sobota, 24 sierpnia 2013

33. Tyledużonieszczęść czyli "Zbrodnia na farmie" Bettiny Oberli i "Księżycowe obietnice" Hansa Steinbichlera

Dziś znów - nietypowo - notka o dwóch filmach. Mniej nietypowo w notce będą zdjęcia, całe dwa. To już się kilka razy zdarzało, więc nie powinniście być zaskoczeni. Notka napisana główne po to, by dowieść dwóch tez. A właściwie dowieść jednej i ugruntować drugą. 
Pierwsza teza to: Niemcy lubią komplikować: jak szczęście, to niesamowite, jak nieszczęścia, to wszystkie możliwe! 
Druga teza to: Ładny Niemiec jest ładny, bo jest ładny i jest Niemcem, czyli mały przewodnik po tym, dlaczego nastoletni fangirl we mnie zmusza mnie do oglądania filmów, nawet tych nieszczególnie dobrych. 
Zaczynamy. 

PS. SPOILERY, JAK ZWYKLE. FANGIRLIZM TYM RAZEM W ILOŚCI ŚLADOWEJ. ALE JEST, WIĘC OSTRZEGAM. 

Zbrodnia na farmie


Jak czytamy na plakacie, film na podstawie książki. Bestselleru podobno. Jestem w stanie uwierzyć, że pewnie lepiej się to czytało niż oglądało. Ja nie zarzucam, że to jest zły film, po prostu niektóre rozwiązania wywołują potężne WTF. A chyba nie powinny. Ale od początku:
Miejscem akcji jest mała bawarska wioska, w zasadzie osada, Tannöd właśnie (dlatego nie widzę sensu w tłumaczeniu tytułów większości filmów, NOALE tym razem nie jest jeszcze tak źle). Pewnego dnia dochodzi tam do tragedii: nieznany osobnik lub osobnicy mordują całą rodzinę Dannerów, szczerze mówiąc brutalnie i, początkowo, kompletnie bez sensu. Kilka lat po tych wydarzeniach do Tannöd, na pogrzeb swojej matki, przyjeżdża Kathrin (Julia Jentsch). Odkrywa, że stary Danner (Vitus Zeplichal) był jej matce winny spore pieniądze. W krótkim czasie odkrywa również, że jej matula nie była jedyną pokrzywdzoną, ale nikt nie chce z nią o tym rozmawiać. Co więcej, ludzie wciąż są przerażeni tą zbrodnią, ponieważ zabójca nie został złapany. Krążą nawet plotki, że jest to mieszkaniec wsi. A więc: mieszkańcy Tannöd z jednej strony są przerażeni, z drugiej straszą Kathrin i z dziwną lubością opowiadają o zakrwawionych, zmasakrowanych ciałach Dannerów i ogólnie sieją atmosferę grozy slash niepokoju. Grozę slash niepokój sieją również krajobrazy, ciemne, mroczne, potwornie zimne (niebieski i zielony filtr wykorzystywany wręcz do urzygu. Scen z wykorzystaniem światła i ciepłych kolorów jest od biedy dwie). Właściwie jedyną normalną i nie siejącą grozy slash niepokoju rodziną jest rodzina Hauerów, u której pracowała matka głównej bohaterki i którą to bohaterką rodzina się teraz zajmuje. W ogóle od początku jasne jest, że Hauerów zbrodnia ta dotknęła najbardziej. Szczególnie Georga (Filip Peeters), który kochał się w młodej Dannerównie (Briggite Hobmeier). 
Ufff... Dużo nazwisk. Ale na tym praktycznie koniec, obiecuję. 
Żartowałam.
Hauerowie to misie-pysie przytulanki i bardzo starają się wynagrodzić Kathrin to, że matkę widywała tylko w wakacje. Szczególnie ambitnie i bardzo intensywnie stara jej się to wynagrodzić młody Hauer, Johann (Volker Bruch), który wręcz obiecuje pomóc jej rozwiązać zagadkę pieniędzy, matki i Dannerów. Problem w tym, że jemu również nikt nic nie mówi, a niewiele pamięta, bo jest za młody. Peszek. Nieoceniona jednak okazuje się tu głównie pomoc miejscowej wariatki, Traudl (Monica Bleibtreu - tak, tak, matka wychwalanego wielokrotnie na tym blogasku Moritza). 

Teza: ładny Niemiec jest ładny, przykład 1: portret z dziewczyną, cielakiem i wieśniakiem w tle

Przy okazji tego wyjaśniania okazuje się, że nasza bohaterka rozgrzebała stare rany i wyciągnęła na światło dzienne coś, o czym wszyscy woleliby zapomnieć, chociaż w sumie nie potrafią z tym żyć oraz męczą się straszliwie. Okazuje się bowiem, że Danner był niemiłym, nieużytym, złośliwym, chwalącym się swoim bogactwem dziadem, który terroryzował całą wioskę i na każdego miał haka. A na dodatek miał kazirodczy związek z własną córką, więc w sumie dobrze, że umarł, tylko reszty szkoda. Poza tym, nikt nie widzi sensu w rozgrzebywaniu tej historii i niech sobie Kathrin jedzie, skąd przyjechała, bo jest nietutejsza, zadaje się z Hauerami (a może to zazdrosny Hauer zabił?!) i wariatką Traudl, więc z czym do ludzi. Potem okazuje się, że nie tyle Danner terroryzował wioskę, co praktycznie biegał po wsi i gwałcił kobiety, a ich mężów trzymał w kieszeni, bo był bogaty i dużo pożyczał biednym, nierozgarniętym chłopkom... WTF, filmie, WTF i w ogóle quo vadis?! 
Tutaj zastosowanie ma teza pierwsza, czyli: Niemcy lubią komplikować. Nie dość, że w filmie mamy niewyjaśnione morderstwo, skomplikowane relacje rodzinne (tak Dannerów, jak i Kathrin i jej matki oraz Johanna i Georga), mamy również terroryzującego wioskę dziada, samosąd w domyśle i małomiasteczkowe uprzedzenia. Za dużo, za dużo, można się zgubić.
Do połowy filmu scenariusz głównie skupia się na stosunkach wieś-Dannerowie i wieś-wieś. Apogeum stanowi naprawdę fantastyczna i chyba w całym filmie najlepsza scena w miejscowej knajpie, kiedy to wszyscy zaczynają podejrzewać wszystkich i raz jeszcze opowiadają historię morderstwa, tym razem uzupełnioną przez nie zawsze uzasadnione oskarżenia, udowadniając, że nikt nie jest bez winy, nawet proboszcz. Potem środek ciężkości zostaje zdecydowanie przeniesiony na relacje Kathrin-wieś i  niezbyt szczęśliwą historię rodzinną bohaterki. A wtedy to już  zaczynamy się porządnie nudzić, bo KTO ZABIŁ, KTO ZABIŁ, CO MNIE OBCHODZĄ TWOJE ROMANSE Z JOHANNEM I TEN CIELAAAAK! Kiedy już na koniec dostajemy odpowiedź na pytanie, kto jest mordercą, to wolelibyśmy, by historia Dannerów jednak została tylko straszną opowieścią, którą przypomina się sobie od czasu do czasu przy ognisku, bo z odkrycia mordercy kompletnie nic nie wynika. No, cholera, dlaczego?!
A może dlatego, że już wcześniej wszyscy wiedzieli?
Bajdełejem: podejrzewam, że podryw na cielaka/źrebaka/kózkę/owieczkę/psiaka lub kotka zadziała, nawet jeśli nie jesteście Pięknym Volkerem. Ale może nie róbcie z tego jednego z wątków filmu.


