niedziela, 17 lutego 2013

14. Tom Hooper "Les Miserables"

...czyli dlaczego płaczę, kiedy widzę Russella Crowe - tak można byłoby zatytułować ten wpis. 
Ale wedle tradycji nie mogę. 
Słowem wstępu, że pozwolę sobie przestać wreszcie bezproduktywnie pieprzyć, powiem, że wpis jest pisany pod wpływem wyjątkowo świeżych wrażeń, ale "Les Mis" są tematem z lekka przebrzmiałym, więc mam nadzieję, iż nikomu nie zespoileruje niczego zbyt potwornie. Ale piersią własną bronić będę, bo to mój ukochany musical. I nawet jeśli dostrzegam w wersji Hoopera pewne niedociągnięcia, to i tak loffciam okrutnie. 

PS. SPOILERS, SPOILERS! PLUS NOTKA ZUPEŁNIE DLA TYCH, KTÓRZY WIEDZĄ, Z CZYM "LES MIS"SIĘ JE, BO SYPIĘ TYTUŁAMI UTWORÓW JAK GŁUPIA. 


Na początek powiem wam, dlaczego reakcje na ten musical generalnie (nie tylko jako film) doprowadziły mnie do płaczu z zakwiku. Czytając sobie pierwsze recenzje, nie wiedziałam, czy rzucać gazetami, czy pisać komuś komentarze (w końcu panu recenzentowi z Newsweeka napisałam, że recenzja jest nieprzydatna oraz na wskroś zła i że chyba nie wiedział, na co poszedł do kina, ale komentarz usunięto, bo ponoć naruszał regulamin, hm hm). Głównym zarzutem dla obrazu Hoopera było to, że łomójboże! śpiewają. I to śpiewają ciągle, bez przerwy. Jak widać nie wszyscy umieją czytać ze zrozumieniem i idąc na musical spodziewają się góra dwóch, trzech piosenek, ewentualnie piosenek-przerywników, jak w "Glee" czy "High School (tfu, tfu) Musical". No to od razu, pardon, uświadamiam: to  jest pełnowymiarowy musical. Nie ma zbędnego gadania. W zasadzie "Les Mis" Hoopera to sfilmowany teatr i nikt nie udaje, że jest inaczej. A sfilmowany jest bardzo ładnie i z rozmachem, ale o tym potem. Drugi zarzut brzmi: ten musical spłyca powieść Victora Hugo! No shit, Sherlock! chciałoby się zakrzyknąć. Bo ten zarzut świadczy o tym, że recenzenci w życiu swem długim nie widzieli tegoż musicalu na oczy. Trzeba przyznać, Hooper troszkę miesza powieść z musicalem (chociażby kanoniczna śmierć Javerta, barykada jak Pambu przykazał, pojawienie się dziadka Pontmercy), ale mimo to na przykład taki Marius jest musicalowo dobrym, wrażliwym króliczkiem, który nie odrzuca Valjeana, Thenardierowie nie są do końca źli, a Javert gania za Valjeanem jak jakiś psychofan. 
Wątpliwości wyjaśnione? Dobrze, przejdźmy teraz to moich wrażeń. 
Zacznijmy sobie tradycyjnie od aktorów. Głupio byłoby od razu nie wspomnieć o Hugh Jackmanie, więc poopowiadajmy sobie o nim. Hugh, jak wiecie (albo i nie) śpiewa na Broadwayu i generalnie sporo występuje w różnych muzycznych przedsięwzięciach. Spodziewałam się zatem po nim śpiewu czysto musicalowego, czyli potężnego, z szeroką frazą i bez cackania się. Jednak już przy uwerturze "Look down" zaliczyłam soczystego facepalma: Hugh zabeczał coś zupełnie poza partyturą. Ale chwilę później pomyślałam sobie, że w zasadzie miał prawo, bo ciągnął za linę i generalnie był w grze. Aktorzy nie grają tu bowiem do playbacku, a śpiewają na żywca, co jest bardziej realistyczne (jeśli przyjmiemy spontaniczne śpiewanie zamiast mówienia za realistyczne). Generalnie Hugh dosyć często lądował poza partyturą, ale zwalam to na granio-śpiewanie. Właściwie połączenie teatralnych dekoracji z nieteatralnym śpiewem wymieszanym z grą wydaje mi się trochę ryzykowne, ale w pewnym momencie przestaje się na to zwracać uwagę... No, chyba że aktorzy coś spektakularnie zarżną, a