niedziela, 17 listopada 2013

44. Alan Tylor "Thor: Mroczny Świat"

Trzeba wam wiedzieć, że należę do tego grona osób, które na filmy od Marvel Studios raczej chodzą, bo tak, bo lubią i niekoniecznie zżymają się, gdy coś nie pasuje do treści komiksowych pierwowzorów. Należę też do osób, które po takim marvelowym wieczorze niekoniecznie zawsze z seansu wychodzą zadowolone (na niektóre filmy z serii X-men czy "Kapitana Amerykę" należałoby spuścić zasłonę litościwego milczenia, co nie znaczy, że Brozu na "The Winter Soldier" czy "Days of future past" się nie wybierze, bo wybierze się na pewno), ale nie mają poczucia, że jakoś strasznie zmarnowały pieniądze. Niemniej jednak za eksperta w dziedzinie marvelowych filmów się nie uważam, to dla mnie rozrywka jak każda inna, tak samo jak raczej wyrywkowe czytanie komiksów (na zasadzie - mam czas, to przeczytam). Co nie zmienia faktu, że pomimo mojej średniej orientacji w temacie pofrunęłam do kina na najnowszego Thora, nie tylko dlatego, że ten film to dla mnie czysty fanserwis (Hopkins, Elba, Hiddleston, Portman!), ale też film, który uznałam za taki, który z pewnością da mózgowi odpocząć po kilku godzinach zmagań na uczelni. I nie pomyliłam się. 

Tekst powstał na zamówienie Doroty, która po prostu powiedziała, że "chce nocię". Chciała, to ma, do usług. 

Urzeka mnie mistrzostwo tej fotoszopki. Proszę zwrócić uwagę na Heimdalla na chmurce i Lokiego, który wyrasta Thorowi z głowy. Poezja. Aby lepiej widzieć - należy kliknąć na obrazek.

Państwo wybaczą, ale w związku z tym, że kąsek jest świeży, postaram się napisać o filmie tak, by było jak najmniej spoilerów. Dlatego też to będzie kolejna notka w punktach.

1. Jestem taki zły, że aż mam sensowny plan, czyli OMUJBORZE, tu jest AKCJA!
Dlaczego Thor: Mroczny Świat jest taki fajny? Ano, krótko mówiąc - dlatego, że ma akcję. Tym razem pozory akcji nie toczą się ślamazarnie ani wokół jednego, nowego świata (Thor), który wszyscy dobrze znają ani wokół zagrożenia, że zostanie on zniszczony (Avengers). Tym razem problem jest o wiele większy: Mroczne Elfy, którymi dowodzi wystarczająco charyzmatyczny, byśmy bali się, że istotnie zrealizuje wszystkie swoje zamierzenia, Malekith (ukryty pod toną makijażu i nieco zremasterowanym głosem Christopher Eccleston, oby częściej grał Złych!), uważają, że dziewięć światów to, hm, błąd systemu, więc muszą zostać zniszczone, by przywrócić dawny porządek rzeczy. A że nasze Mroczne Elfy to uczniowie Kononowicza, to po prostu chcą, by niczego nie było, ponieważ dopiero wtedy wszystko wróci do normy. Pomóc ma im w tym Eter, tajemnicza, przypominająca kosmicznego Flubbera substancja, która nie tylko tworzy, ale również niszczy.
Niestety, jak wiemy z początkowego wykładu historycznego, kosmiczny Flubber był na tyle niebiezpieczny, że został Mrocznym Elfom odebrany przez armię niezwyciężonego Asgardu, a samych Elfów wypirzgnięto w niebyt. Niestety, na korzyść naszych kochanych złych działa nie tylko to, że w historię koniecznie muszą wmieszać się Ziemianie - tu w osobie Jane (Natalie Portman) - ale również koniunkcja światów (niech chwała będzie fizyce!): światy ustawiają się w jednej linii i wzajemnie przenikają, dzięki czemu przemieszczanie się pomiędzy nimi jest bardzo, bardzo łatwe. 
Plusem tego niefortunnego zbiegu okoliczności jest to, że w filmie dostajemy kilka lokalizacji, więc możemy pozachwycać się choreografią walk, efektami specjalnymi czy po prostu estetycznymi kadrami różnych mniej lub bardziej ładnych i zróżnicowanych miejsc dużo bardziej, niż to było w przypadku poprzednich filmów, w których występował Chomik z Młotkiem. 