Księżycowe obietnice


Tym razem mamy do czynienia z zupełnie innym rodzajem filmu, czyli dramatem (tylko i wyłącznie dramatem), ale w tym przypadku zostały popełnione dokładnie te same błędy, co w przypadku Zbrodni na farmie. 
Akcja rozgrywa się, powiedzmy, na dwóch płaszczyznach: na Łotwie w latach 30. i 40. oraz w Niemczech w latach 90. Bohaterki filmu mamy zasadniczo dwie: dziennikarkę Sofię (Juliane Köhler) i jej matkę Margę (Hannelore Elsner). Osią filmu są ich skomplikowane relacje rodzinne oraz sekrety matki z młodości. Ale od początku:
Historia zaczyna się wtedy, kiedy Sofia zbiera materiały do reportażu o krajach bałtyckich. Wszyscy mówią jej, że by materiał się sprzedał, potrzebna jest też jakaś osobista historia, osobisty dramat. Sofia bardzo intensywnie szuka dramatu, ale wtedy okazuje się, że to świetny materiał znajduje ją: chora na Alzheimera matka zaczyna wyraźnie tracić kontakt z rzeczywistością, jeżdżąc po Niemczech i szukając swojego dawno zmarłego męża, Jurisa, jednocześnie ciągle wracając do wspomnień ze swej młodości, kiedy to jeszcze mieszkała na Łotwie. Stare, dobre czasy, które można bez obaw wykorzystać w reportażu... Tylko że nie. 
W tym momencie film zaczyna się robić bardzo chaotyczny i bardzo nieskładny, bo dostajemy dawkę uderzeniową flashbacków z młodości Margi (tym razem jest to Karoline Herfurth), która jest szaleńczo zakochana w swoim narzeczonym (Niklas Kohort). A w Mardze zakochany jest, równie szaleńczo, przyjaciel Jurisa, Osvalds (David Kross), ale oczywiście pozostaje sobie biedny i niezauważony. Oczywiście. Nie żeby mi ta sztampa przeszkadzała, w końcu to dramat, od dramatu wymaga się określonych motywów. 

Teza: ładny Niemiec jest ładny, przykład 2: z nieszczęśliwą miłością mu do twarzy

Mój główny zarzut wobec tych flashbacków brzmi: są zbyt poszatkowane. Najpierw dostajemy szczęśliwych i zakochanych Margę i Jurisa, by zaraz potem obserwować ich na ślubie, kiedy to Juris już wolałby wymiksować się z imprezy, bo jest zakochany w Ievie (Juta Vanaga). I taki biedny widz pyta się: kiedy, jak, dlaczego?! A później jest już tylko gorzej. Nieoczekiwane skoki w czasie i przestrzeni irytują na równi z nielogicznością flashbacków. Bo z jednej strony mamy Jurisa szczerze zakochanego, z drugiej szalejącą z zazdrości Margę, z trzeciej rozpadającą się przyjaźń, z kolejnej ojca, który wolałby niemieckiego zięcia, z następnej Jurisa przekonanego, że do małżeństwa został zmuszony przez rodziców właśnie, a jeszcze na kolejnym planie jest wojna, strach przed Rosjanami i uciekający z Łotwy Niemcy. Za dużo i zbyt nieskładnie. 
Co gorsza flashbacki posiadają ogromny, aczkolwiek niewykorzystany potencjał: bo można by dzięki nim opowiedzieć historię Niemców bałtyckich, Łotyszy, stosunków między nimi, sytuacji Łotwy po wejściu wojsk radzieckich, wyjaśnić co nieco na temat ruchu oporu... A nawet jeśli uparcie skupialibyśmy się na prywatnym dramacie, to jest ich przecież zdecydowanie więcej: dramat zdradzanej Margi to jedno, jest jeszcze niemal bezrefleksyjna niewierność Jurisa, jest dramat niezauważanego Osvaldsa, ostatecznie zniszczona Ieva, na którą donosi Marga, jednocześnie mieszkając przecież z Osvalsdem, który rzeczywiście należy do ruchu oporu, a ostatecznie jest przecież również dramat czującej się niedostatecznie kochaną Sofii. Podsumowując: to skomplikowane, a na koniec okazuje się, że nawet matka nie jest pewna. 
Być może odzywa się tu we mnie głupia i bardzo pierwotna potrzeba, żeby bajki opowiadać po kolei, od jasnego początku do sensownego końca, ale jestem święcie przekonana, że wydarzenia z lat 90. dużo lepiej sprawdziłyby się jako jedynie rozpoczęcie i zakończenie historii Margi. Nie tylko dlatego, że jej wspomnienia są dużo ciekawsze.
Ale zdaje mi się, że rozumiem zamysł scenarzysty: przedstawić historię tak, jak ją sobie mogła opowiadać zdezorientowana i chora staruszka. Wielka szkoda jednak, że cały ten pełen niedopowiedzeń sposób opowiadania historii prowadzi do banalnego finału pełnego zgranych do imentu chwytów i w sumie niepotrzebnych scen. Naprawdę szkoda, bo film zapowiadał dużo lepsze i ambitniejsze zakończenie.
Szkoda mi również fantastycznej muzyki ludowej, którą zagrano ledwie dwa razy, a postawiono na smętne fortepianowe melodie. Nie żebym miała coś przeciwko smętnym fortepianowym melodiom, ale muzyka na otwarciu robi taką nadzieję, że potem już nic, tylko rozczarowanie. 


