wtorek, 24 grudnia 2013

47.Vlado Žabot "Wilcze noce"

Szykując wielką a tajemną ofensywę styczniową, przychodzę dziś do was z książką i wyjątkowo krótkim wpisem, chociaż jego krótkość (długość?) jest całkiem usprawiedliwiona treścią dzieła. Żeby było śmieszniej, jest to książka słoweńska, gdyż ostatnimi czasy nie czytam nic innego, ponieważ zbliżają się egzaminy, prawdaż... Enyłej, książka ta należy do całkiem popularnej kategorii "fantastyka", a poza tym jest dostępna po polsku (chociaż tłumaczenie to zupełnie inna para kaloszy), więc chyba będę zachęcała do przeczytania. Wyjdzie w praniu. 

https://wydawnictwo.us.edu.pl/sites/wydawnictwo.us.edu.pl/files/styles/uc_product_full/public/wilcze_noce_okl.jpg?itok=NRs-yV2C 

Głównych bohaterów w książce mamy zasadniczo trzech: pierwszym jest Rafael Meden, niespełniony muzyk, organista w małej, zabitej dechami wsi o wdzięcznej nazwie Vrba (Wierzba), dawny profesor Medena, który go był oblał na egzaminie do konserwatorium, pan  Aazar Michnik, oraz tajemnicza towarzyszka profesora, podobno wielki talent muzyczny, młodziutka i ładna dziewczyna imieniem Jemima.
 
W zasadzie postacie nie są jednak w tej książce aż tak ważne, jakby się zdawało. Najważniejsze są przeżycia bohatera i czas, w jakim się rozgrywają. Akcja książki zaczyna się bowiem na dwadzieścia dni przed Bożym Narodzeniem, a kończy w Wigilię. Te dwadzieścia dni uważane jest za dni złe i magiczne, a nazywane jest właśnie "wilczymi nocami", ponieważ podobno to właśnie wtedy między wierzbami na bagnach i w lesie z wiatrem niesie się wycie martwych wilków. Co więcej, sama Vrba, choć teoretycznie położona jest w Słowenii (serio, serio, jest taka miejscowość), to tak naprawdę położona jest wszędzie i nigdzie, a akcja toczy się w czasie bliżej nieokreślonym. Tak nieokreślonym, że równie dobrze może być to średniowiecze (niektóre ubiory, architektura), jak i wiek XX (chociażby znów niektóre ubiory i fryzury bohaterów czy słownictwo, którym się posługują).

Już wam jest straszno? Nie powinno, więc mogę spokojnie dodać wtórne pogaństwo, tajemniczość i wiarę w złe duchy? Konkretnie jednego, Vrbana (Wierzbnika? Wierzbowca? Jakoś tak to by brzmiało, gdyby ktoś silił się na tłumaczenie), który, podróżując z czarownicą, miesza ludziom w głowach. A babom to już szczególnie.
No, jest już chyba dosyć fantastycznie, co?

W sumie w tym momencie powinnam skończyć opowiadanie o książce jako takiej, bo w zasadzie fabuła Wilczych nocy jest nieopowiadalna. Žabot zdecydował się tutaj na zabieg, którego fanką specjalną nie jestem, to jest postawił na oniryczność. Cała książka składa się z kolejnych epizodów oraz przygód i rozmyślań głównego bohatera, ale jest tak skonstruowana, że realnych wydarzeń, takich jak choćby wizyta w knajpie, nie sposób odróżnić od przewidzeń, omamów i tego, co bohaterowi się wydaje. A często coś mu się wydaje, często słyszy rzeczy, które się nie wydarzyły. Najczęściej wydaje mu się, że ktoś chodzi po domu i ten ktoś to musi być pusta psia skóra (przebranie kolędnika), no bo to przecież jest zupełnie naturalne, że ci się psia skóra rozbija po domu, nieprawdaż? Co gorsza, te zwidy są bardziej prawdziwe niż te pozornie normalne wizyty w wiejskiej karczmie. Wszystko przez to, że Rafael Meden jest alkoholikiem i pije prawie codziennie. Skoro on sam nie odróżnia tego, co widzi względnie na trzeźwo od tego, co mu się wydaje w pijackim widzie, dlaczego zatem czytelnik ma cokolwiek odróżniać? Być może jest to jakaś metoda, ale dla mnie czyni to tę cieniutką książeczkę (ok. 200 stron) zupełnie nieznośną lekturą, a niewyjaśniony wątek Vrbana, którym teoretycznie miałby być profesor Michnik sprawia, że mam ochotę rzucać wszetecznicami. Generalnie mogłaby tu się pokusić o jakieś interpretacje i wielkie teorie, ale chyba wypstrykałam się z weny twórczej przy Stalingradzie.

