wtorek, 10 grudnia 2013

46. Fiodor Bondarczuk "Stalingrad"

Kilka dni temu uzewnętrzniałam się już na fejsie i wypunktowałam parę istotnych spraw dotyczących Stalingradu, całkiem na świeżo, niemal na żywo, wciąż jeszcze kwicząc z zachwytu i myśląc o wspaniałych brwiach Piotra Fiodorowa, które to brwi spokojnie mogłyby dostać osobny film, gdyż były wspaniałe do potęgi entej oraz o tym, że suche żarty językowe z każdym kolejnym pojawieniem się na ekranie robią się coraz bardziej suche i nie pomaga im nawet to, że wygłasza je Thomas Kretschmann, który zwykle czyni kwestie i filmy w ogóle piękniejszymi. Ale do rzeczy. 
Wpisem ze specjalną dedykacją obrywa dziś Arczi, który nie tylko przypomniał mi, że na film iść miałam, ale jest autorem cytatu o zombie, który mam zamiar wykorzystać w dzisiejszym wpisie. 

PS. Dziś proszę traktować mnie jeszcze mniej serio niż zwykle. A poza tym nazwiska zostały poprawione, teraz już chyba wszystkie. Nie korzystajcie z IMDb po nocy i nie puszczajcie noci nocą a później się nie dziwcie, że coś bez sensu zostawiacie. W ogóle nie piszcie noć nocą. Polecam - Brozu (speszjal tenksy znów lecą do Arcziego, bo mi to wszystko wyłapał. Idę wstydzić się do kąta i będę tam siedzieć przez najbliższy tydzień.)

 Napawam się tym rzadkiej urody plakatem do dziś. Wy też się możecie ponapawać, wystarczy kliknąć, by powiększyć. 

Koń jaki jest, każdy widzi, czyli jakim mnie stworzyłeś, takim mnie masz - widz nie chce więcej

W opiniach na Filmwebie (nie żeby opinie na Filmwebie były ostatnimi czasy źródłami, które można uznać za miarodajne i w ogóle brać na serio) raz po raz przewija się stwierdzenie, że najnowszy film Bondarczuka to po prostu straszliwa kupa i w ogóle żal na nią wydawać pieniądze. Rzeczywiście, jeśli go przyjąć takim, jaki jest stworzony i nie zastanawiać się nad tym, co się widzi (specyfika kina rosyjskiego, szczególnie współczesnego, i takie tam, słyszał ktoś coś?) , to rzeczywiście film jest koszmarkiem, którego bez wybijania rytmu marszowego fejspalmami oglądać za bardzo się nie da. A pierwszego wrażenia powstałego bezrefleksyjnie nie da się przecież zmienić. A więc, pierwsze wrażenie:
Stalingrad jako fabuła jest płaski jak naleśnik, jest zbiorem scen przegadanych, więc jest nam nieco śmiesznie i straszno, bo to sceny wyciągnięte wprost z socrealistycznego teatrzyku amatorów-kochłoźników z bohaterami ledwo-ledwo zarysowanymi oraz wciśniętymi w potwornie złe schematy dobrych oraz prawych radzieckich gierojów oraz złych Niemców-sadystów-intelektualistów. Całość została okraszona koszmarnymi, gierczanymi sekwencjami walki z obowiązkowym slow motion, które przecież wyszło z mody już gdzieś w czasach panowania Łokietka, prawdaż... 
Koniec pierwszego wrażenia.
Ach nie, dodam jeszcze, że ogląda się to tym gorzej, im więcej razy widziało się debiut Bondarczuka, czyli 9 kompanię. Podobno. Ja bawiłam się przednio, ale chyba jestem jakimś perwersem (wciąż myślę tu również o brwiach Fiodorowa  i malowniczo umorusanym Kretschmannie). 
Umówmy się zatem, że dzisiejsza notka będzie swobodną i swoistą interpretacją Stalingradu, równie niezobowiązującą, co te wpisy o filmowej kupie, które można przeczytać na Filmwebie. 