2. Dobrze was widzieć, czyli słowo o bohaterach.
Thor: Mroczny świat nie zapomina, że poprzednie filmy toczyły się w dużej mierze na Ziemi. I chociaż Nowy Meksyk i Nowy Jork zamieniamy na Londyn, zabieramy ze sobą wszystkich bohaterów, których dobrze znamy, z fatalnie napisaną Jane i świetnie napisaną Darcy (Kat Dennings) na czele. W zasadzie muszę przyznać, że pojawienie się dodatkowego elementu komicznego, czyli asystenta asystentki imieniem Ian, nawet niespecjalnie mi przeszkadzało, bo było go zwyczajnie za mało. Lwią część czasu antenowego dla Ziemi pochłonęły bowiem perypetie nudnej Jane z Chyba Złamanym Serduszkiem oraz Darcy, która zawsze widziała jedynie jasną stronę każdej beznadziejnej sytuacji.
Żeby było sprawiedliwie, Asgardowi też się oberwało: Lady Sif i reszta radosnej paczki przyjaciół Thora występuje krótko i nieszczególnie intensywnie, czego troszkę mi szkoda. No dobra, trochę bardziej niż troszkę. Szczególnie, że pierwszy Thor ustawił ich dość wysoko w hierarchii asgardzkiej ważności. Na całe szczęście większy i dużo bardziej interesujący niż poprzednio kawałek tekstu do grania dostają Anthony Hopkins (Odyn) oraz Rene Russo (Frigga), a także Idris Elba. Heimdall Elby tym razem nie służy tylko do tego, by otwierać lub zamykać przejście między światami oraz wygłaszać kwestie wszechwiedzącym tonem, ale też istotnie uczestniczy w akcji i nawet czasem popycha ją do przodu, dzięki czemu możemy pozachwycać się tym, że ktoś dobrze trafił, wybierając Elbę do tej roli. 
Thor... Hm, sam Thor (na całe szczęście ciągle i nieprzerwanie gra go Chris Hemsworth), jak napisałam wyżej, nadal wygląda jak przerośnięty chomik i obowiązkowo imponuje klatą, ale jest również uroczo naiwny, dzięki czemu wiemy, że jesteśmy w domu i że nikt nam nie podmienił ulubionych bohaterów. Co prawda zdarza się kilka momentów, w których Thor jednak używa mózgu, głównie wtedy, kiedy używa podstępu względem Mrocznych Elfów i przez większość czasu nie ufa bratu, więc widzimy również, że postać ta (i jej klata. Taaaaaaaaka klata) nie stoją jednak w miejscu, co trzeba scenarzystom zaliczyć na plus. 

 Obrazek, będący jednocześnie bardzo słusznym komentarzem, pochodzi z fanpejdża Informacje Oczywiste

Hiddleston... Hiddleston znowu ukradł film. Tym razem mam jednak wrażenie, że Hiddlesowy Loki film kradnie specjalnie i wszyscy o tym wiedzą, łącznie ze scenarzystami. Moim - bardzo skromnym zdaniem - dostała mu się ta część scenariusza, w której napisano najlepsze teksty i do której dano najlepsze sceny, dodając do nich Thora, bo bez Thora Loki nie byłby aż tak świetny. W Mrocznym Świecie nikt na szczęście nie zmusza Hiddlesa, by obowiązkowo co chwila cosplayował szczeniaczka (Thor) ani by był nabzdyczoną królewną bez piątej klepki i planu (Avengers). Na szczęście i w tej postaci zostaje ślad tego, co pokazano w poprzednich częściach, jednak postawiono również na to, co właściwie konstytuuje tę postać: tym razem widać, że Loki to nie tylko szaleniec, którego szaleństwo wynika z tego, że jego życie było kłamstwem i z żądzy władzy, ale jest także sprytnym bogiem kłamstwa oraz uroczym żartownisiem z dość specyficznym poczuciem humoru.
 