Musicie również wiedzieć, iż wątek Vrbana i motyw wierzb jako takich jest dla tej książki wątkiem chyba najważniejszym. Wierzby ciągle się gdzieś przewijają: na obrazach, na bagnach, pojawiają się znienacka i sprawiają, że Rafael nie jest w stanie wrócić na plebanię, wszędzie tylko wierzby i wierzby. Co zabawne, kościół, w którym Meden pracuje, to świątynia pod wezwaniem Urbana VIII, co po łacinie i w słoweńskim zapisie daje nam Vrbanusa VIII. Fajnie, prawda? Jeszcze fajniej, że z tymi wierzbami wiąże się wątek wtórnego pogaństwa mieszkańców wsi, którzy, pozbawieni opieki plebana, którego zwyczajnie w Vrbie nie ma, bo nie, poddają się podszeptom Michnika i Jemimy i zaczynają czcić naturę. I tu znów pytanie: czy natura=Vrban? Czy Vrban=Michnik? Žabot zostawia te pytania bez odpowiedzi, chociaż sugeruje odpowiedź twierdzącą. Wątek wtórnego pogaństwa jest tu wątkiem najbiedniej poprowadzonym i w zasadzie nie prowadzi do niczego innego niż do szaleństwa Medena, które jednak równie dobrze może być kolejnym pijackim przewidzeniem. I weź tu człowieku analizuj taką książkę!

Vrban byłby jednakowoż motywem całkiem przyciągającym, gdyby nie to, że jednak jest ekstremalnie odpychający. Dlaczego? Ponieważ wiąże się ze sposobem, w jaki w Wilczych nocach przedstawiane są kobiety. Nie ma tutaj form pośrednich między pociągającą, młodą i ładną (Jemima, karczmarka nazywana "lalunią") oraz brzydką i starą (Aga, właścicielka karczmy). Kobiety w tym świecie traktowane są przedmiotowo i przedstawiane tylko i wyłącznie jako obiekt seksualny. Oraz obiekt, który nieustannie chuć odczuwa. I naprawdę cholernie męczące jest brnięcie przez kolejne opisy stosunków tudzież samogwałtów Rafaela Medena i jego towarzyszek. W każdym razie była to ostatnia rzecz, którą miałam ochotę czytać z rana w tramwaju. Wszystkie sceny erotyczne opisane były w sposób odpychający, choć trudno mi właściwie powiedzieć, co w tym było takiego odpychającego. Po prostu coś mi się wywracało w żołądku za każdym razem, kiedy widziałam, że zbliża się kolejna scena erotyczna.

Szczerze mówiąc trochę mnie boli to, że z książki za nic nie można dowiedzieć się więcej o Vrbanie czy innych ludowych wierzeniach, nie można też zbyt dobrze poznać bohaterów, ponieważ wszyscy będą zmuszeni zostać przefiltrowanymi przez wiecznie pijanego Rafaela, który jest bohaterem, który sam nie wie, czego chce. Co prawda w pewnym momencie domyśla się, iż został podle zmanipulowany przez Michnika i Jemimę, ale nic z tym nie robi. Zresztą, podobną niemoc odczuwają absolutnie wszyscy mieszkańcy wioski, którzy nie mają ochoty robić czegokolwiek ze swoją niedolą. Z całego tego tekstu nie wynika nic, a i rozrywki jakoś w tym mało, tylko jakiś taki smutek i zniechęcenie człowieka ogarnia.

Na sam koniec kwestia techniczna: gdybym mogła, gorąco wszystkim zaleciłabym czytanie w oryginale. Tłumaczenie zabija bowiem drobnymi potknięciami, które są jednak znaczące i mocno urywają od sensu zdań. Nawet sobie dwa wynotowałam, żeby nie było, że tak tylko gadam:

1. Gdzieś w połowie mamy scenę, w której Rafael jak dziecko cieszy się, że piękna Jemima przestała mówić mu per "pan". Tylko że z polskiego tekstu to zupełnie nie wynika. W tej scenie bohaterka mówi bowiem do Medena ni mniej ni więcej jak "przepraszam" - dokładnie tak samo, jak mówiła wcześniej. JEDNAKŻE po słoweńsku ma to sens, po polsku: żadnego

KĄCIK LINGWISTYCZNY
W języku słoweńskim przepraszać to oprostiti. Istnieje tu forma grzecznościowa (na pan/pani), za którą służy druga osoba liczby mnogiej, a brzmi oprostite. Zatem we wspomnianej scenie Jemima musiała zrezygnować z formy oprostite na rzecz zwykłego oprosti (forma w 2 osobie liczby pojedynczej). Gdyby tłumaczka wszystkie poprzednie oprostite tłumaczyła na nieco nienaturalne w dialogach przepraszam pana, to miałoby to może sens. A tak to czytelnik nijak nie dostrzega tego arcyważnego przejścia z "pan" na "ty". 
KONIEC KĄCIKU LINGWISTYCZNEGO

2. Gdzieś w tekście pojawia się też urocze zdanie, jakoby Rafael po raz kolejny upadł przed Michnikiem. Przyznam, całkiem długą chwilę zajęło mi skojarzenie, o jaki upadek tu chodzi, ale w końcu wymyśliłam i to bez zaglądania do oryginału! 

KĄCIK LINGWISTYCZNY
Wspomniałam wcześniej, że Aazar Michnik oblał Rafaela na egzaminie. Otóż w naszym pięknym i uroczym języku słoweńskim istnieje takie wyrażenie jak pasti na izpitu, co, dosłownie, można przetłumaczyć jako upaść na egzaminie. Problem w tym, że w języku polskim na egzaminie się nie upada, egzamin się oblewa. Więc w tym momencie potrzebne byłoby tu dookreślenie Rafael poczuł, że po raz kolejny upadł na egzaminie u Michnika (jakkolwiek debilnie to brzmi), lub zmiana sensu na Rafael poczuł, że po raz kolejny oblał egzamin u Michnika.
KONIEC KĄCIKU LINGWISTYCZNEGO