Podsumowując: 6 na 10 dla obu filmów. 

niedziela, 18 sierpnia 2013

32. "Porozmawiajmy o..." - odcinek siódmy: a w piekle na pewno każą oglądać...

Witam, w ten weekend prezentuje kolejne, niespecjalnie mądre, ale przyjemne wakacyjne "Porozmawiajmy o...". Tym razem to dosyć krótki spis rzeczy dla mnie fatalnych, jeśli idzie o odbiór i przemiał historii w kinematografii polskiej lub przy współpracy z Polską tworzonej.
Serio, w moim prywatnym piekle na pewno będą mnie tym dręczyć. Ciekawe, czy was też?

PS. SPOILERY I SŁOWA NIEPARLAMENTARNE WYMYKAJĄ SIĘ BEZ NIJAKIEGO POHAMOWANIA I POSZANOWANIA


1. ... złe filmy historyczne
Przykłady będą dwa, ale za to dosyć emblematyczne. Przynieście sobie popcorn, zapnijcie pasy i tak dalej...

 

Oglądanie tego filmu boli. Bitwa pod Wiedniem jest tak zła na tak wielu poziomach, że aż nie wiem, od czego powinnam zacząć. 
Zacznę od tego, że w tym filmie chodzi o wszystko, tylko nie o bitwę. Przez pół filmu zmagamy się z trudnymi scenami historii jakiegoś mnicha, co dużo się modli, chodzi wśród wygenerowanych komputerowo słoneczników,"leczy cuda, czyni chorych", przez drugie pół walczymy z nudną i ciągnącą się jak smark po ścianie historią Kary Mustafy, w międzyczasie dostajemy między oczy Adamczykiem, który próbuje robić wargę Habsburgów i duka coś ze straszliwym akcentem, a jak już dożyjemy (co nie jest takie łatwe ani takie pewne) do bitwy, to możemy się tylko śmiać. Nie, śmiejemy się wcześniej, bo jest historia trólowerska i spicze mnicha o tolerancyji. 
Jestem pewna, że w piekle puszczają to wszystkim reżyserom, aktorom i krytykom filmowym. I ludziom od efektów specjalnych. 
Chociaż... Nope, w tym filmie nie ma efektów. Trudno to-to nazwać filmem, NOALE. Wszystkie tła, miasta, wioski, konie, namioty... wszystko jest komputerowe. Ja pitolę, w tym filmie nawet konie są komputerowe. I poustawiane w równych rzędach. Da się policzyć, ile koni było oryginalnie, a ile zdublowano. Więc koni było... ze cztery, może sześć. Namiot był jeden, ale zdublowany w milyojny! 
Kurważ szmurważ, tu nawet strzelają komputerowo, serce boli patrzeć. Mnie konkretnie boli. I wszystko spowija komputerowa mgła, chociaż pomyślałbyś, że po nocy mgły bitewnej nie widać. W międzyczasie Bachleda-Curuś umiera, albo i nie umiera, bo przychodzi do niej mnich, wciska Adamczykowi z Wargą Utrzymującą Się Cudem i Sztucznym Wąsem Nie Utrzymującym Się drętwy spicz o tym, że Turcy ciągną z zieloną chorągwią, ale w Polszcze jest ktoś, kto może go uratować. I w tym momencie na scenę wjeżdża Skolimowski z Szycem u boku, po czym rozstawia wszystkich po kątach. Fin. 
Dialogi są... Niedobre dialogi są. Sens jest... Nie, nie ma sensu. Ni celu. Ni w ogóle niczego nie ma. 


Podobieństwo tych dwóch plakatów mnie rozczula

Teraz coś z polskiego podwórka. Dzieuo Hoffmana mogliście obejrzeć w ten czwartek dzięki uprzejmości Telewizji, za przeproszeniem, Polskiej. Ciekawam, czyście widzieli i co myślicie. 
Bo ja osobiście uważam, że w piekle będą mi ten film puszczać na zmianę z Bitwą pod Wiedniem. 
Love story w większości filmów historycznych jest zbędne. Tak jest i tym razem. Trólawerska historia Szyca i Urbańskiej nijak się ma do reszty filmu, ale wiadomo, że jak się Prawdziwny Polak zakocha, to to się może skończyć tylko ślubem, romanse są dla Niemców i Ruskich, i w ogóle dla wroga, co Honoru nie ma. Wiadomo, prawda?
No więc nasz gieroj jest zakochany, ale musi iść na wojnę. Na tej wojnie niesłusznie oskarżony o defetyzm zostaje zdegradowany i za długo nie wojuje. Jego nie-wojowanie pozwala na zaistnienie w filmie postaci sotnika Kryszkina: na całe dziesięć minut na ekranie pojawia się Domogarow, a mnie serce znowu boli, że znowu zagrał w takiej chale (no bo Ogniem i mieczem też jest chałą, nie czarujmy się). Ból mojego serduszka stara się łagodzić Adam Ferency w roli zUego czekisty i to mu się całkiem nieźle udaje, chyba że jego sceny przeplatane są scenami z Nataszą Urbańską. W zasadzie przyznać szczerze muszę, że oglądanie Adama Ferency i Jerzego Bończaka nie sprawia w tym filmie bólu. Boli Linda, boli Olbrychski, boli Żebrowski, tradycyjnie boli Szyc, bo grać nie umie i jest za gruby na ułana (bidny koń!).
Jak tak pomyśleć, to generalnie oglądanie 1920 Bitwa Warszawska boli. Bo w filmie mamy też komputerowe widoczki Warszawy (ale nie tak oczywiste jak w Bitwie pod Wiedniem), ale przynajmniej strzelają w miarę realistycznie. I jucha leje się na kamerę (normalnie Spielberg już się boi, że go Hoffman prześcignie w patosie!). Najśmieszniejsza jednak jest scena walk na cmentarzu, kiedy mamy Latający Nagrobek, który jest moim absolutnym bohaterem. Spodziewałby się człowiek, że jak w taki nagrobek pier...walnie kula armatnia, to się nagrobek rozleci, a nie wyleci w powietrze, prawda?
Inna sprawa, że patos leje się z ekranu bez żadnych ograniczeń. Bo każdy moment jest dobry, by walnąć narodotwórczego i zagrzewającego do walki spicza. Albo zabić kogoś w widowiskowy sposób, najlepiej żeby ten ktoś szedł na kame.. tfu! wraże szeregi z krzyżem albo sztandarem w ręku. Serio, sekwencja ze śmiercią księdza Skorupki (w tej roli Łukasz Garlicki, a jego rola też ograniczona do wygłaszania patriotycznych frazesów) byłaby wcale niezła, gdyby nie była tak patetyczna. 
Żeby nie było, lubię zagrania kiczem w tym filmie, tak jak lubię zagrania kiczem w Ogniem i mieczem, choć w tym drugim były bardziej oczywiste. Tylko, szmurwa, czy to muszą być TAKIE SAME zagrania? Przecież to już widzieliśmy! 
A jednak scenki kiczowate (czyli sceny z Szycem i Urbańską, jakby ktoś nie wiedział), to nic, w porównaniu z podwójnym plagiatem, czy też podwójną inspiracją. Chodzi mi o scenę finałową. Najpierw twórcy serialu 1920 Wojna i Miłość  w jednym z odcinków zainspirowali się zakończeniem Wroga u bram, potem powtórzył to Hoffman. Ciekawe po kim. Stawiam, że po Annaudzie. 


