poniedziałek, 2 grudnia 2013

45. "Porozmawiajmy o..." - odcinek dziewiąty: zakazane przyjemności

Tajemniczy tytuł, prawda? W rzeczywistości jednak nie chodzi o nic tajemniczego, to po prostu zachęta do przeczytania któtkiego tekstu o starych, dobrych i wszystkim chyba znanych guilty pleasures. Ha! Ktoś z nas ich nie ma? Nie wierzę, żeby tak nigdy i ani razu? Nah, chyba taki człowiek nie istnieje (mam szklaną kulę i wiem!).
Ostrzegam przy tym, że ten dzisiejszy tekst będzie zdecydowanie subiektywny, ale jednocześnie bardzo ogólny, napisany głównie po to, by zachęcić was do komciów i rozmowy (również na fanpejdżu - link nad notką), bo czemu nie, ostatnio strasznie jesteście nieruchawi. Ja zresztą też. 

1. Oglądanie złych filmów/seriali tylko dlatego, że są złe.
Uwielbiam oglądać złe filmy, tylko po to, by pożalić się jak są złe. Ale z drugiej strony nie oszukujmy się, istnieją filmy, które są tak złe, że aż dobre. I oglądam je wiedząc, że oglądam zły film. Nie bardzo nawet wiem, na czym polega to moje dążenie do tego, żeby wyszukiwać idiotyczne fabuły. Robię to chyba po to, by sprawdzić, czy film idiotyczny wyszedł przypadkiem czy specjalnie. I najbardziej lubię te, które są głupie dlatego, że takie miały być. Niektórzy ludzie uważają, że marnowanie czasu na takie filmy jest kompletnie bez sensu, NOALE człowiek by zwariował, jakby tak w kółko oglądał, hm, bo ja wiem?, filmy Kurosawy albo Kieślowskiego, a w przerwach między nimi czytał wyłącznie Prousta i Tołstoja. Z drugiej strony istnieje przekonanie, że filmy złe powstają głównie przez przypadek. Cóż, jestem w stanie zrozumieć, że, na przykład, twórcy Zmierzchu bardzo chcieli stworzyć połączenie epickiego romansu dla nastolatek, filmu fantasy i horroru, ale wyszła im niezamierzona komedia niezamierzenie zabawna. Meh, życie, co zrobisz?
Tak na szybko jestem w stanie wymienić dwa filmy, których kiepskością oraz alternatywną logiką jestem w stanie rozkoszować się zdecydowanie więcej niż raz:
Po pierwsze, jest to Abraham Lincoln: Łowca Wampirów, ale o tym filmie pisałam już TU, więc powtarzanie tych samych argumentów wydaje mi się bezcelowe. Dlatego filmem, który chciałabym podać za przykład będzie Van Helsing Stephena Sommersa. Nie ukrywam, ten film jest... Głupi. Strasznie głupi, pełen dziur logicznych i średnich efektów specjalnych. I jednocześnie nie jestem w stanie odmówić sobie oglądania go za każdym razem, gdy pokazuje go któraś telewizja. Doceniam w nim głównie to, że zawsze jestem w stanie znaleźć w nim garść nowych idiotyzmów i zachowań, które obok logiki nawet nie przechodziły. Z drugiej strony - być może niesłusznie - uważam go za dzieło dobre, bo intertekstualne. Nie wiem jak wy, ale ja się lubię pochichrać z watykańskiej agencji wywiadu i brata zakonnego Carla (David Wenham), który dla van Helsinga (Hugh Jackman) jest kimś, kim jest Q dla Bonda, czy szczególne porozczulać się nad scenami początkowymi, w których mamy bardzo wyraźne nawiązanie do Frankensteina. Generalnie w samym filmie widzę też wyraźny rys komediowy, który głównie skupia się na postaci Draculi (Richard Roxburgh). Dracula z Van Helsinga to dla mnie wszystkie, zebrane do kupy, popkulturowe wyobrażenia wampira (oczywiście na stan z roku 2004, kiedy nie mogliśmy usłyszeć jeszcze o tych porosłych mentalną pizdą i sparklących), zrobione w taki sposób, że ogląda się może ciężko, ale trudno nie dostrzec, że w ten sposób twórcy jedynie bawią się z widzem i dają mu znać "tu jest pastisz, nie bierz tego na poważne!", dodając do tego demoniczny, przesadny śmiech i burze z piorunami, które są przecież integralną częścią starych, klasycznych horrorów. Czasami nawet zastanawiam się, czy fabuła nie jest specjalnie aż tak cienka i nawiązująca do gier komputerowych czy stereotypowych filmów akcji, by nie wypychać właśnie tego pastiszu na pierwsze miejsce. 
Podobnie sprawa ma się ze Sleepy Hollow, że tak podrzucę wam serial do oglądania. Najnowszy amerykański serial o nadnaturalnych zjawiskach również nawiązuje do legend i horrorów, ale robi to w sposób zdecydowanie niezobowiązujący. Podobnie niezobowiązująco nicuje on amerykańską historię tak, by pasowała mu do obrazka. I chociaż przecież odwołuje się do horroru chociażby przez postać Jeźdźca bez głowy czy demonów, to tak naprawdę jest cienkawym, sztampowym proceduralem, którego jasną stronę, która nieco przesłania przewidywalność, stanowią postacie. Postacie w tym serialu są cudowne i warto na niego zerknąć chociażby dla nich. A poza tym, jest to ten rodzaj serialu, który pozwala mojemu mózgowi odpocząć - radośnie akceptuje w nim wszelkie debilizmy (jak na przykład ponad dwustuletnie tunele pod miastem, o których nikt nie wiedział i które się ABSOLUTNIE nie zawaliły czy proch, który jest gotowy do użytku, chociaż też przeleżał w workach dwa stulecia) i nie myślę o tym, że właśnie siedzę na dupie przed kompem urywając sobie 45 minut od czasu, w którym mogłabym zrobić coś produktywnego. Bycie produktywnym jest bowiem strasznie męczące.