Podsumowując: książkę przeczytać można, bo jest ciekawie skonstruowana i ma całkiem przyjemnie poprowadzoną narrację, ale nie dowiecie się z niej żadnych ciekawostek ze świata, a i fantastyki w tym będzie jak na lekarstwo. Ot, taka oniryczna, często irytująca lekturka na dwa wieczory. 5 na 10. 
Pozdrav i wesołych świąt, 

wtorek, 10 grudnia 2013

46. Fiodor Bondarczuk "Stalingrad"

Kilka dni temu uzewnętrzniałam się już na fejsie i wypunktowałam parę istotnych spraw dotyczących Stalingradu, całkiem na świeżo, niemal na żywo, wciąż jeszcze kwicząc z zachwytu i myśląc o wspaniałych brwiach Piotra Fiodorowa, które to brwi spokojnie mogłyby dostać osobny film, gdyż były wspaniałe do potęgi entej oraz o tym, że suche żarty językowe z każdym kolejnym pojawieniem się na ekranie robią się coraz bardziej suche i nie pomaga im nawet to, że wygłasza je Thomas Kretschmann, który zwykle czyni kwestie i filmy w ogóle piękniejszymi. Ale do rzeczy. 
Wpisem ze specjalną dedykacją obrywa dziś Arczi, który nie tylko przypomniał mi, że na film iść miałam, ale jest autorem cytatu o zombie, który mam zamiar wykorzystać w dzisiejszym wpisie. 

PS. Dziś proszę traktować mnie jeszcze mniej serio niż zwykle. A poza tym nazwiska zostały poprawione, teraz już chyba wszystkie. Nie korzystajcie z IMDb po nocy i nie puszczajcie noci nocą a później się nie dziwcie, że coś bez sensu zostawiacie. W ogóle nie piszcie noć nocą. Polecam - Brozu (speszjal tenksy znów lecą do Arcziego, bo mi to wszystko wyłapał. Idę wstydzić się do kąta i będę tam siedzieć przez najbliższy tydzień.)

 Napawam się tym rzadkiej urody plakatem do dziś. Wy też się możecie ponapawać, wystarczy kliknąć, by powiększyć. 

Koń jaki jest, każdy widzi, czyli jakim mnie stworzyłeś, takim mnie masz - widz nie chce więcej

W opiniach na Filmwebie (nie żeby opinie na Filmwebie były ostatnimi czasy źródłami, które można uznać za miarodajne i w ogóle brać na serio) raz po raz przewija się stwierdzenie, że najnowszy film Bondarczuka to po prostu straszliwa kupa i w ogóle żal na nią wydawać pieniądze. Rzeczywiście, jeśli go przyjąć takim, jaki jest stworzony i nie zastanawiać się nad tym, co się widzi (specyfika kina rosyjskiego, szczególnie współczesnego, i takie tam, słyszał ktoś coś?) , to rzeczywiście film jest koszmarkiem, którego bez wybijania rytmu marszowego fejspalmami oglądać za bardzo się nie da. A pierwszego wrażenia powstałego bezrefleksyjnie nie da się przecież zmienić. A więc, pierwsze wrażenie:
Stalingrad jako fabuła jest płaski jak naleśnik, jest zbiorem scen przegadanych, więc jest nam nieco śmiesznie i straszno, bo to sceny wyciągnięte wprost z socrealistycznego teatrzyku amatorów-kochłoźników z bohaterami ledwo-ledwo zarysowanymi oraz wciśniętymi w potwornie złe schematy dobrych oraz prawych radzieckich gierojów oraz złych Niemców-sadystów-intelektualistów. Całość została okraszona koszmarnymi, gierczanymi sekwencjami walki z obowiązkowym slow motion, które przecież wyszło z mody już gdzieś w czasach panowania Łokietka, prawdaż... 
Koniec pierwszego wrażenia.
Ach nie, dodam jeszcze, że ogląda się to tym gorzej, im więcej razy widziało się debiut Bondarczuka, czyli 9 kompanię. Podobno. Ja bawiłam się przednio, ale chyba jestem jakimś perwersem (wciąż myślę tu również o brwiach Fiodorowa  i malowniczo umorusanym Kretschmannie). 
Umówmy się zatem, że dzisiejsza notka będzie swobodną i swoistą interpretacją Stalingradu, równie niezobowiązującą, co te wpisy o filmowej kupie, które można przeczytać na Filmwebie. 

Twardzi faceci nie oglądają się na wybuchy albo "bum bum bum i zombie w ogniu", czyli słowo o efektach specjalnych