Twardzi faceci nie oglądają się na wybuchy albo "bum bum bum i zombie w ogniu", czyli słowo o efektach specjalnych

Stalingrad jest przeładowany efektami specjalnymi. Efekty specjalne wprost wylewają się z ekranu. I nie chodzi mi tu o 3D, gdyż cenie sobie moje oczy i moją głowę, więc wybrałam się na seans w 2D. 
Czasem wygląda to tak, jakby twórcy zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im technika, więc dali je wszystkie jak leci. Każda scena walki obowiązkowo rozciągnięta jest w czasie do granic możliwości przez slow mow oraz zbliżenia na wykrzywione twarze walczących. To taki najbardziej zauważalny element, który przez pierwszy kwadrans strasznie przeszkadza (dobrze, że nasi gieroje nie wołają "wpieriod!" w zwolnionym tempie, bo chybabym była wyszła z kina w trakcie seansu, jak uczyniła część ludzi, z którymi film oglądałam), potem się do tego człowiek przyzwyczaja, a w ostateczności to już zwyczajnie nudzi, bo dostajemy dziesiąty raz to samo, ile można, prawda? Gdyby jednak slow mow byłoby nam mało, każda scena walki wygląda jak żywcem wyjęta z komputerowej naparzanki i w sumie nie spełnia żadnej innej funkcji, jest po prostu zapychaczem. Trochę mnie to przeraża, w końcu mówimy tu podobno o filmie wojennym. Wybuchów jednak mamy co niemiara, więc myśląc o "efektach specjalnych" mam ochotę pamiętać jedynie widowiskowy wybuch cystern z paliwem, choć to prowadzi nas do wspomnianych zombie w ogniu, których wciąż jeszcze nie wyparłam, chociaż bardzo się staram.
Pomylilibyście się jednak straszliwie, jeśli myślelibyście, że to najgorsze, na co możecie się w tym filmie natknąć i jakoś to przebolejecie. Otóż NIE. Najgorsze są źle zanimowane samoloty, które wyglądają tak, jakby cała kasa poszła na slow motion oraz charakteryzację, by Kretschmann, ku Brozowej uciesze, zawsze był perfekcyjnie umorusany, natomiast na samoloty już budżetu nie stało, więc  twórcy, nomen omen, polecieli paździerzem i zanimowali je tak, że wyglądają jak wyjątkowo brzydkie zabawki. A ja, o głupia, o naiwna, do tej pory myślałam, że nie da się tego zrobić gorzej niż we Flyboys czy Czerwonym Baronie. Drugą straszliwie złą rzeczą jest kręcenie sceny z perspektywy lecącego pocisku, przed którym każdy gieroj musi się obowiązkowo uchylić niczym Neo w Matrixie. Komu przyszło do głowy, że będzie to wyglądać cool, pojęcia nie mam. 
Żeby nie było, że ciągle narzekam, przyznam się nieśmiało, że całkiem mi się podobało podkręcone techniką, czerwono-czarne niebo oraz ciągle sypiący się z niego pył, paprochy, papiery i inne szujstwa, których nawet nie potrafię nazwać.
Albo po prostu uznajmy, że lubię umorusanych bohaterów w mundurach. Tak będzie prościej. 

Dmij dmij w propagandową tubę albo socrealizm nigdy nie wyjdzie z mody

Na wspomnianym już wcześniej Filmwebie, a także w innych miejscach w sieci mogłam sobie poczytać o tym, że Stalingrad to (wybaczcie, niedokładny cytat) ohydna, ruska propaganda. Cóż - nie da się powiedzieć, że nie, jak się tak na spokojnie przemyśli to, że pięciu gierojów opiekuje się młodą i ładną dziewczyną lepiej niż własnymi (nawet potencjalnymi) dziećmi oraz generalnie obchodzi się z nią jak z jajkiem oraz wyznaje zasadę walki honorowej (czyli tylko w czasie starcia), podczas gdy Niemcy wciąż nudzą o barbarii oraz gwałcą, palą i zabijają w ramach pokazówki. Trudno nie mówić o propagandzie, gdy wspomnimy o zombie w ogniu oraz niemieckich żołnierzach, którzy na widok tych zombie uciekają z groteskowym przerażeniem na twarzach, zostawiając za sobą cały sprzęt. 
Zagrajmy jednak w grę: przyjmijmy, że zrobiono to absolutnie specjalnie i całkowicie świadomie. Pomyślmy sobie, że Tilkin, Sneżkin i Bondarczuk wpadli na genialny pomysł, by nakręcić film wojenny w amerykańskim stylu, czyli z rozmachem (choćby miał to być styl w wydaniu Igora), ale w praktycznie rodzimej i dobrze znanej stylistyce socrealistycznej. 
Muszę przyznać, że totalnie to widzę. I teraz przedstawię wam moją rewolucyjną teorię. Zaufajcie mi, jestem ekspertem, o socrealistycznych filmach wojennych pisałam swój licencjat, naczytałam się o nich tyle i tyle się ich naoglądałam, że niemal wyrobiłam sobie, jak pies Pawłowa, odruch, tu wyjątkowo wymiotny, na samo hasło "socrealistyczny film wojenny/partyzancki". Oto teoria:
Trudno mi nie pomyśleć przecież o socrealu, kiedy patrzę na te sceny walki, na te zombie w ogniu, na uciekających i w tej groteskowej ucieczce groteskowych Niemców (logika manichejska), płaskości postaci przy jednoczesnym niemalże braku cech charakterystycznych poszczególnych bohaterów, co nie przeszkadzało w przydzieleniu ich do konkretnych typów idealnych : dobry dowódca - Gromow (Piotr Fiodorow), żartowniś - Czwanow (Dmitrij Łysienkow), ciepła klucha - Astachow (Sergiej Bondarczuk Jr.), Facet, Który Matkuje Wszystkim - Poliakow (Andriej Smolakow), typ tajemniczy - Nikiforow (Aleksiej Barabasz), co realizuje nam postulat typowości. A na koniec, jako wisienka na torcie, Stalingrad to przecież w sumie całkiem nieprawdopodobna historyjka, wypełniona mowami Gromowa i Kahna o konieczności walki oraz udokumentowana ostatecznym bohaterstwem naszych gierojów, którzy poświęcają się w imię idei walki do ostatniej kropli krwi (schematyzm). Dodajmy do tego nadętą, marszową i bardzo przesadną muzykę Angelo Badalamentiego i tak oto, dzięki temu unikalnemu fixowi, mamy film w socrealistycznej stylistyce.
Mówię całkiem serio, nie widzę przeciwwskazań, by ktoś nie mógł sobie stwierdzić, że opowiadając o tamtych czasach użyje stylu w tych czasach obowiązującego. Tym bardziej, że film ma taki śmieszny myk, klamrę, bo narratorem opowieści jest mężczyzna, którego matka była tą właśnie piękną dziewczyną, którą zajęła się piątka naszych dzielnych bohaterów, a więc  Rosjanin wychowany w tamtych czasach, w ówczesnej popkulturze i generalnie wśród legend i mitów dotyczących Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. 

