niedziela, 13 stycznia 2013

10. Peter Jackson "Hobbit: Niezwykła Podróż"

Na początek od razu powiem, że lubię ekranizacje powieści Tolkiena w wykonaniu Jacksona, dlatego też w dzisiejszej polecajce będzie wyjątkowo dużo głaskania po głowie. 
Indżojcie. 

PS. Jak zwykle - SPOILERS i PASKUDNE SŁOWNICTWO!

Zacznijmy od tego, że film oglądałam trzy razy - dwa w tradycyjnym 2D i raz w 3D, bo chciałam zobaczyć, jak to właściwie wygląda, gdyż uważam, iż większość filmów fabularnych w 3D zwyczajnie ssie. Tutaj okazało się być całkiem w porządku, chociaż po seansie i tak bolała mnie głowa. 
Ale nie moimi boleściami się zajmujmy, tylko filmem. 
Ostatnio moja znajoma zagaiła do mnie tak: "no, i jak ci się Hobbit podobał? Jak dla mnie trochę dziecinne" - to dobrze podsumowuje dyskusję na temat tego filmu. Drodzy moi, pardon, że was boleśnie uświadomię, ale książka "Hobbit czyli tam i z powrotem" była przez Tolkiena pisana z myślą o smarkaterii właśnie. Ja uważam, że nie do końca to się dla dziecisków nadaje, ale to moje prywatne zdanie (oj, bo Gollum w głębokiej podstawówce wywołał u mnie książkową traumę, no...). Ale górskie trolle i Radagast robią za Elementy Komiczne i całość się ładnie wyrównuje z wcale nie dziecinną treścią. 
Niemniej jednak, nawet jeśli o Tolkienie i jego pisaniu macie wiedzę znikomą, film warto zobaczyć, bo to kawał porządnie wyprodukowanej rozrywki: piękne zdjęcia, wspaniała muzyka, charakteryzacja, dobre aktorstwo no i nietanie efekty specjalne (a uwierzcie, dla kogoś, kto się w ostatnich latach naoglądał brytyjskiego si-fi telewizyjnego z pomiotami z kartonów, umie to docenić). 
Poza tym, jeśli choć raz widzieliście "Władcę Pierścieni", to też powinniście ten film zobaczyć. Ma bardzo miłą konstrukcję - zaczyna się od przyjęcia urodzinowego Bilba, tak jak zaczyna się "Drużyna Pierścienia". Miło było znów popatrzeć na panów Holma i Wooda w hobbickiej charakteryzacji, naprawdę. Przy okazji opowieści o Ereborze mamy nieco flashbacków z historii Śródziemia, możemy sobie popatrzeć nawet na tatuńcia Legolasa, chociaż, skubany, nie wymawia ani słowa. Dzięki temu - flashbackom nie niememu ojcu Legolasa - nie mamy poczucia, że nas wrzucono w historię, o której guzik wiemy i która jest nam kompletnie obca. 
Co do samej treści filmu... Nie wiem, od czego zacząć, zacznę od oczywistego - zdjęcia
Jackson zafundował nam sentymentalny powrót do Nowej Zelandii. I bardzo sympatycznie było tak oglądać Gandalfa, trzynaście krasnoludów i hobbita, wędrujących sobie wesoło przez nowozelandzkie Śródziemie,  co chwila łapiąc się na tym, że myślę sobie "o, to już widziałam"/ "o, znajomy widok". 
Równie znajoma wyda wam się w tym filmie muzyka, ponieważ prócz nowego motywu głównego ("Misty Mountains Cold"/"Song Of The Lonely Mountain") wykorzystano to, co znane i lubiane ze ścieżki dźwiękowej  "Władcy...". Jeśli już się wspomniało o "Misty..." to wykonanie tej pieśni przez Thorinową kompanię robi wrażenie. Aż się chce podpisać kontrakt i ruszyć w drogę, naprawdę. Zabawna piosenka o naczyniach i ich rozbijaniu też wprawia w dobry nastrój. Może nie bojowy, ale zawsze to jakiś nastrój. 
A teraz słów parę o tym, co się Broz-Tito w charakteryzacji i efektach specjalnych podobało. Otóż, orkowie moim skromnym zdaniem na szczęście są tak dobrze wykonani (tj. ucharakteryzowani), jak we "Władcy...". Leży jedynie i kwiczy smętnie w kątku Blady Ork, bo ma głos dziwny i jakiś taki wklejony ogólnie w tło się wydaje. Trolle i wargowie są wykonani lepiej niż we "Władcy...". Ci pierwsi dlatego, że już nie wyglądają tak potwornie komputerowo jak toto, na czego łeb wskoczył Orlando Bloom w kopalni, a ci drudzy, bo bardziej przypominają wilki i nawykłe do noszenia jeźdźców zwierzaki niż niedźwiedziowujwieco, co nieprzyjemność mieliśmy zobaczyć we "Władcy...". Nie zawodzi również Andy Serkis jako Gollum, ale o niego akurat kompletnie się nie bałam. Natomiast orły są na stałym poziomie, to znaczy ssą jak we "Władcy...".