Stalingrad jest przeładowany efektami specjalnymi. Efekty specjalne wprost wylewają się z ekranu. I nie chodzi mi tu o 3D, gdyż cenie sobie moje oczy i moją głowę, więc wybrałam się na seans w 2D. 
Czasem wygląda to tak, jakby twórcy zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im technika, więc dali je wszystkie jak leci. Każda scena walki obowiązkowo rozciągnięta jest w czasie do granic możliwości przez slow mow oraz zbliżenia na wykrzywione twarze walczących. To taki najbardziej zauważalny element, który przez pierwszy kwadrans strasznie przeszkadza (dobrze, że nasi gieroje nie wołają "wpieriod!" w zwolnionym tempie, bo chybabym była wyszła z kina w trakcie seansu, jak uczyniła część ludzi, z którymi film oglądałam), potem się do tego człowiek przyzwyczaja, a w ostateczności to już zwyczajnie nudzi, bo dostajemy dziesiąty raz to samo, ile można, prawda? Gdyby jednak slow mow byłoby nam mało, każda scena walki wygląda jak żywcem wyjęta z komputerowej naparzanki i w sumie nie spełnia żadnej innej funkcji, jest po prostu zapychaczem. Trochę mnie to przeraża, w końcu mówimy tu podobno o filmie wojennym. Wybuchów jednak mamy co niemiara, więc myśląc o "efektach specjalnych" mam ochotę pamiętać jedynie widowiskowy wybuch cystern z paliwem, choć to prowadzi nas do wspomnianych zombie w ogniu, których wciąż jeszcze nie wyparłam, chociaż bardzo się staram.
Pomylilibyście się jednak straszliwie, jeśli myślelibyście, że to najgorsze, na co możecie się w tym filmie natknąć i jakoś to przebolejecie. Otóż NIE. Najgorsze są źle zanimowane samoloty, które wyglądają tak, jakby cała kasa poszła na slow motion oraz charakteryzację, by Kretschmann, ku Brozowej uciesze, zawsze był perfekcyjnie umorusany, natomiast na samoloty już budżetu nie stało, więc  twórcy, nomen omen, polecieli paździerzem i zanimowali je tak, że wyglądają jak wyjątkowo brzydkie zabawki. A ja, o głupia, o naiwna, do tej pory myślałam, że nie da się tego zrobić gorzej niż we Flyboys czy Czerwonym Baronie. Drugą straszliwie złą rzeczą jest kręcenie sceny z perspektywy lecącego pocisku, przed którym każdy gieroj musi się obowiązkowo uchylić niczym Neo w Matrixie. Komu przyszło do głowy, że będzie to wyglądać cool, pojęcia nie mam. 
Żeby nie było, że ciągle narzekam, przyznam się nieśmiało, że całkiem mi się podobało podkręcone techniką, czerwono-czarne niebo oraz ciągle sypiący się z niego pył, paprochy, papiery i inne szujstwa, których nawet nie potrafię nazwać.
Albo po prostu uznajmy, że lubię umorusanych bohaterów w mundurach. Tak będzie prościej. 

Dmij dmij w propagandową tubę albo socrealizm nigdy nie wyjdzie z mody

Na wspomnianym już wcześniej Filmwebie, a także w innych miejscach w sieci mogłam sobie poczytać o tym, że Stalingrad to (wybaczcie, niedokładny cytat) ohydna, ruska propaganda. Cóż - nie da się powiedzieć, że nie, jak się tak na spokojnie przemyśli to, że pięciu gierojów opiekuje się młodą i ładną dziewczyną lepiej niż własnymi (nawet potencjalnymi) dziećmi oraz generalnie obchodzi się z nią jak z jajkiem oraz wyznaje zasadę walki honorowej (czyli tylko w czasie starcia), podczas gdy Niemcy wciąż nudzą o barbarii oraz gwałcą, palą i zabijają w ramach pokazówki. Trudno nie mówić o propagandzie, gdy wspomnimy o zombie w ogniu oraz niemieckich żołnierzach, którzy na widok tych zombie uciekają z groteskowym przerażeniem na twarzach, zostawiając za sobą cały sprzęt. 
Zagrajmy jednak w grę: przyjmijmy, że zrobiono to absolutnie specjalnie i całkowicie świadomie. Pomyślmy sobie, że Tilkin, Sneżkin i Bondarczuk wpadli na genialny pomysł, by nakręcić film wojenny w amerykańskim stylu, czyli z rozmachem (choćby miał to być styl w wydaniu Igora), ale w praktycznie rodzimej i dobrze znanej stylistyce socrealistycznej. 
Muszę przyznać, że totalnie to widzę. I teraz przedstawię wam moją rewolucyjną teorię. Zaufajcie mi, jestem ekspertem, o socrealistycznych filmach wojennych pisałam swój licencjat, naczytałam się o nich tyle i tyle się ich naoglądałam, że niemal wyrobiłam sobie, jak pies Pawłowa, odruch, tu wyjątkowo wymiotny, na samo hasło "socrealistyczny film wojenny/partyzancki". Oto teoria:
Trudno mi nie pomyśleć przecież o socrealu, kiedy patrzę na te sceny walki, na te zombie w ogniu, na uciekających i w tej groteskowej ucieczce groteskowych Niemców (logika manichejska), płaskości postaci przy jednoczesnym niemalże braku cech charakterystycznych poszczególnych bohaterów, co nie przeszkadzało w przydzieleniu ich do konkretnych typów idealnych : dobry dowódca - Gromow (Piotr Fiodorow), żartowniś - Czwanow (Dmitrij Łysienkow), ciepła klucha - Astachow (Sergiej Bondarczuk Jr.), Facet, Który Matkuje Wszystkim - Poliakow (Andriej Smolakow), typ tajemniczy - Nikiforow (Aleksiej Barabasz), co realizuje nam postulat typowości. A na koniec, jako wisienka na torcie, Stalingrad to przecież w sumie całkiem nieprawdopodobna historyjka, wypełniona mowami Gromowa i Kahna o konieczności walki oraz udokumentowana ostatecznym bohaterstwem naszych gierojów, którzy poświęcają się w imię idei walki do ostatniej kropli krwi (schematyzm). Dodajmy do tego nadętą, marszową i bardzo przesadną muzykę Angelo Badalamentiego i tak oto, dzięki temu unikalnemu fixowi, mamy film w socrealistycznej stylistyce.
Mówię całkiem serio, nie widzę przeciwwskazań, by ktoś nie mógł sobie stwierdzić, że opowiadając o tamtych czasach użyje stylu w tych czasach obowiązującego. Tym bardziej, że film ma taki śmieszny myk, klamrę, bo narratorem opowieści jest mężczyzna, którego matka była tą właśnie piękną dziewczyną, którą zajęła się piątka naszych dzielnych bohaterów, a więc  Rosjanin wychowany w tamtych czasach, w ówczesnej popkulturze i generalnie wśród legend i mitów dotyczących Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. 