Chodź opowiem ci bajeczkę, albo Katia jako oś historii

Skoro już tak wspomniałam o narratorze, to muszę zdradzić, że snuje on tę swoją opowieść w warunkach niezbyt wygodnych (jest ratownikiem, opowiada to lasi przygniecionej paroma kilogramami betonu), więc już kompletnie nie widzę powodu, by swojej historii nie podkoloryzował. Albo nie usłyszał jej już odpowiednio podkolorowanej. 
Ponownie zagrajmy w naszą grę: przyjmijmy, że Stalingrad to baśń, baśń o "pięciu ojcach", o których opowiada narrator z offu, dorzucając do tego coś z magicznej, romantycznej wizji bohaterskich żołnierzy radzieckich. W takim wypadku ukrytym narratorem opowieści i jej osią jest Katia (Marija Smolnikowa). To młoda dziewczyna, która zajmuje mieszkanie w na wpół zniszczonym domu, ostatnim, który blokuje Niemcom drogę do Wołgi, a który w związku z tym regularnie przechodzi z rąk do rąk. Katia ma dziewiętnaście lat i straszliwie niewiele wie o życiu, chociaż pochodzi z dobrego domu (powiedziane między wierszami) i niewątpliwie jest wykształcona. 
Za taką interpretacją Stalingradu przemawiałoby głównie idealizowanie konkretnych bohaterów, którzy nagle okazują się posiadać jakieś życie wewnętrzne, chociaż jest to pokazane jedynie za pomocą obrazków, dzięki czemu zataczamy koło i wracamy do tego, że pierwotnie poznajemy ich poprzez medium jakim jest Katia i jej naiwne postrzeganie świata, a wtórnie przez postać jej syna  - tu mam na myśli traumatyczne przeżycia i historie życia bohaterów, których Katia znać nie mogła. Posiadają je wszyscy prócz Gromowa, gdyż ten z obowiązku traumy jest absolutnie wyłączony, ponieważ spełnia w historii zupełnie inną rolę i jego też raczej poznajemy przez Katię - ten jest nie tylko świetnym dowódcą, ale i prawdziwym mężczyzną, powiedziałabym macho, pięknym, tajemniczym (Nikiforow bowiem, w przeciwieństwie do innych bohaterów, dla Katii nie ma żadnych tajemnic, ale nie chcę AŻ TAK spoilerować), słowem: jest dla niej rycerzem na białym koniu. O ile się nie mylę jest również jej prawdziwym tróloffem, czemu się nie dziwię, bo przecież nie ma chyba dziewczyny, która nie polecałaby na takie osomne brwi.
Za teorią o baśniowym charakterze filmu mogłyby przemawiać również lokalizacje. Ani jedna z nich nie jest podana konkretnie, ale dom, w którym mieszka Katia można potraktować - również dzięki postaci Gromowa - za nawiązanie do domu Pawłowa. Poza tym w filmie pojawiają się tak charakterystyczne miejsca jak fontanna Barmalej (bez której obejść się nie może żaden film o bitwie stalingradzkiej) czy dom towarowy, w którym mieściła się kwatera główna Paulusa. Śmiem zatem postawić tezę, że Stalingrad z filmu jest jednocześnie Stalingradem znanym z historii i miastem całkowicie zmyślonym na potrzeby opowieści o odważnych, rycerskich czynach i rycerskich mężczyznach.
A jak was jednak nie przekonuję, to obejrzyjcie film i zapamiętajcie w ilu dziwnych lub niespodziewanych miejscach wypatrzycie imię "Katia". 