Zresztą, o Serkisie za chwil kilka, gdyż przejdziemy sobie teraz do aktorstwa, postaci i postaciach w fabule. Pierwszym, o którym powiem, będzie Martin Freeman, filmowy Bilbo. Drodzy państwo, jest pięknie. Wiadomo, że ze względu na wiek Bilba nie mógłby zagrać Holm, ja się martwiłam, jak sobie Freeman w konwencji poradzi, a radzi sobie zaskakująco dobrze. Chociaż wszystkie miny i grymasy widziałam już w poprzednich filmach z tym panem, ale to żaden problem. Nasz Bilbo od początku wzbudza sympatię, Freeman to wprost urodzony hobbit. I kij z tem, że przez pierwszy kwadrans miałam wrażenie, że za chwilę skądś wyskoczy Benedict Cumberbatch (a ostatnio Benedict może wam wyskoczyć nawet z lodówki, strzeżcie się!), to i tak było miło. Jak na pierwszy film z trzech uważam dobór aktora za udany. Równie udanie dobrani są krasnoludowie, ale z nimi mam pewien problem. Otóż, wydaje mi się, że Jackson potraktował Thorinową kompanię mocno po macoszemu - łatwo rozróżnimy Thorina (bo jest w chu... no właśnie tak bardzo MAJESTIC), Balina, Dwalina (bo łysy), Filiego i Kiliego (bo młodzi i przystojni). Poza tym, tych kilka postaci przyszło do Bilba na kolację pojedynczo, natomiast reszta wpadła dziką grupą i tak już tą grupą została. No, dobra, wybija się jeszcze wyjątkowo gruby Bombur, ale nie umiem powiedzieć o nim nic szczególnego. Jakby tak się dobrze zastanowić, to o żadnym z krasnoludów prócz MAJESTIC Thorina nie jestem w stanie nic powiedzieć, chyba dlatego, że służą za dekorację majestatu Dębowej Tarczy. Serio, jakby mogli, to by się pokotem ułożyli i służyli Thorinowi za dywanik. Nie wiem jak wam, ale mnie się wydaje, że w książce kompania pozbawiona jest elementu koniecznie-będę-zamiatał-sobą-podłogę-na-każde-wspomnienie-o-Thorinie. Ale ja to czytałam, jako się rzekło, w głębokiej podstawówce, może coś mi umknęło. Niemniej jednak Richard Armitage jako Thorin się sprawdza, jest MAJESTIC do porzygu. Już myślałam, że taki niemiły i wyniosły pozostanie do końca i na to, żeby stał się miły będę musiała czekać do drugiej "Hobbita" odsłony, ale Jackson dał mi prezent w postaci ostatniej, nawracającej sceny. Zresztą, przed sceną nawracania Thorina ma miejsce scena żywcem z Hollywood wyjęta (pojedynek z Bladym Orkiem), ale mnie się ona podoba, bo tak jakby kończy czas bycia MAJESTIC. Drugim miłym zaskoczeniem jest Sylvester McCoy jako Radagast, być może szerszej publiczności znany z roli siódmego Doktora, mniej przeze mnie lubianego NOALE. Jako trochę świrnięty czarodziej, McCoy poprawia nam nastrój, a nawet trochę wzrusza, biedząc się nad uratowaniem jeża imieniem Sebastian. A jak już przy magikach jesteśmy, to McKellen trzyma swój poziom. I chociaż głos już nie ten, i chociaż trudno uwierzyć, że to młodsza wersja Gandalfa, bardzo sentymentalnie się robi gdzieś tak między żołądkiem a płucami, jak się go widzi na ekranie. Och, przyszedł chyba czas na pochwalenie epizodu Serkisa w tym filmie - nie myślałam, że kiedykolwiek to powiem, ale Gollum mnie wzrusza. A właściwie nie Gollum, a Smeagol. Tutaj bowiem dostajemy Smeagola w stężeniu krytycznym. Pamiętam, że dzieckiem będąc, potwornie się Golluma bałam, bo scena zadawania zagadek była traumatyczna i straszna. Tutaj natomiast było mi tego stworzenia żal. Nie tylko dlatego, że się nam pobeczał, gdy niewidzialny Bilbo chciał go dźgnąć mieczem. Głównie dlatego, że Jackson z Serkisem zafundowali nam tutaj obraz Golluma-biednego umęczonego stworzenia. Gdy pojawia się możliwość pogrania w kochane przez niego zagadki, Gollum-Smeagol zachowuje się jak dziecko, które niespodziewanie zyskuje czyjąś uwagę. I to jego na wpół pełne podekscytowania na wpół błagalne "yes, yes, just you and me"... Argh, giń, Serkis, giń Jackson! Jeśli już o epizodach mowa, trochę przeszkadza mi natomiast, że Weaving, Blanchett i Lee są li i jedynie epizodyczni (podobnie jak Pace-tatuńcio Legolasa), ale niepotrzebnie byłoby nimi zaśmiecać akcję, bo przecież Erlond jest w książce epizodem (bo Galadriela i Saruman w niej nie występują, jestem na 99% pewna, poprawcie mnie, jeśli się mylę). 
Zdaje się, że przyszedł czas na podsumowanie i podliczenie punktów. Będę wredna i stronnicza, dam całe 9, bo tak. 

Pozdrav,