poniedziałek, 4 marca 2013

15. O jednym takim, co rządził Ameryką, czyli "Lincoln" Stevena Spielberga i "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" Timura Bekmambetowa


Dzisiaj tytuł wpisu porażająco drugi, bo i dwóch porażających filmach będzie mowa. Amerykanie straszliwie kochają swoją historię, kochają opowiadać o swojej wolności. A jak lepiej nie opowiedzieć o wolności jeśli nie przez obraz o wojnie domowej i wspaniałym Abie? 

PS. JAK ZWYKLKE SPOILERY I BRZYDKIE SŁÓWKA

Zaczniemy od wielkiego Oskarowego przegranego, czyli "Lincolna" Spielberga, który z powodzeniem może być przepisywany ludziom cierpiącym na bezsenność. Ja spałam jak dziecko, ululał mnie ten obraz dokumentnie. A bardzo chciałam nie spać ze względu na bardzo miły (również dla oka) drugi plan. Ale nie dało się, nie dało, panie Spielberg! A ja już miałam cichą nadzieję, że nie będzie pan kwasił i psuł mi oglądania, tak jak pan mi popsuł "Czas wojny"!
Zaczniemy sobie od tego, że już patrząc na ten plakat wiedziałam, że będę miała do czynienia z filmem, który nie będzie mi próbował opowiedzieć historii człowieka, a streści mi kilka lat z historii Ameryki i utwierdzi mnie w przekonaniu, że Ameryka to wspaniały świat, wybudowany na wzajemnym wybijaniu się, którym naprawdę warto się chwalić. Gdyż nie ma nic bardziej zajebistego niż bratobójcza walka i podziały, prawda?
Bo, powiedzmy sobie szczerze, na plakacie tym widzimy pomnik. A ja tak bardzo chciałam zobaczyć człowieka. Na szczęście w paru momentach scenarzysta zapomniał o czym pisze i z pomnika wyszedł człowiek, ale za chwilę schował się, bo wiedział, że nie ma czego szukać. 
Ale może od początku. 
Akcja filmu kręci się wokół przepychania znanej nam trzynastej poprawki, która znosi niewolnictwo. I tak sobie w filmie skaczemy od parlamentarzystów do Lincolna, od Lincolna do parlamentarzystów. A wbrew tytułowi parlamentarzyści są dużo bardziej ciekawi niż Abe. Dużo. 
Abe bowiem, tutaj grany (swoją drogą jak zawsze dobrze) przez Daniela Day-Lewisa, prawie wcale nie wchodzi w interakcję z innymi bohaterami. Nie. Abe przechadza się po pokojach i opowiada przypowieści, rzekłbyś, Hamerykański Jezus. Tutaj po ramieniu poklepie, tutaj z żołnierzami pogada, a i na pole bitwy pojedzie, łzę uroni, powie, że to złe. Z drugiej strony to człowiek, który nakazuje kupować głosy, by przepchnąć tę poprawkę. Co prawda czyni to w absolutnie dobrym celu, bo niewolnictwo złe jest i koniec (wojna też, ale jakby trochę mniej w tym filmie). Głupio wyglądają żołnierze, którzy prezydentowi cytują fragmenty jego wystąpień, chociaż z pewnością mile łechce to jego próżność. Jeszcze głupiej wyglądają doradcy, którzy tegoż prezydenta z dyskusji zupełnie wyłączają. A prezydent siedzi i pewnie myśli sobie "a przysram im jakąś przypowieścią, będą się dwa dni zastanawiać <<o wuj staremu dziadowi chodzi?!>>". I dosrywa. I ja się cały czas zastanawiam - zapewne razem z doradcami - osohozi? Po co te przypowieści? Po co obok tego wizerunku wanna-be-Jesus Lincolna wizerunek Abrahama-polityka-korupcjonisty? Jeśli to miało pokazać, że polityka - nawet ta prowadzona przez ludzi superduperszlachetnych - zawsze jest tylko brudną polityką, to wyszło dość kulawo. I jakby tak mimochodem. 