 
 
 
 
 
 
 Chyba jedyny wyraźny spoiler dzisiaj, ale nie mogłam się powstrzymać

3. Jak śmiesznie, kiedy nie zawsze śmiesznie, czyli na koniec dwa słowa o elementach komicznych - tych zamierzonych i tych niekoniecznie zamierzonych
Thor: Mroczny Świat pełen jest scen i tekstów, które mają wywołać naszą wesołość. Chodzącym elementem komicznym jest chociażby Darcy i nie mam tego twórcom absolutnie za złe, bez tak napisanej postaci pewnie ten, jak i poprzedni film, wiele by stracił. Rozkoszny jest również humor sytuacyjny (scena z dzwonkiem telefonicznym, scena w metrze itd.), bo jest lekki, łatwy i przyjemny, że po prostu trudno się nie zaśmiać. Niemniej jednak w pewnym momencie w czasie seansu złapałam się na tym, że przy kolejnej, w założeniu zabawnej, scenie mój mózg stwierdził, że halt, dosyć, nada, mam dość i w ogóle hola, hola, drodzy koledzy scenarzyści! 
W tym nagromadzeniu rozweselaczy, niestety, nie uniknięto bowiem żartów otwarcie żenujących. Mnie żenujących szczególnie, chociaż byłam przecież otoczona przez nastolatki, które śmiały się cały czas, nawet wtedy, kiedy na ekranie nie było nic śmiesznego i rzucały żarty o dupach/dupczeniu, ponieważ nie ma zabawy, jak się nie zasugeruje seksów, prawdaż... Żenowało mnie nie tylko to, co działo się wokół mnie, ale to, co działo się na ekranie również. W Thor: Mroczny Świat żenującym elementem komicznym uczyniono Erika Selviga (Stellan Skarsgard), a uczyniono to błędnie i krzywdząco dla postaci, którą grał. W tej odsłonie przygód Chomika z Młotkiem z Selviga uczyniono Żenujący Element Komiczny tylko dlatego, że z niewiadomych przyczyn wymyślono sobie, że potrzeba w tym filmie sceny z obnażającym się w miejscach publicznym wariatem oraz kogoś, kto będzie chodził bez spodni i świecił białymi slipami. Były to dwa elementy, których film absolutnie nie potrzebował. I o ile wcześniejsze rozśmieszacze działały na mnie wcale nieźle, tak tu miałam wrażenie, że strasznie mi żal nie tylko postaci, ale i aktora, któremu kazano grać coś takiego tylko po to, by na seans poleciało kilku nastolatków i pochichichrało się stadnie, gdyż nic tak nie bawi młodzieży w okresie dorastania jak goły tyłek, niekoniecznie damski, na ekranie. 
Kolejnym niezamierzonym elementem komicznym - ale to już specyfika polska - były napisy do filmu. Po scenie, w której Thor pyta "who's next?", co postanowiono - z przyczyn dla mnie kompletnie niezrozumiałych - przetłumaczyć na "zatkało kakao?", miałam wrażenie, że twórcy napisów robią mnie w balona. Srly, tłumaczu, to nie było śmieszne. NIE BYŁO. TO BYŁO BEZ SENSU. Po kolejnych kilku minutach, na własne nieszczęście, miałam wrażenie, że napisy do tego filmu wymieszały się z napisami do czegoś kompletnie innego. Po kolejnej scenie, w której tłumaczenie nawet przez chwilę nie leżało obok oryginalnej listy dialogowej, przestałam zupełnie zwracać uwagę na napisy, bo nie chciałam się denerwować po próżnicy. 


Podsumowując: film ten to znakomita rozrywka i nie należy od niego oczekiwać, że to miało być czymś więcej. Ten film w ogóle nie powinien być niczym więcej, bo przecież dobrą rozrywkę też trzeba umieć robić. A poza tym strzelające laserami elfy po prostu nie mogą zdobyć mojej nieskończonej fanowskiej miłości, więc Thor: Mroczny Świat dostaje ode mnie 8,5 na 10 punktów.

niedziela, 10 listopada 2013

43. Tom Rob Smith "Tajny Referat"

Poprzedni weekend został pusty, gdyż nie miałam możliwości dorwać się do komputera ani w ogóle niczego napisać - film zrobił mi psikusa i się nie ściągnął, książka się co prawda doczytywała, ale nie było czasu, by w ogóle przejrzeć o niej notatki. Więc tym oto cudnym sposobem, wpis o książce pojawia się dzisiaj, gdyż uznałam, że wpisy książkowe pojawiają się na tym blogasku niezwykle rzadko. 