2. ... polskie współczesne seriale historyczne
Srlsy, polskie seriale historyczne są bardzo... Dziwne. A "historyczne" mają chyba w nazwie tylko dlatego, że nie wiadomo, pod co to podporządkować, a pod telenowelę jakoś głupio. W sumie do tego podpunktu zainspirowała mnie debata po emisji UMUV, kiedy to jeden z dyskutantów zaproponował, by pokazać światu Czas honoru. Podejrzewam, że obudziłam sąsiadów śmiechem w tym momencie. Właśnie Czas honoru  posłuży nam za przykład, bo znęcać się nad kolejną produkcją o roku 1920 jakoś nie mam siły.

Chciałam tu coś napisać, ale jedyne co przychodzi mi do głowy to: LOL

Problem z Czasem honoru jest taki, że to historia kompletnie oderwana od rzeczywistości. I żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr, to w te wakacje powtórzyłam sobie cztery serie (bo 5 nie zniesę, raz mi wystarczy, jest głupsza od poprzednich czterech razem wziętych). Podsumowując moje codzienne męki wyszło mi, że serial ma kilka błędnych założeń, które leżą u podstawy całej, khem, fabuły:
a) Pięciu cichociemnych w jednym zrzucie
b) Pięciu cichociemnych ma przydział w Warszawie
c) Trzech z tych pięciu to rodzina
d) Dwóch braci w tym samym oddziale, dowódcą - ojciec
e) Ojciec pracuje z młodszym synem
f) Trzech z pięciu cichociemnych odnawia kontakty z rodziną/trólowerkami
g) Z tych samych pięciu cichociemnych tworzy się jeden oddział
h) Niby mają jakieś obowiązki, ale tróloff ważniejszy
i) Cichociemny już zaaklimatyzowany pod opieką "ciotki" pojęcia nie ma, czym są łapanki, więc daje się złapać, czym naraża swój oddział. Efekt? Jego ojciec ginie
j) Świetnie wyszkoleni cichociemni nie umieją rozpoznać szpiega
k)Twoja żona w ostatnim miesiącu ciąży trafia do więzienia? LOL, da sobie radę, lepiej (po raz kolejny) uratujmy moją trólawerkę, bo dźwignęła wiadro pomidorów  i już jest na skraju śmierci
l)Twoja rodzina zginęła? LOLx2, zmartwychwstaniemy ich w kolejnych seriach - przykład: brat Janka (Antonii Pawlicki) w serii trzeciej, żona doktora Kirchnera (Jacek Mikołajczak) w serii piątej
m)Nowi bohaterowie? Wykorzystajmy ich w dwóch odcinkach, góra jednej serii, a potem nie wspomnijmy nawet słowem - przykład? No, panie, tego, większość bohaterów innych niż czterech gierojów z plakatów.

W skrócie: hurra konsekwencja, prawdopodobieństwo zdarzeń i konsultacja historyczna!
Żeby nie było, że ja tak narzekam, bo jestem hejterem: naprawdę, nie przeszkadzają mi w tym serialu wątki trólawerskie, wiadomo, żeby produkcja się sprzedała i oglądała, to musi być miłość, denerwuje mnie to, że wszyscy mają w nosie swoje szkolenie i zachowują się, jakby o nim zapomnieli. Nowe trólawerki? Proszę bardzo! Ale jeśli twoja trólawerka myśli, żeś zginął, to niech tak dalej myśli, bo... no, ja wiem? Mógłbyś zostać rozpoznany? Mógłbyś zagrozić sobie i jej? No nie wiem, tak się tylko głośno zastanawiam.
Poza tym, srsly, wystarczy wziąć do ręki pierwszą lepszą książkę o cichociemnych, by przeczytać o szkoleniu i zrzutach. Raczej nie zdarzało się, by zrzucono ich aż tylu na raz. A już na pewno nie trafiliby do jednego miasta ani oddziału. A bo to Kraków cichociemnych nie potrzebował? A Wachlarz? Sam się, szmurwa, zorganizuje? Po drugie: cichociemni właśnie DOWODZILI oddziałami i mieli je tworzyć, działali również w partyzantce leśnej. Alecojatamwiem, prawdaż... W tym serialu partyzantka to jak zesłanie, serio, nie wiem, skąd ta niechęć.
Po trzecie, czy tam nawet czwarte, to naprawdę byli dobrze wyszkoleni ludzie, a nie takie wujwico jak w tym serialu. No żeby szpiega (mam tu na myśli postać graną przez Małaszyńskiego) nie rozpoznać, to już trzeba być ślepym i głuchym. Tym bardziej, że szpieg sam ci się podkłada, głupio się narzucając, będąc do urzygu nachalnym i zadając oczywiste pytania.
Po...ee.. raz kolejny: ci ludzie naprawdę byli szkoleni dobrze i każdy przechodził inne szkolenie specjalistyczne. W grupie z serialu tylko Janek zdaje się mieć fuchę fałszerza, reszta robi ujwico. Jest, po prostu. Przykład? Służę:
Na początku czwartej serii mamy dziwną akcję z testami V2. Nasi bohaterowie przyjeżdżają na wieś, oglądają lej i zastanawiają się, co to mogło tu pierdolnąć, panie, tego... Dostają część tego cosia i dalej nie wiedzą, kto on zacz, ten coś. To ja może podpowiem:
TO NA PEWNO BYŁ PINGWIN!NA BANK! BO PRZECIEŻ NIE RAKIETY I NIE BOMBY! KTO BY POMYŚLAŁ O TESTOWANIU BRONI NA POLIGONIE! 
Po czym, ha-ha-ha, wiwat konsekwencja, pod koniec tej samej serii okazuje się, że Władek (Jan Wieczorkowski) zna się na materiałach wybuchowych. Nie mam, kurna, pytań.
Dalej, oglądając ten serial, odniosłam dziwne wrażenie, że nasi bohaterowie bardziej pochłonięci są swoim życiem uczuciowym niż czymkolwiek innym. Co najmniej pięć razy trzeba ratować z opresji wkuropatwiającą Wandzię (Magdalena Różczka), gdyż ona jest hartystkom, aktorkom, proszę ja ciebie, jezd i rzycia nie zna. Tu się niestety uaktywnia mój prywatny mały hejt i gula mi rośnie, bo Wandzia należy do tej grupy postaci, którą ogarniania się nauczyłabym łopatą i czym prędzej usunęła z fabuły. Serialowi wyszłoby to z pewnością na dobre, może bohaterowie zajęliby się w końcu wojowaniem, a nie załatwiali ciągle swoje prywatne sprawy. Na które dowództwo pozwala im pasjami. No oczywiście.
Na sam koniec o sprawie, która jest bolączką polskiego kina historycznego w ogóle, czyli o szwarccharakterach. Za przykład posłuży nam postać Karola Ryszkowskiego (Łukasz Konopka), bo to moja ulubiona postać. Pomysł na tę postać był dobry, niestety, został beznadziejnie spieprzony. Dlaczego Ryszkowski to dobra postać? Bo jest prawdopodobny, ba, zahacza o postać, której podczas oglądania głównie powinniśmy współczuć, a nie hejtować. Ale oczywiście polski serial nie byłby polskim serialem, gdyby rozwiązaniami fabularnymi nie kazali nam takiej postaci hejtować. Gdyż albowiem ponieważ zdrajcy współczuć nie należy, a jest on zdrajcą bo kryształowe postaci tak sądzą! Po co nam psychoanaliza, po co zrozumienie! Nie śpiewasz Mazurka..., w Anglii nie bywałeś i sprzedajesz wiadomości wrogowi, bo masz nadzieję, że twoja siostra żyje i uda ci się ją uratować? Zdrajca jesteś i tyle! Nie to, co my, czas przeznaczony na wojownie spędzający na romansach i ratowaniu, khem, dam z opresji! Boru, boru, jak ja tej postaci w piątym sezonie współczułam, srsly. Nikt nie ma więcej mojej mieuości niż Karol Ryszkowski.
Na tym zakończę, bo opowiadania o Niemcach z IQ mniejszym niż IQ kukurydzy nie zniesę, serce moje zupełnie Niemcom sprzedane by mi chyba pękło, na samo wspomnienie mam mdłości. Chociaż Niemcy z IQ poniżej 30 to jest jakiś standard w polskim kinie, niewiemosochozi.