Chodź opowiem ci bajeczkę, albo Katia jako oś historii

Skoro już tak wspomniałam o narratorze, to muszę zdradzić, że snuje on tę swoją opowieść w warunkach niezbyt wygodnych (jest ratownikiem, opowiada to lasi przygniecionej paroma kilogramami betonu), więc już kompletnie nie widzę powodu, by swojej historii nie podkoloryzował. Albo nie usłyszał jej już odpowiednio podkolorowanej. 
Ponownie zagrajmy w naszą grę: przyjmijmy, że Stalingrad to baśń, baśń o "pięciu ojcach", o których opowiada narrator z offu, dorzucając do tego coś z magicznej, romantycznej wizji bohaterskich żołnierzy radzieckich. W takim wypadku ukrytym narratorem opowieści i jej osią jest Katia (Marija Smolnikowa). To młoda dziewczyna, która zajmuje mieszkanie w na wpół zniszczonym domu, ostatnim, który blokuje Niemcom drogę do Wołgi, a który w związku z tym regularnie przechodzi z rąk do rąk. Katia ma dziewiętnaście lat i straszliwie niewiele wie o życiu, chociaż pochodzi z dobrego domu (powiedziane między wierszami) i niewątpliwie jest wykształcona. 
Za taką interpretacją Stalingradu przemawiałoby głównie idealizowanie konkretnych bohaterów, którzy nagle okazują się posiadać jakieś życie wewnętrzne, chociaż jest to pokazane jedynie za pomocą obrazków, dzięki czemu zataczamy koło i wracamy do tego, że pierwotnie poznajemy ich poprzez medium jakim jest Katia i jej naiwne postrzeganie świata, a wtórnie przez postać jej syna  - tu mam na myśli traumatyczne przeżycia i historie życia bohaterów, których Katia znać nie mogła. Posiadają je wszyscy prócz Gromowa, gdyż ten z obowiązku traumy jest absolutnie wyłączony, ponieważ spełnia w historii zupełnie inną rolę i jego też raczej poznajemy przez Katię - ten jest nie tylko świetnym dowódcą, ale i prawdziwym mężczyzną, powiedziałabym macho, pięknym, tajemniczym (Nikiforow bowiem, w przeciwieństwie do innych bohaterów, dla Katii nie ma żadnych tajemnic, ale nie chcę AŻ TAK spoilerować), słowem: jest dla niej rycerzem na białym koniu. O ile się nie mylę jest również jej prawdziwym tróloffem, czemu się nie dziwię, bo przecież nie ma chyba dziewczyny, która nie polecałaby na takie osomne brwi.
Za teorią o baśniowym charakterze filmu mogłyby przemawiać również lokalizacje. Ani jedna z nich nie jest podana konkretnie, ale dom, w którym mieszka Katia można potraktować - również dzięki postaci Gromowa - za nawiązanie do domu Pawłowa. Poza tym w filmie pojawiają się tak charakterystyczne miejsca jak fontanna Barmalej (bez której obejść się nie może żaden film o bitwie stalingradzkiej) czy dom towarowy, w którym mieściła się kwatera główna Paulusa. Śmiem zatem postawić tezę, że Stalingrad z filmu jest jednocześnie Stalingradem znanym z historii i miastem całkowicie zmyślonym na potrzeby opowieści o odważnych, rycerskich czynach i rycerskich mężczyznach.
A jak was jednak nie przekonuję, to obejrzyjcie film i zapamiętajcie w ilu dziwnych lub niespodziewanych miejscach wypatrzycie imię "Katia". 