PS. ACHTUNG, BEŁKOT!


http://merlin.pl/Tajny-referat_Tom-Rob-Smith,images_big,7,978-83-7659-907-6.jpg 

Dziś chciałabym drugi raz zabrać was do ZSRR wykreowanego przez Toma Roba Smitha na kolejne spotkanie z niepełnosprytnym, tym razem byłym już agentem MBN, Lwem Demidowem, jego żoną i przyjaciółmi. Chociaż łatwiej by było powiedzieć, że z dawnymi przyjaciółmi. Pierwsze spotkanie, gdyby ktoś przegapił, opisałam TU.

Na nieszczęście chyba dla pana Smitha, jego druga książka ma podobne wady, co książka pierwsza. Tajny referat to powieść napisana ze znawstwem, riserczem i generalnie dosyć obfita w szczegóły dotyczące funkcjonowania państwa radzieckiego. Trochę słabiej jest ze strukturami przestępczymi, ale to jest raczej drobny szczegół. W związku z czym dzieje się dużo, szybko i chyba trochę zbyt powierzchownie.

Zacznijmy jednak od początku:

Tym razem, gdy po raz drugi spotykamy się z Lwem, jest on nadal rozkosznie naiwny i generalnie ciągle niepełnosprytny, z tą drobną różnicą, iż tym razem Raisa go jednak kocha, a on już nie jest agentem, tylko policjantem i w ogóle ma własny wydział, i jest taaaaaaaaaaki niezależny od aparatu państwowego ucisku (się później okazuje, że figa a nie niezależny, ale my o tym wiemy od początku, tylko bohater nie). Smith chyba jednak nie byłby sobą, gdyby nie stworzył postaci kobiecej, której czytelnik mógłby nienawidzić lekko, łatwo i przyjemnie oraz z totalnym rozgrzeszeniem. 
W Tajnym referacie za takiego upiora robi adoptowana córka Demidowów, Zoja, sprawczyni wszelkich nieszczęść oraz punkt wyjściowy do opowieści o tej szlachetnej stronie głównego bohatera. Zoja uważa, że Lew zabił jej rodziców (chociaż zrobił to Wasilij, a ona jako świadek tej śmierci musiała być ślepa i głucha, by nie zauważyć, że Demidow starał się temu zapobiec). Zojka w ogóle jest dziewczynką, która ZAWSZE musi być nieszczęśliwa, bo inaczej się udusi, więc lubi sobie wymyślać ludzi i rzeczy, których mogłaby nienawidzić tylko dlatego, że istnieją. To postać, której każde pojawienie się sprawia, że ma się ochotę rzucić książką o ścianę i krzyknąć, że jest małą, złośliwą i niewdzięczną rozwydrzoną pannicą. Co uczyniłam kilkukrotnie, ale raczej w wyobraźni, gdyż nie należy rzucać książką i krzyczeć w tramwajach, prawdaż. A poza tym było zbyt ciekawie, a bohater był zbyt rozkosznie głupiutki, by nie czytać dalej.

Oprócz niezbyt pełnego szczęścia rodzinnego Lwa Demidowa, w książce pojawia się wątek wielkiej polityki i nie do końca możliwych do wyjaśnienia samobójstw. Wątek wielkiej polityki objawia się - co sugeruje tytuł - w postaci tajnego referatu Chruszczowa, którego kopie ktoś podrzuca byłym pracownikom tajnej policji, którzy bojąc się, że wyjdą na jaw ich największe sekrety oraz okrucieństwa, zabijają się na potęgę. Tłem dla tej osobliwej akcji odwetowej są prześladowania oraz aresztowania duchownych z co najmniej poprzednich dwóch dziesięcioleci. A jak aresztowania, to już nam gdzieś w oddali zieleni się tajga, świeci śnieg, to już chyba Magadan i łagry, prawda? A że nasz bohater należy do tych, którzy zawsze muszą wplątać się w jakąś kabałę, okazuje się, iż jego pierwszą sprawą było aresztowanie popa. No i wszystko jasne. 

Żartowałam. Nic nie jest jasne. I nawet główny zły nie jest pewny!

Generalnie mam wrażenie, że odrobinę za dużo grzybów w tym barszczu, panie Smith. Bo panu nie jest dość, masz pan politykę, masz pan zagadkowe samobójstwa, to pan jeszcze dodajesz łagry i urków. Robi się wesoło i trochę za bardzo zagmatwanie, panie, tego... Ale do rzeczy.