to się, niestety, zdarza. Zresztą, Jackmanowi też się zdarzyło. O ile "Valjean's Soliloquy" miało moc zaskakującą, to moje ukochane "Bring him home" mocy, którą mieć powinno, było pozbawione. Tak jakby cała modlitewno-błagalna fraza była przerzucona do "Soliloquy" właśnie. Co więcej, Jackman, miast śpiewać, chrypie coś potwornie i ścina wszystkie górki, radośnie hasając poza partyturą. Jedna z wysnutych przez moich znajomych teorii brzmi: Hooper kazał mu tak to zaśpiewać, by pokazać, że Valjean jest już w zasadzie posunięty w latach. A ja na to odpowiadam: bzdura, chwilę temu śpiewał wraz z Cosette "In my life" i nie chrypiał. Moja teoria brzmi: to był ZPIZEG! a właściwie nie, żartuję. Brzmi ona następująco: Hooper kazał Jackmanowi śpiewać pomimo tego, że Jackman miał już głos zmęczony, w wyniku czego "Bring him home" zarżnięto. Mimo to Valjean Jackmana jest Valjeanem dość dobrym. Nie tak dobrym jak ten jedyny słuszny, czyli Valjean w wykonaniu Alfiego Boe, a mimo to tak sobie myślę, ze Hugh może spokojne układać przemówienie na Oskary. 
Teraz opowiem wam bajeczkę o tym, dlaczego płaczę, gdy widzę Russella Crowe, który w tym musicalu wcielił się w rolę inspektora Javerta, protagonisty Jeana Valjeana. Mam dziwne wrażenie, że Crowe gra Javerta tylko po to, by więcej znanych nazwisk przyciągnęło ludzi do kina. Russell w mundurze Javerta czuje się ewidentnie źle. Rola mu nie leży, emocji na twarzy prawie nie ma, a przy takich "Stars" czy "Javert's Suicide", by się one jednak przydały. Wszyscy wiemy, że Javert był służbistą, człowiekiem prawa, ale w wykonaniu Crowe'a Javert jest jakiś taki nie całkiem Javertowy. To chyba właśnie to najbardziej mi w nim przeszkadza. Do płaczu doprowadza mnie nieruchoma twarz i dziwny, zduszony, nosowy śpiew przy "Stars". Ale przyznam, że miałam ochotę bić brawo (ewentualnie pokłony) przy okazji konfrontacji z Valjeanem po śmierci Fantine. Nie wiem, kto mu powiedział, że ma nie śpiewać mocno. Crowe nie ma jednak zbyt wielu okazji do tego, by pokazać, że śpiewać dobrze jednak potrafi. I tutaj nie wiem, czy postawić minus przy jego czy reżysera nazwisku... Nie, potwornego zarżnięcia "Stars" przy takich możliwościach jednak nie wybaczam. Nie i już. 
Teraz tylko słów kilka o Anne Hathaway w roli Fantine. Jest to rola w zasadzie epizodyczna, ale przecież zapada w pamięć. Głównie dzięki świetnemu wykonaniu "I dreamed a dream". Bo choć utwór w stosunku do musicalu w filmie jest kawałek dalej przesunięty, to dzięki temu zyskuje coś nowego: jak ktoś gdzieś napisał, śpiewany przez kobietę już upadłą, daje się lepiej zrozumieć. 
Jak już przy Fantine jesteśmy, to muszę sobie ponarzekać na Amandnę Seyfried jako Cosette. Po pierwsze: nie wygląda na naście lat, po drugie, choć głos ma odpowiednio wysoki, to w jakiś sposób drżący i drażniący. Ale moje narzekania mogą być wynikiem tego, że ja Cosette generalnie nie lubię ani w wydaniu książkowym, ani musicalowym, bo w obu jest nieopisanie głupia. 
Wspomniałam Cosette, głupio nie wspomnieć Mariusa. W tej roli wystąpił Eddie Redmayne. Niektórzy mówią, że beznadziejnie brzydki, ale ja stwierdzam, że Eddie urodę ma ciekawą, a i aktor z niego niezły. I na  pewno jest lepszym Pontmercym niż Najbardziej Chybiony Pontmercy Wszech Czasów, Jonas (koncert na 25 lecie, jakbyście szukali). Jego Marius jest musicalowo kanoniczny (czyli wrażliwy z niego króliczek, jak napisałam wyżej). Co więcej, zarówno on, jak i grająca Eponine Samantha Banks, ze wszystkich występujących śpiewają w sposób najbardziej musicalowy. Autentycznie wzruszyłam się przy "Empty chairs and empty tables", nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wzruszam się na tym bez względu na wykonanie...? 