2. Czytanie romansów
Tu przyznaję, z lekkim wstydem, że romanse pożeram pasjami. Ktoś może powiedzieć, że to typowo babska przypadłość, ale szczerze mówiąc, bardziej robię to dla higieny psychicznej niż z jakiegokolwiek innego powodu. Wicie-rozumicie, jak już się człowiek naczyta tej poważnej literatury, tych tekstów naukowych, jak już napisze wszystkie opka o wojennej zawierusze, to po prostu musi, bo inaczej się udusi. Przy tym - wyjaśnijmy sobie - pisząc "romanse" nie mam na myśli harlekinów, tylko no... Hm, książki, które jednak stoją przynajmniej tę jedną półkę wyżej. Nie mówię też o jakiejś klasyce romansu, choć tę chyba lubię najbardziej.
Szczególną zakazaną przyjemnością są chyba romanse historyczne, z których co najmniej trzy najgorsze i najgłupsze opisałam już na tym blogu. Swoistym ewenementem jest tu jednak Jeździec miedziany, który co prawda był durny i zły na wielu poziomach jak jasna cholera, ale jednocześnie całkiem wciągający. Jednym z etapów wciągnięcia się w idiotyczną historię było wyszukiwanie dziur i błędów, a drugim, wciąż trudna do zdefiniowania, chęć poznania zakończenia, połączona chyba jednak z pobożnym życzeniem, żeby wszyscy na koniec umarli (z podobnych przyczyn oglądałam najnowszą serię Czasu honoru i straszliwie się rozczarowałam, bo nikt ważny jednak nie umarł). Potrzeba posiadania wiedzy o cukierkowych losach dwójki bezmózgich bohaterów była na tyle silna, że przeczytałam nawet część drugą, której lekturę - przyznaję bez bicia - nawet na swój sposób indżoiłam. Chyba musiałam przeskoczyć po prostu ogrom głupoty, jaki serwowała w niej autorka. Dość powiedzieć, że trzeciej części nie tknęłam nawet kijem i nie sprawdzałam, czy jest dostępna w sieci.

3. Oglądanie filmu tylko ze względu na jakiegoś aktora
Cóż... To robię nagminnie. Jak już mi się jakiś typ spodoba, to oglądam wszystko, co z nim dostępne. I tak - czasem nie bez bólu fanowskiego serduszka, że ktoś oto występuje w tak strasznej szmirze - przebrnęłam przez większość filmów z Tilem Schweigerem, Matthiasem Schweighoferem, Volkerem Bruchem, Moritzem Bleibtreu, Tomem Hiddlestonem czy Benedictem Cumberbatchem. Po co? Boru, nie wiem, bo tak. Niektóre były naprawdę koszmarnie, koszmarnie złe, nieśmieszne i żal mi było, że ktoś w ogóle w tym filmie występuje, a jednak jakoś nigdy ich nie wyłączyłam przed końcem.
Tutaj za przykład może posłużyć naprawdę dowolna niemiecka komedia. Z niemieckimi filmami komediowymi jest tak, że istnieje jakieś 90% szans, że po zdecydowaniu się na komedie zobaczy się gębę Tila Schweigera. Może to trochę smutne, ale robi się jeszcze bardziej smutno, gdy żarty w tej komedii okazują się naprawdę grube (by nie rzec, że grubiańskie), a na koniec jeszcze okazuje się, że w tej samej produkcji występuje połowa twoich ulubionych niemieckich aktorów. Czasem zupełnie nie wiem, po co to oglądam, czasem te filmy tak strasznie mnie śmieszą, że pokładam się ze śmiechu. Przykładem niech będą Faceci w wielkim mieście. Pierwsza część była taka sobie, wręcz nudnawa, drugą zaś widziałam jakiś milion razy i nawet durne żarty o gejach i kobietach w ciąży nie mogą mnie od tego filmu odciągnąć. Ba, nawet kolejny występ Tila Schweigera, którym daje znać, że już nigdy w życiu nie będzie się wysilał, by zagrać coś odrobinę ambitniej od nogi stołowej, nie potrafi mnie zniechęcić. Nawet nie wiem, co mnie do tego filmu przyciąga, ale to chyba jest punkt kolejny tego krótkiego zestawienia, czyli...