Wątek urków realizuje się poprzez postać Frajerki - żony popa, którego wiele lat temu aresztował nasz Lew. Frajerka, którą kiedyś wołano Anisia, po długim pobycie w łagrze, zostaje szefem worów w zakonie (jest po prawdopodobne jak diabli, NOALE, nie wnikajmy) i pojawia się w życiu Demidowa w dość spektakularny sposób - porywa wkurzającą Zojkę i w zamian żąda sprowadzenia męża, który gdzieś tam podobno jeszcze żywie (siedem lat? Średnio prawdopodobne, NOALE ponownie, nie wnikajmy). Nasz dzielny Lew, który pragnie rodziny i miłości Zojki, rusza więc w stronę Magadanu. Odnajduje Łazara (bo tak nazywa się pop) i już, już, ma wracać, kiedy zostaje rozpoznany jako agent, który dokonywał aresztowań. Akurat też wtedy więźniom zbiera się na bunt, ale gdy zaczyna się robić nieciekawie, dobry pop zauważa zmianę, która zaszła w Demidowie i naszym bohaterom udaje się wrócić do Moskwy. Z większymi raczej niż mniejszymi problemami, ale nie opowiem wam o wszystkim, bo byłoby szkoda, gdybyście dokładnie wiedzieli, co tam się działo. A działo się chyba najciekawiej i najlepiej, porównując z pozostałymi wydarzeniami przedstawionymi w powieści.

W Moskwie Smith daje nam między oczy kolejnym plot twistem - Frajerce, w której zdaje się nie zostało nic z Anisi, wcale nie chodziło o męża, chciała po prostu ukarać Lwa przy jednoczesnym wywołaniu małej, politycznej zawieruchy. Jako że z Frajerki jest niezgorsza Wicked Witch Of The West, zabija Zojkę i Łazara, po czym znika z pola widzenia. 

Oczywiście zniknięcie Frajerki to kolejny plot twist, ponieważ wory-politykierzy przenoszą się ze swoją uberrewolucyjną działalnością na Węgry, a na Węgrzech w roku 1956 trochę się działo, prawda? Żeby było bardziej cool, okazuje się, że w działania na Węgrzech zamieszane są, pośrednio lub bez, grube moskiewskie ryby, łącznie z tymi, które nadzorowały Lwa. I tyle by to było o niezależności naszego bohatera, prawdaż... 

Właściwie w tym momencie mogłabym zacytować fragment poprzedniej notki o Smithcie, o ten:
Nie załamujcie się, czytajcie dalej, bo motywy wyjaśnione są dopiero w finale, po festiwalu łodefaków i ojapitolęniewierzężetoczytam oraz ilejestLwawLwie.

Taak... Podsumowując: takie nagromadzenie wątków i warstw sprawia, że to, co było interesujące w pierwej książce (czyli kryminał + wielka polityka), teraz staje się nieco męczące. Zdaje mi się, że Tom Rob Smith za bardzo chciał być cool, za bardzo chciał, żeby działo się dużo, szybko oraz interesująco, jak w hollywoodzkich filmach akcji, przez co przedobrzył. Nieco. No dobra, trochę bardziej niż nieco.
Serio, w trakcie lektury ma się takie niemiłe wrażenie, że tego wszystkiego jest już za dużo, że to już, przesyt i kompletna niemożność śledzenia dalszych rewelacji. Przez to też wątki takie jak przestępczość zorganizowana, prześladowania i łagry potraktowane są mocno po macoszemu, a na pierwszy plan wybija się wielka polityka. Tym razem jednak nie służy tylko temu, by pokazać tę rozbrajającą naiwność bohatera (która mu, niestety, nie przeszła do samego końca, a trochę na to liczyłam, no bo ileż można razy wkładać rękę do ognia i nie kojarzyć, że ogień parzy?), ale temu, by pokazać słabość systemów politycznych w ogóle i pokrętne ścieżki rozumowania nie tyle polityków, co tych, którzy wykonują ich polecenia, dzięki czemu żyją dostatnio. 

Generalnie ja już chyba wolę wierzyć, że wydarzenia węgierskie roku 1956 wywołała grupa radzieckich przestępców-politykierów-mścicieli. 7,5 na 10, panie Smith.