Jak już przy Mariusie jesteśmy, pogadajmy o Enjorlasie, czyli Aaronie Tveitcie. Jak na niego popatrzyłam przed obejrzeniem filmu, to pomyślałam, że bardzo odpowiedni do roli, przynajmniej przypomina tego książkowego Enjorlasa. Niemniej jednak nadal gdzieś z tyłu głowy miałam dobrą rolę Ramina Karimloo (którego lubię pomimo tego, że sepleni), niemniej jednak pan Tveit rozwiał moje wątpliwości. W zasadzie dopisałabym go do Samanthy i Eddiego. O. 
Teraz zapomnijcie sobie na chwilę wszystko to, co napisałam wcześniej. Bo Thenardierowie, czyli Sacha Baron Cohen i Helena Bonham Carter kradną każdą scenę, w której się pojawią. I chociaż występ im okrojono (końcówka, kanały!), to "Master of the house" jest tak wspaniałe (i jednocześnie trochę groteskowe), że jestem w stanie wybaczyć wszystko. 
Na tym dwojgu chciałabym zakończyć opowiadanie o każdej postaci z osobna, a dodać, że bardzo podobają mi się sceny zbiorowe. Szczególnie "At the end of the day", "Red and black" i "Do you hear the people sing". To ostatnie jest przy okazji bardzo spektakularne, bo nakręcone w czasie pogrzebu generała Lemarca i tuż przed pierwszą potyczką z wojskiem. Schrzaniono natomiast "Lovely ladies". Nie dość, że obcięto i poszatkowano tę piosenkę, to jeszcze nakręcono ją na tle tak sztucznych dekoracji, że aż nie wiem, co o tym powiedzieć. Poza tym ładna panorama pań lekkich obyczajów poustawianych w dziurach statku nie jest nakręcona frontalnie, a jakby trochę z boku, z bardzo dziwnej perspektywy, która ucina nam fragment tejże średnio udanej scenografii. 
Skończmy gadać o aktorach, porozmawiajmy o scenografii, zdjęciach i prowadzeniu kamery. Scenografia, jako się rzekło, pozostała teatralna, ale nie razi (tylko przy "Lovely ladies"). Kostiumy też dobrze wykonane, więc czepiać się nie będę. Zdjęcia czasem zapierają dech w piersi. Szczególnie podoba mi się sposób, w jaki filmowany jest Crowe przy "Stars" oraz "Javert's Suicide" - z góry, z boku, z dołu (dzięki temu wydaje się wyższy). Interesującym rozwiązaniem są też zbliżenia na twarze aktorów w czasie ich solowych występów, dzięki czemu skupiamy się na emocjach (jeśli je widać, że się tak znów czepię Russella). Niemniej jednak najbardziej podobały mi się sceny z barykady, głównie dlatego, że nareszcie była obowiązkowa trzęsąca się kamera. Kadry estetyczne i bardzo dopracowane. Do moich ulubionych należy chyba scena z Valjeanem w kościele (te sufity!), pogrzeb Lemarca, martwy Enjorlas wypadający za okno i barykada do nieba na sam koniec. 
Chociaż z musicalu coś odcięto, coś dodano, to dalej ma on ten swój specyficzny klimat, który tak bardzo lubię, a którego nie potrafię dobrze opisać. Jest w filmie Hoopera wiele rzeczy, które irytują, jak dodana od czapy scena, w której martwy już  Gavroche dostaje od Javerta medal, to nadal uważam go za próbę w ogólnym rozrachunku udaną. Przynajmniej sobie pośpiewałam w kinie, zupełnie nie zwracając uwagi na te pięć osób na krzyż w sali. Wydaje mi się, że by wszystko docenić, film trzeba obejrzeć więcej niż raz, więc zostawię was teraz z 8 i połówką punktu na 10 możliwych i idę płakać na widok Russella. 