Kahn fatalista i jego pani - wątek złego-złego Niemca

Na sam koniec przejdźmy na drugą stronę, czyli zajmijmy się drugim głównym bohaterem filmu - Peterem Kahnem (nieustająco malowniczo umorusany Thomas Kretschmann). W odróżnieniu od bohaterów radzieckich (tak, celowo nie piszę "rosyjskich"), ten akurat bohater jest skazany na wieczne wątpliwości i wieczne zastanawianie się oraz międlenie swojego nieszczęścia. Jak na złość jednym z powodów nieszczęścia jest Masza (Janina Studilina), która jest łudząco podobna do zmarłej żony bohatera, który w związku z tym postanowił, że się chorobliwie wkręci w pomaganie Maszy, kosztem absolutnie wszystkiego. Ale to WSZYSTKIEGO, mówię serio. Jednocześnie widzimy, że naszemu bohaterowi świat się sypie, bo pomaganie Rosjance ewidentnie stoi w sprzeczności z oficjalną linią i propagandą jego kraju. Nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić, nasz bohater zaczyna bohaterkę wykorzystywać, co nie przeszkadza mu nazywać tego miłością (i tu pada ów suchy żarcik językowy, że "ich liebe dich" to po rosyjsku "wsio rawno". Hjehjehje, no rzeczywiście, padam ze śmiechu... Tylko że nie). Kahn stawia sobie Maszę i jej pokrętnie przez niego rozumiane dobro za cel nadrzędny, jednocześnie dostrzegając w swoich przełożonych barbarzyństwo nie mniejsze niż w przeciwnikach. Tak się sprawa ma z punktu widzenia Kahna, bo ostatecznie zła, nazistowska natura (czy natura może być wtórna? Jeśli może, to ta jest), zwycięża i nasz bohater dysząc nienawiścią kilkakrotnie rzuca się do walki z naszymi radzieckimi gierojami. No jakoś tak nie ma za bardzo wyboru. 
Podobnego wyboru nie ma zresztą również Masza. Kahn widziany jej oczami to nie tyle fatalista, który wypowiada się za pomocą klisz i wytartych frazesów zupełnie dla niej niezrozumiałych (vide: żarcik o "ich liebe dich"), ale także facet, którego najpierw się boi, a potem, również z braku jakiegokolwiek wyboru, zaczyna wykorzystywać. W zasadzie w tym wątku narratorów mamy dokładnie dwóch, ale oni, w przeciwieństwie do innych, nie starają się upiększać swoje części opowieści. 

A tak naprawdę na koniec ból germaństwem przeżartego serca, czyli słowo jeszcze o stronie technicznej

Za absolutną zaletę filmu uznaję to, że żołnierze radzieccy mówią po rosyjsku, a niemieccy po niemiecku, co wcale nie jest takie oczywiste, jak się spojrzy na kino polskie (naprawdę, skręca mnie na samo wspomnienie o tym, że Niemcy w polskim kinie zwykle mówią jedynie "raus" "schneller" (czy raczej "schnella") oraz "Herr", czasem z dodatkiem stopnia wojskowego) czy produkcje amerykańskie, w których absolutnie wszyscy, jak leci i niezależnie od narodowości, mówią po angielsku. To, co boli akurat w Stalingradzie to fakt, że kwestie po niemiecku zostały zagłuszone przez rosyjskiego lektora, który drewnem straszliwym jest i basta oraz nie ma absolutnie żadnego wyczucia, odczytuje jedynie linijki tekstu z pasją godną generatora mowy. Brozowe serduszko krwawiło słuchając tego przeklętego lektora, mówię wam. 
Inna kwestia naprawdę na koniec, to całkiem fajna piosenka z napisów końcowych. Aż sobie zostałam, żeby jej posłuchać. A wy możecie posłuchać jej tu:

I przy okazji popatrzeć na sceny z filmu. Nie bójcie się serio, nie zawsze wygląda to aż tak źle jak tu.

Ostatecznie Stalingrad nie dostaje żadnych śmiesznych punkcików, bo tak. A poza tym mam wrażenie, że zobaczyłam w tym filmie dużo różnych rzeczy, którym w nim nie ma i generalnie to wszystko jest halucynacją. Albo iluminacją. Wsio rawno.
Pozdrav, 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

45. "Porozmawiajmy o..." - odcinek dziewiąty: zakazane przyjemności

Tajemniczy tytuł, prawda? W rzeczywistości jednak nie chodzi o nic tajemniczego, to po prostu zachęta do przeczytania któtkiego tekstu o starych, dobrych i wszystkim chyba znanych guilty pleasures. Ha! Ktoś z nas ich nie ma? Nie wierzę, żeby tak nigdy i ani razu? Nah, chyba taki człowiek nie istnieje (mam szklaną kulę i wiem!).
Ostrzegam przy tym, że ten dzisiejszy tekst będzie zdecydowanie subiektywny, ale jednocześnie bardzo ogólny, napisany głównie po to, by zachęcić was do komciów i rozmowy (również na fanpejdżu - link nad notką), bo czemu nie, ostatnio strasznie jesteście nieruchawi. Ja zresztą też. 

