, coś mi się wspomnienie o Cahirze rozbudowało, już się przywołuję do porządku.
Zajmijmy się teraz Milvą, żeby był przerywnik od postaci męskich. Milva to postać, którą z miejsca się lubi: jest silną driadą, ma poczucie humoru i coś takiego, czego nazwać nie umiem, ale czym nadrabia braki w wykształceniu. Jest po prostu babą. Równą babką, rzec chciałam. Taką konstrukcją w opowieściach fantasy, której brakuje tylko blaszanego bikini w stylu Xeny. Od czasu do czasu robi też za Element Komiczny. Generalnie jest bardziej uloffcianą przez ASa postacią niż Cahir, bo jest jej więcej, podczas gdy nasz Nilfgaardczyk cierpi na syndrom Legolasa łamane przez syndorom Sztachety w Płocie - wiemy, że jest, ale go nie słychać. Jeszcze gorszą Sztachetą jest jednak Angouleme, która doszlusowała do geraltowej kompanii najpóźniej i ma stanowić parę dla Milvy - jest dzika, niewykształcona i dużo klnie, ale nikt się nie domaga się dla niej blaszanego bikini.
Oczywiście, skoro już przy kobietach jesteśmy, głupio byłoby nie wspomnieć o Yennefer (bo Ciri zostawiam na koniec).
I co tu powiedzieć o Yennefer? Należę do tej grupy czytelników, która nie miałaby nic przeciwko zniknięciu Yen z fabuły. Zupełnie, totalnie, jak sen złoty. Bo większość fragmentów z Yennefer i wiedźminem jest o kant dupy potłuc: ona mówi zagadkami, on wstawia jej rzewne, głodne kawałki, oboje nie wiedzą co z tym zrobić i WTEM! rżnięcie. Wyciemnienie, na dziś dziękujemy. Yennefer rzeczywiście ma dobre momenty, ba, ma nawet głębię. Bo żeby nie było tak łatwo, to czarodziejka też cierpi na niemoc. Tym razem jest to niemoc spowodowana niemożnością posiadania dziecka. Plus niemoc kochania jak człowiek, przez co dla mnie jest zdecydowanie większym mutantem niż Geralt, ale ja się nie znam. Geralt też dzieci mieć nie może, więc żyją sobie - pozwólcie, że użyję wypromowanego przez tego okropnego babsztyla, Pawłowicz, określenia - w jałowym związku partnerskim.
Chociaż z drugiej strony trudno to związkiem nazwać.
Dość, dość o babach, do gerlatowej kompanii lepiej wróćmy, bym nie złapała zadyszki przed narzekaniem na Cirillę. Zacznijmy sobie od Regisa , który wspaniałą postacią jest i basta. Kto twierdzi inaczej, temu zrobi się nową defenestrację praską. Czy gdzie tam mieszkacie...
Regis jest sympatyczną postacią głównie z powodu specyficznego poczucia humoru oraz poczucia wyższości. Do naszych bohaterów bowiem Regis zwykł się zwracać jak do kmiot.. tfu! Studentów rzec chciałam. Tonem belferskim, wszechwiedzącym, tonem najbardziej wkurwiającym ze Wszystkich Wkurwiających Tonów Świata. Regis ma też sporą wiedzę i jest powodem do rozmów, które do dziś są w dziesiątce moich ulubionych dialogów książkowych. Uwielbiam na przykład tę rozmowę, w której AS za pomocą Regisa rozprawia się z mitami na temat wampirów i wampiryzmu w ogólności. No i zahacza o temat aborcji, ale to chyba tak troszku rykoszetem - ale to z kolei pokazuje mądrość, zen i szlachetność Cahira, niemoc Geralta oraz nieogarnięcie Jaskra.
Właśnie! Jaskier! Tę postać można podsumować jednym zdaniem: "Masz lat blisko 40, wyglądasz na blisko 30, wyobrażasz sobie, że masz nieco ponad 20, a postępujesz, jakbyś miał niecałe 10" - to cały trubadur Jaskier. Plotkarz, kurwiarz, poeta, Geraltowy BFF. Zdawać by się mogło, że w całej książce robi li i jedynie za Element Komiczny, który ma być miłą odskocznią od filozofowania wiedźmaka, ale AS zdaje się nam sugerować, że za tą postacią jest coś jeszcze. Bo Jaskier jest szpiegiem. I to takim tajnym-tajnym. Ale przy okazji jest trochę fajtłapą, trochę łajzą, trochę głupkiem. I za to go uwielbiam.
Nim zacznę psioczyć na Ciri, pozwólcie, że zachwycę się jeszcze jednym z szwarccharakterów. A raczej trochę wanna-be-szwarccharakterem. Mam na myśli Cesarza Emhyra var Emreisa. W zasadzie jeszcze nikomu nie udało mi się wytłumaczyć ani tego, dlaczego tak lubię tę postać, ani dlaczego nie uważam go za szwarccharakter. Otóż Biały Płomień Tańczący Na Kurhanach Wrogów (zawsze uważałam to za debilny przydomek NOALE) jest cesarzem-tyranem. Do tego rządzi sprawnie silnym i bogatym imperium, więc północni królikowie go nie lubią. I my go nie lubimy. Nie wiemy dlaczego, ale do pewnego momentu nie lubimy. A potem okazuje się, że nie dość, że Cesarz w świecie bywały, to jeszcze przystojny (znów nieprzyzwoicie, ale ja mam jakąś słabość do Nilfgaardu...), a w zasadzie to jest misiem-pysiem przytulanką i ma dobre serduszko tylko polityka oraz władza jest zła i niedobra, więc go zepsuła. I na koniec okazuje się, że jest tak jakby szlachetny. W tym miejscu mam wielką ochotę przytoczyć jedną z forumowych rozmów na temat popularności buców w literaturze. Bo Emhyr jest bucem. Ale jest bucem uzasadnionym, czyli Przytulanką co skrywa pod bucerą swoją prawdziwą naturę. Jest trochę typem pana Darcy, a ja należę do grupy fangirlującej pana Darcy. Jakże mogłabym nie fangirlować Emhyra?
A poza tym ta, khem, słabość do Nilfgaardczyków...
Tak sobie myślę, że w sadze jest w zasadzie od cholery postaci, a ja się tu streszczać muszę, bo nikt nie czyta długich tekstów. Zacznę sobie narzekać na Cirillę, mogę?
Jak powiedziałam na początku, Ciri to Najbardziej Wkurzający i Niewdzięczny Bachor Wszech Czasów. Cirillę charakteryzuje bowiem niczym nieusprawiedliwiona bucera. Poza tym Cirilla jest standardową Merysójką - jest ładna, inteligentna, ma zdolności magiczne, wszystko jej wychodzi, obronną ręką wychodzi z opresji, nigdy się nie gubi. By dopełnić merysujskiego obrazu, dodam, że faceci (że wspomnę Cahira czy Jarre) ścielą jej się u stóp, bo w jej towarzystwie nagle włącza im się Tryb Dywanikowo-Służalczy. Jedynym, co nie pasuje w niej do opisu Mary Sue, jest to, że nasza Ciri słodka lubi zabijać. Bardzo.
A dlaczego jest niewdzięczna? Bo jak się okazało, że nikt nie przybiega na klaśnięcie (Ciri zgubiona na pustyni, Ciri złapana przez Bonharta), to z pewnością znaczy, że o niej zapomnieli, że mają ją w odwłoku. Co z tego, że dzielą ich kilometry? Co z tego, że i Yennefer, i Geralt z kompanią robią wszystko, by ją znaleźć? Toż powinni się zmaterializować przy boku obrażonej księżniczki jak tylko zmarszczy nosek!
Szczerzę nienawidzę tej postaci. Wolałabym, żeby AS ją ukatrupił. Ale nie! Jak zwykle zabijane są wszystkie moje ulubione postaci. A ci, których nie lubię, zawsze zostają przy życiu.