Ufff.... I tak oto dobrnęliśmy do końca dzisiejszego wpisu. W przyszłym tygodniu albo film albo płyta. Jeszcze nie wiem, niech będzie, że to kolejna niespodzianka. 
Pozdrav,

sobota, 10 sierpnia 2013

31. Carla Montero "Szmaragdowa Tablica"

Co prawda obiecałam sobie i wam, że nie tknę powieści historycznej po moich ostatnich cierpieniach nad Dziewczyną komendanta.
Co prawda obiecałam również, że nie ruszę powieści historycznej, dopóki na rynek nie trafi (na pewno "znakomita") powieść Katarzyny Michalak o powstaniu warszawskim. 
Wszystko to wiem, ale Szmaragdowa tablica nie jest do końca powieścią historyczną. No i przyszła do mnie za darmo, w nagrodę. Konkretnie w nagrodę za to opko. Jak zatem mogłabym jej nie przeczytać?

PS. Notka krótka, bo nie chciałam za dużo spoilerować. Zespoilerować książkę z Tajemnicą to zbrodnia.


Muszę również przyznać, że ku książce przyciągnęła mnie potężna jej promocja. Serio, jeszcze miesiąc czy dwa temu bałam się, że Szmaragdowa tablica wyskoczy mi z lodówki. Tym bardziej chciałam ją przeczytać, że doczytałam się, iż część akcji dziać się miała w okupowanym Paryżu, a ja nie przejdę obojętnie obok czegokolwiek, co choćby kilkoma zdaniami wspomina o którejś ze światowych wojen. 
Co dostałam? Czym jest Szmaragdowa tablica? Jest niepełnosprawnym kryminałem z aspiracjami do bycia dziełkiem Dana Browna i romansem historycznym w jednym. A raczej powiedziałabym: romąsem histerycznym. Z tajemniczym a śmiercionośnym obrazem w tle. 


1. Mam dwa latka dwa i pół, a właściwie to trzydzieści, ale nie umiem się sobą zająć. 
Bohaterki powieści pani Montero sprawiały, że toczyłam pianę w czasie czytania. Były tak niepełnosprytne, że bardzo chętnie wzięłabym je za fraki i jakoś ogarnęła. Najchętniej łopatą. Bez żartów, książka ma prawie siedemset stron, a ja się do żadnej z nich nie potrafiłam przyzwyczaić, choć trochę polubić... No po prostu nie.
Ana, bohaterka wydarzeń, które rozgrywają się we współczesności, a dotyczą poszukiwań obrazu pod tytułem Astrolog, jest wykształconym historykiem sztuki, ale kształciła się głównie dlatego, że nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem. Ana również (to "straszne"!) nosi okulary. W parze z jeansami i rozciągniętymi swetrami. Cóż, zdarza się. Ale całkowicie zmienia ją związek z do urzygu bogatym i dwadzieścia lat starszym Niemcem, Konradem. Wtedy zmienia się w niezłą szprychę, chociaż trochę narzeka na swoje louboutiny. To straszne, naprawdę. Tak szczerze mówiąc, Ana jest ni mniej ni więcej a bohaterką typu Bella ze Zmierzchu albo Anastasia z Pięćdziesięciu twarzy Greya. Niby jest nieatrakcyjna, niby się za nieciekawą uważa, a faceci wręcz się zabijają, by choć chwilę powygrzewać się w blasku jej głęboko ukrytej zajebistości. Oczywiście ma też dwóch najlepszych przyjaciół - parę gejów, z których jeden zachowuje się jak rozwydrzony gimnazjalista, a drugi jak jego matka i służą głównie do tego, by w książce mogła pojawić się tak zwana BEKa czyli Brawurowy Element Komiczny. Bez tego współczesna literatura nie istnieje, no tak, tak... A dlaczego uważam, że Ana jest niepełnosprytna? Bo za wolno kojarzy niektóre fakty. I jest obrzydliwie leniwa. Jak jej się czegoś nie podetknie pod nos, to nie umiałaby tego sama zrobić. Ja wiem, że papierkowa robota jest nudna i takie tam, ale co trzeba żreć, żeby wykreować z jednej strony tak płytką i nudną postać, a z drugiej strony udawać, że jest wcieleniem jednocześnie Lary Croft i Sherlocka i każdą zagadkę rozwiąże w pięć minut?
Druga bohaterka, z przeszłości, Żydówka Sarah, jest jeszcze bardziej niepełnosprytna. Co prawda ma tę przewagę nad Aną, że jej rodzina strzeże Astrologa. Co prawda też, na całe szczęście, zdaje sobie sprawę ze swojej urody i reszty przyziemnych spraw, ale jest jednocześnie wybitną pierdołą. Gdyby nie stajenny, Jakob, nie uciekłaby z domu przed Niemcami. Gdyby nie Jakob nie dotarłaby do Paryża. Gdyby nie Jakob nie miałaby w tym Paryżu gdzie mieszkać i co jeść. Fajno, nie? Jeszcze fajniej jest, gdy gdzieś tak w połowie książki nasza bohaterka porzuca tę pozę na rzecz aktywnej działalności w ruchu oporu. Nasza bohaterka jest w stanie z dnia na dzień przedzierzgnąć się w babę odważną i sprytną, jest w stanie podkładać bomby i biegać po mieście z giwerą. Po co? Tylko po to, by po chwili wrócić do pozy rozmemłanej leliji. Dlaczego? Bo ta bomba mogła zabić jej sekretnego trólawera! I też Niemca, jakby się nie dało zrobić bardziej subtelnego ponadczasowego kobiecego porozumienia między nią a Aną.