Kahn fatalista i jego pani - wątek złego-złego Niemca

Na sam koniec przejdźmy na drugą stronę, czyli zajmijmy się drugim głównym bohaterem filmu - Peterem Kahnem (nieustająco malowniczo umorusany Thomas Kretschmann). W odróżnieniu od bohaterów radzieckich (tak, celowo nie piszę "rosyjskich"), ten akurat bohater jest skazany na wieczne wątpliwości i wieczne zastanawianie się oraz międlenie swojego nieszczęścia. Jak na złość jednym z powodów nieszczęścia jest Masza (Janina Studilina), która jest łudząco podobna do zmarłej żony bohatera, który w związku z tym postanowił, że się chorobliwie wkręci w pomaganie Maszy, kosztem absolutnie wszystkiego. Ale to WSZYSTKIEGO, mówię serio. Jednocześnie widzimy, że naszemu bohaterowi świat się sypie, bo pomaganie Rosjance ewidentnie stoi w sprzeczności z oficjalną linią i propagandą jego kraju. Nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić, nasz bohater zaczyna bohaterkę wykorzystywać, co nie przeszkadza mu nazywać tego miłością (i tu pada ów suchy żarcik językowy, że "ich liebe dich" to po rosyjsku "wsio rawno". Hjehjehje, no rzeczywiście, padam ze śmiechu... Tylko że nie). Kahn stawia sobie Maszę i jej pokrętnie przez niego rozumiane dobro za cel nadrzędny, jednocześnie dostrzegając w swoich przełożonych barbarzyństwo nie mniejsze niż w przeciwnikach. Tak się sprawa ma z punktu widzenia Kahna, bo ostatecznie zła, nazistowska natura (czy natura może być wtórna? Jeśli może, to ta jest), zwycięża i nasz bohater dysząc nienawiścią kilkakrotnie rzuca się do walki z naszymi radzieckimi gierojami. No jakoś tak nie ma za bardzo wyboru. 
Podobnego wyboru nie ma zresztą również Masza. Kahn widziany jej oczami to nie tyle fatalista, który wypowiada się za pomocą klisz i wytartych frazesów zupełnie dla niej niezrozumiałych (vide: żarcik o "ich liebe dich"), ale także facet, którego najpierw się boi, a potem, również z braku jakiegokolwiek wyboru, zaczyna wykorzystywać. W zasadzie w tym wątku narratorów mamy dokładnie dwóch, ale oni, w przeciwieństwie do innych, nie starają się upiększać swoje części opowieści. 

A tak naprawdę na koniec ból germaństwem przeżartego serca, czyli słowo jeszcze o stronie technicznej

Za absolutną zaletę filmu uznaję to, że żołnierze radzieccy mówią po rosyjsku, a niemieccy po niemiecku, co wcale nie jest takie oczywiste, jak się spojrzy na kino polskie (naprawdę, skręca mnie na samo wspomnienie o tym, że Niemcy w polskim kinie zwykle mówią jedynie "raus" "schneller" (czy raczej "schnella") oraz "Herr", czasem z dodatkiem stopnia wojskowego) czy produkcje amerykańskie, w których absolutnie wszyscy, jak leci i niezależnie od narodowości, mówią po angielsku. To, co boli akurat w Stalingradzie to fakt, że kwestie po niemiecku zostały zagłuszone przez rosyjskiego lektora, który drewnem straszliwym jest i basta oraz nie ma absolutnie żadnego wyczucia, odczytuje jedynie linijki tekstu z pasją godną generatora mowy. Brozowe serduszko krwawiło słuchając tego przeklętego lektora, mówię wam. 
Inna kwestia naprawdę na koniec, to całkiem fajna piosenka z napisów końcowych. Aż sobie zostałam, żeby jej posłuchać. A wy możecie posłuchać jej tu:

I przy okazji popatrzeć na sceny z filmu. Nie bójcie się serio, nie zawsze wygląda to aż tak źle jak tu.