4. Fangirling i bycie w fandomie
Jestem fangirl. Jestem fangirl aktywną i chichrającą się, jestem fangirl z dystansem i na swój blogasek na Tumblr dosyć aktywnie zarzucam postami-pochwałami dla, na przykład, niezłego tyłka Toma Hiddlestona. Uwielbiam bycie fangirl, bo na krótką chwilę zwalnia mnie z bycia poważną, dorosłą i generalnie zdystansowaną. Bo pozwala mi piszczeć w czasie emisji kolejnego odcinka ulubionego serialu albo piać w kinie na seansie kolejnego filmu z aktorem lub aktorką z długiej listy tych ulubionych. Pozwala mi to też na pisanie pościków i postów, głównie strasznie głupich i o treści, którą czasem wstyd przytaczać.
Jednocześnie nie jestem tylko fangirl tumblrową, która opanowała do perfekcji reblogowanie co śmieszniejszych i co bardziej fangirlowych postów. Wiąże się z tym również dosyć krytyczne bycie częścią fandomów: tych fajnych i strasznie dużych, jak chociażby fandom Doctora Who, tych cudownie trollujących jak fandom Hannibala, czy tych wybitnie dziwnych, jak fandom Supernatural. 
Z byciem w fandomie wiąże się jeszcze jedna sprawa: fanfiki. Fanfiki to moja totalna guilty pleasure, ponieważ większość z nich jest w cholerę zła i trzeba się nieźle nachodzić, żeby znaleźć coś dobrego. Ale w czytaniu rzeczy dobrych tak naprawdę nie ma zabawy. W fanfikach lubię głównie to, że są w właśnie tak kurewsko złe, tak bardzo kastrują podmioty z charakterów i naciągają rzeczywistość jak gumę w majtkach. Dobre fanfiki są trochę jak jednorożce, za to w tych złych można przebierać i wybierać. Nie mówię tu o tych rzygliwie złych jak większość (jeśli nie wszystkie!) Wincestów, Dastieli czy Thorki, ale o tych złych, bo nieporadnych.Trudno tu podać jakiś konkretny przykład, ale chyba w czołówce ulubionych fików jest ten o wielkiej i nieskończonej tró loff między jakąś randomową laską a Lokim. Przy czym pojawienie się Lokiego w życiu tej randomowej laski było niczym nieuzasadnione. Ale polubiłam tego fika i przeczytałam go w dwa wieczory tylko dlatego, że z tym histerycznym romansem wszech czasów ładnie połączono akcję Avengers. To w sumie wielka szkoda, że nie pamiętam, jaki był jego tytuł, ani nie zapisałam go nigdzie dla potomności, bo bym wam podrzuciła i zobaczylibyście, co Brozu kitra w zakładkach i podczytuje, kiedy nikt nie patrzy.


Na dziś to tyle. Wiem, że wpis nie prezentuje się najpiękniej, ale w listopadzie byłam chyba najbardziej zaganianym człowiekiem świata. Może nawet obiecuję, że się poprawię.
Pozdrav,

1 komentarz:

  1. A miałam się uczyć matmy... Cóż, nie wyszło.
    Powiem tyle: Brozu, kochana Ty moja! Więc nie jestem jedyna na tym świecie, która ogląda kiepskie filmy tylko po to, by... no, oglądać, czyta fanfiction i fangirluje na tumblerze, gdy trza robić coś ważniejszego (albo czyta blogi zamiast wkuwać matmę, um). A mi nie wierzyli... :<

    OdpowiedzUsuń