2. Pójdź w me ramiona albo i nie, czyli o rozmemłanych trólawerach słów kilka.
Trólawerów w Szmaragdowej tablicy jest w sumie czterech. Oczywiście, nie każdy z nich jest prawdziwym trólawerem, ale musi się spełniać banalny schemat: na każdą babę dwóch facetów, z których tylko jeden kocha daną babę prawdziwie. No oczywiście. Tak. Jasne.
Konrad - właściwie stworzył Anę od nowa i bawi się nią, jak nowym telefonem. Kupuje jej ciuchy, telefony, samochody, a w zamian ma niezły seks. No i może ją wykorzystać do poszukiwań obrazu. Nie jest fajny, ale bohaterka go kocha. Powiedzmy.
Alain - Anę urzeka jego bezpośredniość oraz wygląd Indiany Jonesa, tylko bez twarzy Harrisona Forda. Oprócz tego, że Alain jest dużo sprytniejszy od naszej bohaterki i w gruncie rzeczy okazuje się być skrzywdzonym, wrażliwym króliczkiem, nie umiem o nim nic powiedzieć. Kreacja tej postaci leży i kwiczy.
Jakob - jedyny w miarę ogarnięty facet w całej książce. Kocha się w Sarah od zawsze, ale (oczywiście!) nie umie jej tego powiedzieć. Zaradny i sensowny, bardzo sympatyczny i zabawny. W połowie książki jednak, pod wpływem Imperatywu Blo.. tfu! Narratorskiego zostaje mu amputowany cały charakter, który zostaje wymieniony na charakter buca, chama i prostaka, coby w rozwoju tró trólowu nie przeszkadzał.
Georg - trólawer jedyny i prawdziwy. Wrażliwy króliczek. Nazista, ale z zasadami. Dobry Niemiec, który uświadamia sobie, że III Rzesza to zło. Pomaga Sarah i to jest podkreślane w książce do urzygu, żebyśmy nie zwrócili uwagi na to, że Georg dla niej porzucił swoją rodzinę, a Sarah dla niego puściła obrzydliwym kantem Jakoba. W końcu trólow ci wszystko wybaczy.
Tylko że nie.

3. Niepełnosprawny kryminał albo Dan Brown approves.
Szmaragdowa tablica bardzo chce być kryminałem. Albo chociaż powieścią sensacyjną. Do tego ma specjalny wątek Astrologa, na którym zapisano tajemnicę o tym, jak rządzić światem. Pożądał go Hitler, teraz szuka go Konrad. Pod koniec książki okazuje się, że tajemnica z obrazu jest nie do odczytania bez Szmaragdowej Tablicy właśnie.
I ja się w tym momencie pytam:


Skoro obrazu nie da się odczytać bez Szmaragdowej Tablicy, to po co te wszystkie morderstwa, po co to jego kitranie po kątach, po co całe zamieszanie? JEŚLI bez Szmaragdowej Tablicy JEST BEZUŻYTECZNY to nie widzę w tym wszystkim większego sensu.
Oczywiście mamy też Mroczne Tajemnice, Neonazistów oraz Tajną a Morderczą Organizację. Bez tego książka taka jak ta nie mogłaby zaistnieć, oczywiście.
Co zabawne, na co najmniej sto stron przed końcem wszystkie tajemnice są jasne, a problemy się rozwiązują, ale bohaterowie udają, że tak nie jest. Nie sądzę, by ktokolwiek lubił domyślać się rozwiązania zagadek przed końcem powieści...

4. Reklama dźwignią han... tfu! fabuły. 
W książce jest multum bardzo, eee, "subtelnych" reklam. Raz na jednej stronie naliczyłam aż osiem. Na jednej stronie! W książce mamy zatem reklamę Mercedesa, BlackBerry, HTC, Hermesa, ze trzech hoteli i trzech innych znanych projektantów, iPhone'a, iPada, Apple w ogóle i dużo, dużo więcej. Najbardziej jednak irytująca jest reklama BlackBerry. Są sytuacje, w których narrator mógłby wymienić go na słowo "telefon", ale tak się nie dzieje: to zawsze jest BlackBerry; "włączyłam mojego BlackBerry", "mój BlackBerry zawibrował", "na moim BlackBerry zaświeciła się czerwona lampka"...nosz, szmurwa, ileż można?
Ciekawe, czy pani Montero dostała coś za to oczywiste i oczojebne lokowanie produktu.