Łeb scenarzyście i reżyserowi należy ukręcić za skrupulatne usuwanie z planu rodziny Abrahama. Zresztą, ktoś nieobeznany z życiorysem prezydenta Lincolna nie będzie wiedział, dlaczego jego żona obwinia go o śmierć jednego z synów, wokół której kręci się ten marginalny, familijny wątek. Sally Field grająca Mary Lincoln, ma tu słownie jedną dobrą scenę, w czasie której wymusza na Day-Lewisie, by zagrał człowieka. Czekałam na więcej i nie za bardzo się doczekałam. Co prawda do tego samego chciał go zmusić Joseph Gordon-Levitt, który grał najstarszego syna Abrahama, Roberta, ale nie do końca mu wyszło. Ostatecznie też dostał jedną sensowną scenę i wyjechał na wojnę. Podczas seansu miałam wrażenie, że bezsensownie przegrano potencjał, jaki dawała postać Roberta Lincolna i jego stosunki z ojcem. Bo przecież wyraźnie widać, że Abe faworyzuje młodszego syna, a starszego jakoś tak dziwnie unika, nawet krytykuje. I nic, nawet starej dobrej, melodramatycznej teh dramy w hamerykańskim stylu. Zresztą, zdaje mi się, że większość scen z Gordonem-Levittem wycięto, bo jego historia zdaje mi się z lekka nieskładna. 
O ile z główną postacią zupełnie Spielbergowi nie wyszło, to drugi plan udał mu się jak rzadko kiedy. Szczególnie wybija się tutaj na pierwszy plan tego drugiego planu Tommy Lee Jones grający Stevensa. Jemu jednemu dano porządnie pograć (bo jak się okazuje, jego bohater jest w związku z czarnoskórą kobietą). Trochę dano też pograć Lee Pace'owi, bo przecież co to za pozytywny bohater (Jones) bez godnego przeciwnika (Pace), prawda? Potencjał miała, ale jej zanikł, również postać grana przez Michaela Stuhlbarga czyli George Yeaman, człowiek do samego końca będący w przysłowiowym rozkroku, który nie wie, czy poprzeć wprowadzenie poprawki, czy jednak nie. Zresztą, Stuhlbarg to też trochę casus Gordona-Levitta. A taki fajny wątek można by zbudować wokół tej postaci, a dostaje ona dwie sceny na krzyż.
Z drugiej strony jakby tak każdemu dać trochę więcej, to ten film trwałby z pięć godzin.
Jeśli chodzi o "Lincolna" pochwalić należy rzeczy oczywiste i dla Spielberga charakterystyczne - dobre zdjęcia, dopracowane kostiumy i scenografię (chociaż scena na polu bitwy wydaje mi się dziwacznie przerysowana).
Po zsumowaniu plusów i minusów, "Lincoln" dostaje ode mnie 6,5 punktu na 10 możliwych. Bo mam wrażenie, że zmarnowano tu dobrą historię, zamiast której wepchano obrazki z amerykańskich podręczników historii. Brakowało tylko łopotu flagi i hymnu.