1. Oglądanie złych filmów/seriali tylko dlatego, że są złe.
Uwielbiam oglądać złe filmy, tylko po to, by pożalić się jak są złe. Ale z drugiej strony nie oszukujmy się, istnieją filmy, które są tak złe, że aż dobre. I oglądam je wiedząc, że oglądam zły film. Nie bardzo nawet wiem, na czym polega to moje dążenie do tego, żeby wyszukiwać idiotyczne fabuły. Robię to chyba po to, by sprawdzić, czy film idiotyczny wyszedł przypadkiem czy specjalnie. I najbardziej lubię te, które są głupie dlatego, że takie miały być. Niektórzy ludzie uważają, że marnowanie czasu na takie filmy jest kompletnie bez sensu, NOALE człowiek by zwariował, jakby tak w kółko oglądał, hm, bo ja wiem?, filmy Kurosawy albo Kieślowskiego, a w przerwach między nimi czytał wyłącznie Prousta i Tołstoja. Z drugiej strony istnieje przekonanie, że filmy złe powstają głównie przez przypadek. Cóż, jestem w stanie zrozumieć, że, na przykład, twórcy Zmierzchu bardzo chcieli stworzyć połączenie epickiego romansu dla nastolatek, filmu fantasy i horroru, ale wyszła im niezamierzona komedia niezamierzenie zabawna. Meh, życie, co zrobisz?
Tak na szybko jestem w stanie wymienić dwa filmy, których kiepskością oraz alternatywną logiką jestem w stanie rozkoszować się zdecydowanie więcej niż raz:
Po pierwsze, jest to Abraham Lincoln: Łowca Wampirów, ale o tym filmie pisałam już TU, więc powtarzanie tych samych argumentów wydaje mi się bezcelowe. Dlatego filmem, który chciałabym podać za przykład będzie Van Helsing Stephena Sommersa. Nie ukrywam, ten film jest... Głupi. Strasznie głupi, pełen dziur logicznych i średnich efektów specjalnych. I jednocześnie nie jestem w stanie odmówić sobie oglądania go za każdym razem, gdy pokazuje go któraś telewizja. Doceniam w nim głównie to, że zawsze jestem w stanie znaleźć w nim garść nowych idiotyzmów i zachowań, które obok logiki nawet nie przechodziły. Z drugiej strony - być może niesłusznie - uważam go za dzieło dobre, bo intertekstualne. Nie wiem jak wy, ale ja się lubię pochichrać z watykańskiej agencji wywiadu i brata zakonnego Carla (David Wenham), który dla van Helsinga (Hugh Jackman) jest kimś, kim jest Q dla Bonda, czy szczególne porozczulać się nad scenami początkowymi, w których mamy bardzo wyraźne nawiązanie do Frankensteina. Generalnie w samym filmie widzę też wyraźny rys komediowy, który głównie skupia się na postaci Draculi (Richard Roxburgh). Dracula z Van Helsinga to dla mnie wszystkie, zebrane do kupy, popkulturowe wyobrażenia wampira (oczywiście na stan z roku 2004, kiedy nie mogliśmy usłyszeć jeszcze o tych porosłych mentalną pizdą i sparklących), zrobione w taki sposób, że ogląda się może ciężko, ale trudno nie dostrzec, że w ten sposób twórcy jedynie bawią się z widzem i dają mu znać "tu jest pastisz, nie bierz tego na poważne!", dodając do tego demoniczny, przesadny śmiech i burze z piorunami, które są przecież integralną częścią starych, klasycznych horrorów. Czasami nawet zastanawiam się, czy fabuła nie jest specjalnie aż tak cienka i nawiązująca do gier komputerowych czy stereotypowych filmów akcji, by nie wypychać właśnie tego pastiszu na pierwsze miejsce. 
Podobnie sprawa ma się ze Sleepy Hollow, że tak podrzucę wam serial do oglądania. Najnowszy amerykański serial o nadnaturalnych zjawiskach również nawiązuje do legend i horrorów, ale robi to w sposób zdecydowanie niezobowiązujący. Podobnie niezobowiązująco nicuje on amerykańską historię tak, by pasowała mu do obrazka. I chociaż przecież odwołuje się do horroru chociażby przez postać Jeźdźca bez głowy czy demonów, to tak naprawdę jest cienkawym, sztampowym proceduralem, którego jasną stronę, która nieco przesłania przewidywalność, stanowią postacie. Postacie w tym serialu są cudowne i warto na niego zerknąć chociażby dla nich. A poza tym, jest to ten rodzaj serialu, który pozwala mojemu mózgowi odpocząć - radośnie akceptuje w nim wszelkie debilizmy (jak na przykład ponad dwustuletnie tunele pod miastem, o których nikt nie wiedział i które się ABSOLUTNIE nie zawaliły czy proch, który jest gotowy do użytku, chociaż też przeleżał w workach dwa stulecia) i nie myślę o tym, że właśnie siedzę na dupie przed kompem urywając sobie 45 minut od czasu, w którym mogłabym zrobić coś produktywnego. Bycie produktywnym jest bowiem strasznie męczące.

2. Czytanie romansów
Tu przyznaję, z lekkim wstydem, że romanse pożeram pasjami. Ktoś może powiedzieć, że to typowo babska przypadłość, ale szczerze mówiąc, bardziej robię to dla higieny psychicznej niż z jakiegokolwiek innego powodu. Wicie-rozumicie, jak już się człowiek naczyta tej poważnej literatury, tych tekstów naukowych, jak już napisze wszystkie opka o wojennej zawierusze, to po prostu musi, bo inaczej się udusi. Przy tym - wyjaśnijmy sobie - pisząc "romanse" nie mam na myśli harlekinów, tylko no... Hm, książki, które jednak stoją przynajmniej tę jedną półkę wyżej. Nie mówię też o jakiejś klasyce romansu, choć tę chyba lubię najbardziej.
Szczególną zakazaną przyjemnością są chyba romanse historyczne, z których co najmniej trzy najgorsze i najgłupsze opisałam już na tym blogu. Swoistym ewenementem jest tu jednak Jeździec miedziany, który co prawda był durny i zły na wielu poziomach jak jasna cholera, ale jednocześnie całkiem wciągający. Jednym z etapów wciągnięcia się w idiotyczną historię było wyszukiwanie dziur i błędów, a drugim, wciąż trudna do zdefiniowania, chęć poznania zakończenia, połączona chyba jednak z pobożnym życzeniem, żeby wszyscy na koniec umarli (z podobnych przyczyn oglądałam najnowszą serię Czasu honoru i straszliwie się rozczarowałam, bo nikt ważny jednak nie umarł). Potrzeba posiadania wiedzy o cukierkowych losach dwójki bezmózgich bohaterów była na tyle silna, że przeczytałam nawet część drugą, której lekturę - przyznaję bez bicia - nawet na swój sposób indżoiłam. Chyba musiałam przeskoczyć po prostu ogrom głupoty, jaki serwowała w niej autorka. Dość powiedzieć, że trzeciej części nie tknęłam nawet kijem i nie sprawdzałam, czy jest dostępna w sieci.