Ostatecznie Stalingrad nie dostaje żadnych śmiesznych punkcików, bo tak. A poza tym mam wrażenie, że zobaczyłam w tym filmie dużo różnych rzeczy, którym w nim nie ma i generalnie to wszystko jest halucynacją. Albo iluminacją. Wsio rawno.
Pozdrav, 

8 komentarzy:

  1. "Ach nie, dodam jeszcze, że ogląda się to tym gorzej, im więcej razy widziało się debiut Bondarczuka, czyli 9 kompanię."
    Kurna, zaczyna mi być szkoda kasy na ten film.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nef, naprawdę nie brałabym tego tak poważnie, to raczej wykorzystanie opinii z Filmwebu, ja się bawiłam całkiem nieźle (chociaż nie wiem, co widać ze wpisu, tak jak chcieli autorzy), ale jednocześnie mam dziwne wrażenie, że trudno jest przeskoczyć samego siebie, a "9 kompania" to naprawdę fajny film przecież.

      Usuń
  2. Tu nie będzie komcia, bo... Fiodorow i Kretschmann skradli mi ten film, no kurde. <3 (Fiodorow z mordki lepszy ;) ) No i Masza, źródło moich największych emocji na seansie. Meh meh.
    Powiem tylko tak: podobało mi się "ich liebe dich" jako "wsio rawno", scena była fajnie rozegrana i smutna.
    I wydaje mi się również, że Gromow nie był prawdziwym tróloffem Katii, że to jednak Astachow.
    Całkowicie zgadzam się z interpretacją, od początku odbierałem to jako zgranie treści z formą, filmem socrealistycznym z samej konieczności, a ogniste zombies są doskonałym wprowadzeniem do takiej stylistyki (w pewnym momencie lekko przełamanej, vide ostatnia scena Maszy). A co do lecącej kuli - noo, nie przesadzasz aby? :D Przecież musieli się uchylić (a że wyglądało to komicznie, to co innego). No i jestem fanem slow motion. Niestety u mnie były tylko seanse 2D, a jestem ciekaw, jak by się to oglądało w 3D, w końcu po to powstał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ranisz moje germańskie serce mówiąc, że Fiodorow jest lepszy z mordki. Brwi ma osom, ale tak za brwi serca nie sprzedam! :D
      Co do Astachowa - dla mnie jednak był zbyt nijaki i mam dziwne wrażenie, że wyznanie miłosne to był jednak bardziej wynik litości niż czegokolwiek innego, ale to ja.
      Co do kuli - nie nie przesadzam, ale fakt było to rozkosznie komiczne. Też lubię slow motion, ale raczej tam, gdzie do ma sens. Bo na przykład Kahn zdzierający z Maszy ubrania w slow mow sensu za bardzo nie ma. Przynajmniej dla mnie.

      Usuń
    2. Kahn zdzierał z Maszy ubrania w slow motion, ponieważ tak nakazuje imperatyw, to elementarne jak portret Stalina!
      Co do Astachowa - wiesz, patrząc na Katję, narrator może mieć tych pięciu ojców całkiem biologicznie... :D
      Ranię twoje germańskie serce z całą świadomością, no bo jak to tak. [tego tu nie ma]Albo dobra, cały dla mnie, muihihihi[/tego tu nie ma].

      Usuń
    3. <3 <3 <3
      Jak imperatyw to nie mam pytań i nie czepiam się.[tego tu nie ma, nikt nie widział, to halucynacja] Ale w sumie dlaczego Kahn się nie może rozdziewać w slow mow, że tak się grzecznie zapytam, bo to bym chciała zobaczyć. [/tego tu nie ma...]
      Tekst o "pięciu ojcach" zrobił mi dzień, senkju, kwiczę, kwiczę :D
      Co do ranienia ze świadomością - smutłam. Zostaw mi trochę jednakowoż, bo chyba jestem gotowa odstąpić odrobinę serca.

      Usuń
  3. O ile dobrze rozgryzlam teks, to pod sam koniec noci wyznajesz mi milosc:D Dziekuje! :D

    Slow motion skraca sie do slow mow? Nie do slow mo'?

    Fajna notka, zastanawoam sie, czy tego nie obejrzec :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałam i jako slow mo' i jako slow mow (chociaż nie wiem, skąd to "w") i jakoś tak mi się pisze z tym "w", chociaż nie wygląda to na poprawną wersję...
      Co do wyznania miłości - tak, całemu światu ogłaszam miłość ostatnio :)

      Usuń