Z drugiej strony to, czego nie wyjaśni nam "Lincoln", wyjaśni nam "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" Bekmambetowa. Nawet nie wiecie, jak bardzo bym chciała, żeby reżyser powiedział mi, że w rzeczywistości nagrał to dzieUo dla zabawy a nie na serio. Obecność Burtona jako producenta wydaje mi się wyraźnie mówić o tym, jak powinniśmy traktować ten film.


A jak go powinniśmy traktować? Ano w odwłok wsadzić historię, szybko zapomnieć, kto jest głównym bohaterem i indżoić dziwacznie kiepskawo (moje guilty pleasure to złe efekty specjalne) zrealizowaną opowiastkę o gościu, który ze srebrną siekierą gania za wąpierzami.
Przy okazji ów "Łowca Wampirów" pokazuje nam życie Abrahama, że tak powiem, od początku. Jakby wyjąć sceny z siekierką i martwcem, który zabija mu matkę, to jest to nawet opowieść kanoniczna i skrót politycznej kariery Lincolna.
Pamiętacie, jak mówiłam o tym, że z "Lincolna" nie dowiemy się jak to Abe poznał Marry, ani tego, jak zmarł jeden z ich synów? Tu się dowiemy. Otóż syna zabił mu ten sam wampir, który zabił jego matkę - ma to jakiś sens, prawda? No, na pewno ma go więcej niż wybór Benjamina Walkera do tytułowej roli, bo ten pan ani do Abrahama podobny, ani grać za bardzo nie umie.
Trochę jak w innym filmie Bekmambetowa, czyli "Wanted: Ścigani", głównym motywem jest kształtowanie się naszego bohatera łamane przez ZEMSTA. I jak w każdej dobrej opowieści o superbohaterze, byłby nikim bez BFF. Tutaj tę rolę, połączoną z rolą mentora, spełnia Dominic Cooper, czyli Henry Sturges, który okazuje się być... Wampirem. To nie tak, że nie wiemy o tym od początku, bo wiemy, tylko Abe zatrybia jakoś tak w połowie opowieści (w ogóle tutejszy Abe raczej wolno myśli). Przy okazji dostajemy małą teh dramę, ale to tak na marginesie. Zresztą w całym tym filmie wampiry ani trochę nie przerażają, bo są albo do szpiku kości złe i występne, albo są na drodze ku zbawieniu, generalnie miłe i fluffiaste, rzekłbyś, no prawie Cullenowie. Dobrze, że nie sparklą.
Jednocześnie w scenie, w której Abe angstuje "ojeju, jesteś wampirem, ty oszuście, ty podłoto!" ze zdziwieniem odkrywamy, że film nie jest prostą opowiastką, bo ma drugie dno, zemstę podwójną: Sturges chce się zemścić na innym wampirze, Adamie, a do tego potrzebny mu łowca. Nic prostszego jak wyhodować sobie własnego, prawda?
Teraz łapiecie? Ja musiałam co prawda łapać przede wszystkim odeśmianą dupę, żeby znowu nie poszybowała gdzieś nad Pałac Kultury, ale Adam w tej opowieści jest tak trochę wyciągnięty właśnie z tej części ciała, którą próbowałam łapać. Ale w tym momencie okazało się, że film ma dno trzecie, uzasadniające pojawienie się tej postaci: wąpierze, na czele z Adamem właśnie, chcą zawładnąć światem. Dlatego stają po jednej ze stron walczących w wojnie domowej. Przeciw łowcy, oczywiście.
Teraz moglibyście się zapytać, gdzie w całym tym filmie Mary Lincoln? Och, ona jest tu tylko Bohaterem- Sztachetą w Płocie, powodem, żeby nasz Abe-Łowca mógł choć trochę poangstować, gdy angstowanie "mam przyjaciela wampira!" już nie wystarczy.
W zasadzie filmidło to mogłoby dostać ode mnie 10 punktów na 10 możliwych jako świetny odmóżdżać i masażer przepony, ale nie mogę przebaczyć tych złych efektów. Nie żebym nie lubiła złych efektów specjalnych, ale psują one scenę pościgową, w której wampir-morderca Lincolnów jest ściganym, a Abe ścigającym. I nie wynagradzają mi tego nawet finałowe sceny w pociągu. Nie. I. Już.
W związku z tym "Abraham Lincoln: Łowca Wampirów" dostaje punktów 6, bo znakomicie poprawia humor. Z drugiej strony jakby nosił tytuł "Pan Zdzisiek Konserwator: Łowca Kurzu" nie byłoby wielkiej różnicy. No dobra, nie byłoby sceny na dachu pociągu ani martwców w uniformach, NOALE.

Wpis ten pozwolę sobie skończyć czterowierszem ze starej pieśni, bo pasuje jak ulał:
Księżyc świeci,
Martwiec leci
Sukieneczką szach-szach...
Panieneczko, czy nie strach? 

NIE. 

Pozdrav! 



3 komentarze:

  1. "Ja musiałam co prawda łapać przede wszystkim odeśmianą dupę, żeby znowu nie poszybowała gdzieś nad Pałac Kultury" ----> made my day xD
    Przymierzam się do Lincolna, mam nadzieję, że nie usnę. Chociaż naczytałam się niezbyt ciekawych recenzji, może sobie odpuszczę na jakiś czas... ^^'
    Do drugiego filmu jakoś siły nie mam; po ujrzeniu plakatu padłam i wstać nie mogę.
    Notka świetna ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakbyś kiedyś potrzebowała się odmóżdżyć to "Łowca Wampirów" jest znakomitym sposobem. Ja się usmarkałam ze śmiechu na widok plakatu do tego filmu, on wiele o nim mówi.

      Usuń
  2. Jeszcze przed szpitalem, gdy byłam w kinie, widziałam plakat Łowcy Wampirów. I naprawdę bardzo chciałam obejrzeć, bo przeczytałam nazwisko "Burton". A jeżeli Burton, to film poważny być nie może. I chyba obejrzę, bo zrobiłaś mi smaka, że tak powiem :)

    OdpowiedzUsuń