8 komentarzy:

  1. Też płakałam przy scenach z Crowe - nie wiem, w jakich okolicznościach dostał tę rolę, ale pewnie teraz się z niej nie cieszy.
    Dość dobrze oceniłaś film, mi się mniej podobał. Nie przemówiła do mnie taka forma przedstawiania opowieści, przywykłam do musicali typu "Chicago". :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się tego rodzaju eksperyment spodobał, głównie dlatego, że był eksperymentem. A jak coś jest nowe, to automatycznie ma pół punktu więcej :)

      Usuń
  2. Aaah, nawet nie wiesz jak się z tobą zgadzam! Mnie też nie pasował Rusell Crowe w tej roli, chyba rzeczywiście dlatego, że najwyraźniej w roli się nie czuł a i mnie nie pasował mimo, że (jeszcze) ksiązki nie przeczytałam (ale to moje nowe "must to read" w wakacje). Amandy nie lubię z zasady - w kazdym filmie jest parwie taka sama: urocza i słodka. Śpiewać może umie, ale nie, nie, nie za dużo jej tu było. Samantha Barks totalnie skradła moje serce (plus fenomenalna scena, kiedy idzie z tym swoim złamanym serduszkiem W DESZCZU ulicami Francji, ooh oh oh, normalnie łezka mi się w oku zakręciła). No i zaskoczyła mnie Anne Hathaway, bo "I dreamed a dream" było naprawdę pełne emocji i gdy w pewnym momencie niemal warknęła jakiś tekst - łooo, były ciary, oj były.
    No i Helena z Sachą - oj tak, skradli każdą scenę w której byli, bezapelacyjnie.
    "Ale chwilę później pomyślałam sobie, że w zasadzie miał prawo, bo ciągnął za linę i generalnie był w grze" - a to zdanie mnie rozwaliło, hahah :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, jeśli nie czytałaś książki, to może cię ona zaskoczyć. Szczególnie kreacja Javerta i Mariusa. No, Thenardierowie też.

      A dlaczego to zdanie jest takie rozwalające? :)

      Usuń
  3. A mnie się zupełnie nie podobało muszę przyznać. Anne w ogóle nie wzbudziła u mnie emocji, Jackmana i Crowe'a najchętniej w ogóle wywaliłabym z obsady, Sacha doprowadził mój wkurwometr do wrzenia (nie lubię go, nie lubię sposobu w jaki śpiewa i w jaki gra), a Aaron nie pasuje mi na Enjorlasa ani wokalnie, ani wizualnie. To były dla mnie bardzo trudne dwie i pół godziny, bo zwyczajnie nie czułam tej atmosfery musicalu. Nie porwało mnie to, szczerze wzruszyłam się raz (przy On My Own, potem płakałam już tylko z histerii na DO You Hear The People Sing). Do tego niezbyt spodobało mi się mieszanie książki z musicalem i przestawianie scen. Niby co wersja "Elisabeth" to inny szyk i dobór piosenek, ale "Les Mis" to jednak nie to samo, i wolałabym je oglądać w nienaruszonej wersji.
    Za to strasznie podobali mi się statyści, Marius (który był naprawdę sympatyczny), Eponine (ale wiedziałam, że Samantha to dobrze zagra, więc nawet się nie bałam), mała Cosette i Gavroche, szczególnie śpiewem Isabelle byłam zauroczona.
    W każdym bądź razie w mojej skali ten film dostał 4-/10, a ja trzymam się mocnego postanowienia, aby musicale jednak oglądać w teatrze (a przynajmniej w teatralnych wersjach). Może oprócz Evity... n_n"""""""

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzisz, bo jak się na ten film patrzy przez pryzmat obejrzanych wersji "Les Mis" to wypada słabo - głównie ze względu na brak śpiewu musicalowego. W zasadzie film Hoopera to taki ni pies ni wydra i jak się nie myśli o tym, co się widziało, to ogląda się lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie mogę, wyraziłaś prawie dokładnie moją opinię na temat tego filmu (jeśli się z czymś nie zgadzam, to raczej sprawy poza filmem - na przykład: Alfiemu Boe, chociaż wiele dobrego mogę powiedziec o jego występu na 25-leciu, to tytuł Jedynego Słusznego JV przypada wg mnie absolutnie komuś innemu). Zgadzam się, że ten film to eksperyment, jeśli chodzi o filmy musicalowe, ale dobrze się stało i rezultat, mimo wad, jest naprawdę ok. Crowe'a mi szkoda, ale z Javertem nie on jeden sobie nie poradził. Co do Anne Hathaway to trudno mi sobie wyobrazic, kreację bardziej przemawiającą do mnie niż ta. Zmiany, jeśli były, to raczej na dobre. Nie będę pisac o wszystkim, co myślę bo naprawdę byłoby to na ogół powtórzenie tego, co napisałaś. Cieszę się, że nie jestem sama w moich opiniach :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Oho, trochę się zapętliłam pisząc o Alfiem ;) Ale ogólny sens chyba jest.

    OdpowiedzUsuń