No, dobrze. Skończyłam z bohaterami. Teraz króciutko o języku i stylu. Cóż, Sapkowski styl ma specyficzny. Pióro ma lekkie, to prawda. Komizm we wszelkiej postaci też jak najbardziej obecny. Niemniej jednak ma też kiepskie momenty. Na przykład zmusza swoje postacie do tego, by filozofowały. Filozofuje więc Gerlat, filozofuje (przy małej pomocy żonglerki słownej i uroku bad boya) Vilgefortz, filozofuje Yennefer. Nawet Jaskra filozofowanie nie ominęło, ale poeta robi to na swój sposób. Bo całe Jaskrowe filozofowanie sprowadza się do wniosku, że "wojna przypomina ogarnięty pożarem burdel".
Wspomniałam też na samym początku o odniesieniach do świata rzeczywistego. Cóż, głównie jest to polityka. Do moich ulubionych komentarzy politycznych należy chyba reakcja słuchaczy na ideę demokracji według Stefana Skellena Puszczykiem zwanego. To jest naprawdę cud, miód i orzeszki fragment.

Saga, zapewne z racji tego, że ma aż tyle tomów i zawiera tyle wątków, jest nierówna. Ma dłużyzny, ma kiepskie wstawki (niech wspomnę głodne kawałki Geralta i Yennefer), ale to wszystko wybaczamy dzięki wcale zgrabnej fabule, bardzo dobremu pomysłowi i wartkiej akcji. Cała historia wiedźmaka, choć może nie kończy się tak, jak wszyscy by chcieli, jest warta poznania. Nie tylko dlatego, że jest tworem uznanym, ale głównie dlatego, że jest świetną rozrywką.
Dlatego ma ode mnie 10, ale ja sprzedałam wiedźminowi duszę już dawno i jestem nieobiektywna.



PS. O wyszczerbionej ekranizacji opowiadań Sapka nie wspominam, ponieważ boję się o moją przeponę. Do dziś łapie mnie niezdrowa wesołość, jak sobie pomyślę o tych papierowych i gumowych Pomiotach, poszatkowanej akcji, zgwałconym uniwersum i drętwej grze aktorskiej. Więc - sorry, Winnetou. 
O tym strach nawet zacząć rozmawiać.
Pozdrav,