5. Żeby nie było, że się czepiam, czyli opisy
Jedno trzeba przyznać - autorka ma wcale niezły warsztat i tworzy naprawdę realistyczne oraz przyjemne, plastyczne opisy. Całkiem ładnie udało jej się oddać atmosferę okupowanego miasta, sprawnie opisała działanie i zadania ruchu oporu, a gestapowskie tortury były opisane bardzo... sensownie. Więcej potknięć miała we fragmentach dotyczących czasów współczesnych, ale ja rozumiem, że te wszystkie produkty nie ulokują się w tekście same. Autorka czas jakiś musiała poświęcić też na research, bo nie zauważyłam większych potknięć. Może za łatwo bohaterom udawało się wchodzić do różnych instytucji i otrzymywać dokumenty, ale bez tego akcja nie posuwałaby się do przodu, więc jestem w stanie to wybaczyć.
Właściwie przy opisach stawiam największy plus, bo dzięki temu powieść ma swój klimat. I chociaż chciałam rzucić czasem książką o ścianę, to jakoś dotrwałam do końca.


Podsumowując, książka ma ode mnie... 5 na 10 punktów, uznajmy ją za miłe wakacyjne czytadło.



W przyszłym tygodniu kolejny wakacyjny wpis z serii "Porozmawiajmy o...", a za dwa tygodnie chyba wrócimy na chwilę do filmów. Chyba, że uda mi się przeczytać książkę - muszę się bowiem pochwalić, że dorwałam w całości i za darmo "Pod niebem Flandrii" Karla Bodenschatza.

Ehehehe, spodobało mi się pisanie w punktach. Pisanie w punktach jest cool. Od teraz będę tak pisać. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

30. Kordian Piwowarski "Baczyński"

Notka, gdyby była tu taka tradycja i szczególna potrzeba, miałaby podtytuł "albo przekombinowane to wszystko". No, dobra, może nie wszystko, ale po obejrzeniu filmu mam wrażenie, że wiele rzeczy dałoby się zrobić lepiej, inne zupełnie wywalić, a coś dodać. Przede wszystkim zaś nie mam bladego pojęcia, o co autorowi filmu tak do końca chodziło. Oglądając dzieło, miałam wrażenie, że autor sam go ostatecznie nie skończył. 

PS. CZKAWKA SPÓJNIKIEM "I" ORAZ WCALE NIE TAKIE DROBNE ZŁOŚLIWOŚCI.


\
Pierwszy od bardzo dawna plakat do polskiego filmu, który mi się autentycznie podoba. Powiesiłabym sobie na ścianie, gdybym jeszcze miała miejsce. No, dobra. Mam miejsce. Powiesiłabym.

Już z plakatu dowiadujemy się, że mamy do czynienia z filmem poetycko-biograficznym. Jak do tej pory miałam styczność z tylko jednym innym filmem tego typu - Skowytem Roba Epssteina i Jeffreya Friedmana. Więc państwo pozwolą, że będę porównywać i odwoływać się. Czasem. Tym bardziej, że Skowyt to film wcześniejszy i podczas seansu Baczyńskiego nie mogłam się pozbyć wrażenia, że autor też go widział i że mu się podobał. I też tak chciał. I wziął przeeeee...kombinował!
Jakbym była prawdziwym hejterem to był napisała, że panu Piwowarskiemu wyszedł film połetycki a nie poetycki i skończyła notkę. Ale nie przesadzajmy. I wyliczmy:

1. Był sobie poeta i on żył, żył, żył,  a potem zginął...
Jak na film biograficzny, zaskakująco mało w nim biografii. Z filmu o Baczyńskim nie dowiemy się absolutnie nic nowego. A czego się dowiemy? Ano tego, że Krzysztof Kamil młodym był i - serdecznie zapraszamy - identyfikować się można. Ponadto miał, jak każdy inny człowiek, rodzinę. Ojciec umarł jeszcze przed wojną, a matka była chyba nadopiekuńcza, ale nie ciągnijmy tego wątku, bo przyćmimy poezyję! Więc nie ciągniemy. Matkę się wywala na początku fabuły, coby nie zawadzała. Ponadto dowiemy się też, że Baczyński był zakochany. SZOK I NIEDOWIERZANIE, bo w szkołach o wielkiej miłości do Basi jednak uczą. Przy okazji co prawda poezyj ojczyźnianych, ale co tam. 

2.... A w ogóle to exegi monumentum, szmato! 
Problem tego filmu jest jeden, ale podstawowy: ten film nie opowiada o człowieku. Opowiada o Poecie. I to przez duże "P", żeby nie było wątpliwości. Piwowarski wbija nam to do głów z gracją budowlańca - łopatą.
Twórca (a jednocześnie scenarzysta) ma ewidentnie czkawkę poezyją ojczyźnianą, bo tej jest najwięcej. Na początku i na końcu dopiero możemy się dowiedzieć co nieco o poglądach i uczuciach Baczyńskiego. I właściwie tyle. Grający poetę Kościukiewicz całym sobą mówi "wybudowałem pomnik! WYBUDOWAŁEM POMNIK! NO, POMNIK, DO SZMURWY NĘDZY, TRWALSZY NIŻ ZE SPIŻU!". Emocji na twarzy nie uświadczysz prawie żadnej. Ni myśli. Tylko - pardon - poetyckie wpatrywanie się w dal mamy. Na ekranie ni jedna emocja nie jest odmalowana dobrze. Chemii między Kościukiewiczem, a grającą Basię Katarzyną Zawadzką też próżno szukać. I odnoszę takie dziwne wrażenie, że to reżyserowi wcale nie przeszkadzało. 
A mnie przeszkadzało, bo (uwaga, będzie dygresja) myślałam, że ta choroba już polskiej kinematografii przeszła. Serio, co się nie natknę na nowszy polski film historyczny czy wojenny, tam zawsze spotykam ten sam problem: każdy bohater jest szlachetny i przez to papierowy aż do urzygu. Jeśli bohater przez graną postać nie wydziera się na widza "EXEGI MONUMENTUM, SZMATO!", to nie jest dobra postać. Bo jak jesteś Polakiem, to na twarzy powinieneś mieć wytatuowaną dobroć, szlachetność i ułańską fantazję. Jak nie masz - pipa jesteś, nie Polak. Jeśli w obliczu zagrożenia nie masz na ustach Boga, Honoru i Ojczyzny, a dla rozrywki nie śpiewasz Roty i rekreacyjnie nie zabijasz Szwabów, to też z ciebie dupa wołowa, a nie Polak. Jeśli w obliczu zagrożenia zachowujesz się po ludzku - boisz się albo myślisz o sobie - jesteś zdrajca i Prawdziwy Polak plunie na ciebie gęstą śliną. W Polsce wojennej miejsca nie ma na instynkt samozachowawczy i ludzkie (choć nie mówię, że zawsze dobre) odruchy. Z szabelką na czołgi! Tylko tak jest dobrze!
No, koniec tej dygresji, bo mi temat ucieka. Chciałam rzec, że Baczyński z tego filmu to postać papierowa i zupełnie zdechnięta. Jak paprotka w sekretariacie u pani Jadzi na drugim pięterku. 