3. Oglądanie filmu tylko ze względu na jakiegoś aktora
Cóż... To robię nagminnie. Jak już mi się jakiś typ spodoba, to oglądam wszystko, co z nim dostępne. I tak - czasem nie bez bólu fanowskiego serduszka, że ktoś oto występuje w tak strasznej szmirze - przebrnęłam przez większość filmów z Tilem Schweigerem, Matthiasem Schweighoferem, Volkerem Bruchem, Moritzem Bleibtreu, Tomem Hiddlestonem czy Benedictem Cumberbatchem. Po co? Boru, nie wiem, bo tak. Niektóre były naprawdę koszmarnie, koszmarnie złe, nieśmieszne i żal mi było, że ktoś w ogóle w tym filmie występuje, a jednak jakoś nigdy ich nie wyłączyłam przed końcem.
Tutaj za przykład może posłużyć naprawdę dowolna niemiecka komedia. Z niemieckimi filmami komediowymi jest tak, że istnieje jakieś 90% szans, że po zdecydowaniu się na komedie zobaczy się gębę Tila Schweigera. Może to trochę smutne, ale robi się jeszcze bardziej smutno, gdy żarty w tej komedii okazują się naprawdę grube (by nie rzec, że grubiańskie), a na koniec jeszcze okazuje się, że w tej samej produkcji występuje połowa twoich ulubionych niemieckich aktorów. Czasem zupełnie nie wiem, po co to oglądam, czasem te filmy tak strasznie mnie śmieszą, że pokładam się ze śmiechu. Przykładem niech będą Faceci w wielkim mieście. Pierwsza część była taka sobie, wręcz nudnawa, drugą zaś widziałam jakiś milion razy i nawet durne żarty o gejach i kobietach w ciąży nie mogą mnie od tego filmu odciągnąć. Ba, nawet kolejny występ Tila Schweigera, którym daje znać, że już nigdy w życiu nie będzie się wysilał, by zagrać coś odrobinę ambitniej od nogi stołowej, nie potrafi mnie zniechęcić. Nawet nie wiem, co mnie do tego filmu przyciąga, ale to chyba jest punkt kolejny tego krótkiego zestawienia, czyli...

4. Fangirling i bycie w fandomie
Jestem fangirl. Jestem fangirl aktywną i chichrającą się, jestem fangirl z dystansem i na swój blogasek na Tumblr dosyć aktywnie zarzucam postami-pochwałami dla, na przykład, niezłego tyłka Toma Hiddlestona. Uwielbiam bycie fangirl, bo na krótką chwilę zwalnia mnie z bycia poważną, dorosłą i generalnie zdystansowaną. Bo pozwala mi piszczeć w czasie emisji kolejnego odcinka ulubionego serialu albo piać w kinie na seansie kolejnego filmu z aktorem lub aktorką z długiej listy tych ulubionych. Pozwala mi to też na pisanie pościków i postów, głównie strasznie głupich i o treści, którą czasem wstyd przytaczać.
Jednocześnie nie jestem tylko fangirl tumblrową, która opanowała do perfekcji reblogowanie co śmieszniejszych i co bardziej fangirlowych postów. Wiąże się z tym również dosyć krytyczne bycie częścią fandomów: tych fajnych i strasznie dużych, jak chociażby fandom Doctora Who, tych cudownie trollujących jak fandom Hannibala, czy tych wybitnie dziwnych, jak fandom Supernatural. 
Z byciem w fandomie wiąże się jeszcze jedna sprawa: fanfiki. Fanfiki to moja totalna guilty pleasure, ponieważ większość z nich jest w cholerę zła i trzeba się nieźle nachodzić, żeby znaleźć coś dobrego. Ale w czytaniu rzeczy dobrych tak naprawdę nie ma zabawy. W fanfikach lubię głównie to, że są w właśnie tak kurewsko złe, tak bardzo kastrują podmioty z charakterów i naciągają rzeczywistość jak gumę w majtkach. Dobre fanfiki są trochę jak jednorożce, za to w tych złych można przebierać i wybierać. Nie mówię tu o tych rzygliwie złych jak większość (jeśli nie wszystkie!) Wincestów, Dastieli czy Thorki, ale o tych złych, bo nieporadnych.Trudno tu podać jakiś konkretny przykład, ale chyba w czołówce ulubionych fików jest ten o wielkiej i nieskończonej tró loff między jakąś randomową laską a Lokim. Przy czym pojawienie się Lokiego w życiu tej randomowej laski było niczym nieuzasadnione. Ale polubiłam tego fika i przeczytałam go w dwa wieczory tylko dlatego, że z tym histerycznym romansem wszech czasów ładnie połączono akcję Avengers. To w sumie wielka szkoda, że nie pamiętam, jaki był jego tytuł, ani nie zapisałam go nigdzie dla potomności, bo bym wam podrzuciła i zobaczylibyście, co Brozu kitra w zakładkach i podczytuje, kiedy nikt nie patrzy.


Na dziś to tyle. Wiem, że wpis nie prezentuje się najpiękniej, ale w listopadzie byłam chyba najbardziej zaganianym człowiekiem świata. Może nawet obiecuję, że się poprawię.
Pozdrav,