3. Dialogi są too mainstream, uświadom to sobie sobie
W filmie nie mamy też prawie w ogóle dialogów. Okej, taka wizja reżysera, że poezyje mają komentować obrazki. Fajnie, że nie komentują. Dobra, szczerze mówiąc, cokolwiek komentuje może połowa wybranych poezyj. Jeszcze szczerzej mówiąc - lepiej wyjaśniłyby to dialogi. Bo o ile w Skowycie mamy do czynienia z jednym konkretnym poematem, który jest komentowany odgrywanym przez aktorów wywiadem oraz naprawdę pięknymi animacjami/wstawkami fabularnymi, o tyle tutaj mamy do czynienia z elementem dokumentalistycznym innego sortu. Są to urywki z wywiadów wciąż jeszcze żyjących kolegów Baczyńskiego lub też ludzi, których los z nim zetknął na którymś z niezbyt wyraźnie pokazywanych etapów życia. W efekcie mamy niezły bigos - trochę dialogów, dużo poezyj, trochę wywiadu, trochę fabuły. Za dużo grzybów w tym barszczu. Aż nie wiadomo czy oglądać czy słuchać. Skowytu na przykład można było po prostu tylko słuchać (dykcja i emocja Jamesa Franco! Aż byłam zaskoczona.). Tutaj nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Podczas seansu jest się w najzwyklejszym rozkroku. 

4. Pleplanie albo dobra dykcja nie jest potrzebna, jeśli kochasz Ojczyznę
Jeśli łudziliście się, że być może brakuje mi rozumku, by zrozumieć Przesłanie filmu, to teraz wyjaśniam: połowy z przedstawionych poezyj nie da się zrozumieć. Ni w ząb. Bo połowa deklamujących albo nie wymawia "r" albo się zbytnio egzaltuje, albo próbuje robić z poezyj poezyję śpiewaną, albo ma zadyszkę, albo, albo, albo i tak można w nieskończoność. Bez winy nie jest sam Mateusz Kościukiewicz. Jeśli już reżyser zmusza go do powiedzenia czegokolwiek, jest to poezyja właśnie. No i Kościukiewicz mówi: do własnych butów, pod nosem, ze ściśniętą szczęką i niemal nie otwierając ust. Za każdym razem musiałam podgłaszać, a i tak minęła chwila nim odgadłam, który to wiersz mamy na tapecie. Jedynym naprawdę dobrym - z dobrą dykcją i odpowiednią emocją - jest wiersz, który mamy w finale (o ile się nie mylę to "Ach, umieram, umieram").

5. Tani symbolizm jest tani 
Baczyński jest wręcz przeładowany scenami-symbolami. Tak też można, ale po co udawać, że jest to paradokument? Żebyż jeszcze ten symbolizm nie był tak oczywisty jak, niestety, jest, to bym się może nie czepiała, ale nie mogę, nie mogę! W filmie - jak wszystko inne - symboliczność scen wbija nam się do głów łopatą. Jakby nie dało się bardziej inteligentnie i subtelniej.
Do moich "ulubionych" należą sceny z Basią, która to zwykle stoi na tle okna w taki sposób, by światło raziło widza po oczach. A w tle wiersz, w którym jest cokolwiek o aniołach, choćby związku ze sceną najmniejszego nie miało. Taaaa... Drugą równie ulubioną jest gestapowiec depczący polski mundur. Bardziej banalnie się nie dało.
Inną przekombinowaną oraz przebanalną sceną jest ta w rozwiązaniu akcji, kiedy to Krzysztof Kamil wychodzi z domu, by dotrzeć na zbiórkę oddziału przed powstaniem. Zanim wyjdzie - tak, tak, - zrywa kartkę z kalendarza, byśmy nie mieli wątpliwości, że jest pierwszy sierpnia. Oczywiście, kamera na kalendarzu zatrzymuje się odpowiednio długo. Jakby jednak nie do wszystkich dotarło, to chwilę później w tle mamy odgłos wyjących syren.
Jedną z najmniej subtelnych jest scena bezpośrednio z Krzysztofem Kamilem niezwiązana, ale związana z powstaniem. Oto przez długą chwilę, jakby bez związku, filmujemy chłopca w hełmie. I tak jakoś chłopiec nam dziwnie wygląda dokładnie tak samo jak pomnik Małego Powstańca. Brawo, panie tego... Tylko że nie.
Symboliczne miały być również zdjęcia archiwalne. Szkoda tylko, że wrzucono je do filmu na zasadzie "maszyno losująca, tobie zawierzamy!" i często związku z elementem fabularnym nijakiego nie mają. 

6. To jest polski film, pani kochana, tu muzyka musi być głośniejsza od wszystkiego! 
Jak to w polskim filmie bywa, ewentualna muzyka czy odgłosy z offu są głośniejsze od dialogów i deklamacji. Nawet, cholera jasna, koniki polne w jednej ze scen są głośniejsze od bohaterów! Ale to w zasadzie wina w ogóle polskich filmów, w których muzyka ZAWSZE jest głośniejsza od dialogów.

7. Żeby nie było, że narzekam, czyli zdjęcia
Może to zaskakujące po tych wszystkich moich narzekaniach, ale wizualnie Baczyński to po prostu śliczności. Cud, miód i orzeszki.
Cudne są sceny z wesela, kiedy wokół jest zupełnie ciemno, a para głównych bohaterów oświetlona jest tylko przez światło ze sztucznych ogni. Cudna jest również scena finałowa, w której mamy tylko trzy kolory: biel, czerń i czerwień. Chociaż umieranie poety na czerwonym dywanie może tanim rozwiązaniem jest, to przecież ładnym. 
Filmweb mówi, że za zdjęcia odpowiada Piotr Niemyjski - gratulujemy. 
Zastrzeżeń więc w tym punkcie nie mam więc prawie żadnych. Tylko, tak jakoś, scenę z atakiem na pociąg można było rozegrać inaczej. Udawanie, że się strzela z karabinów i zastępowanie tego mrugającym światłem (a WIDAĆ że to światło) jest trochę nieudane. Prędzej ataku padaczki można dostać niż się zachwycić dynamiką zbudowaną przez wyciemnienia i cięcia montażowe. 



W sumie tą krótką laurką dla Niemyjskiego za zdjęcia skończymy sobie notkę. I narzekania. I w ogóle rozdamy punkty. Całe 2 na 10. I skończymy piosenką: