sobota, 27 września 2014

54. Jan Komasa "Miasto 44"

Nastawiłam się na taką piękną katastrofę. Nastawiłam się na to, że będzie siedzieć w kinie i wołać "ka-ta-stro-fa!", ku uciesze głównie mojej, ponieważ jestem okropnym człowiekiem. Okazało się jednak, że trailer obiecał mi paździerzaste filmidło z efektami specjalnymi, które zwykle można spotkać: a) u Bondarczuka, gdzie podsycają tylko moją niewytłumaczalną miłość do Bondiego b) we współczesnym kinie mongolskim c)w Szczerbialu, a dostałam film, na który popatrzeć było nawet ciekawie, poza kilkoma wyjątkami, oczywiście. Wielka szkoda tylko, że ponownie był to film bez jakiejkolwiek historii do zaoferowania. 


Kurczę, nawet plakat obiecuje coś, czego w filmie nie ma. Jak pech to pech. 

Tekst o filmie pojawił się już też na blogu Zwierza Popkulturalnego , ale trochę polecam wam go w ciemno, bo nie czytałam, żeby się nie sugerować, zgadzać albo polemizować. Przeczytam, jak już napiszę, co chciałam napisać, ale tekst i tak polecam, bo pewnie jest tradycyjnie interesujący. 

PS. TEKST W PUNKTACH, BO TAK. PUNKTY SĄ FAJNIE.  PLUS SPOILERY, ALE TO JEST RACZEJ OCZYWISTE. 


1. Powstańcza Apokalipsa według Komasy albo smutna ballada o gruzie w slow motion. 

Apokalipsa według pana reżysera slesz scenarzysty polega głównie na tym, że poruszamy się wśród gruzów i gdzieś w tle, raz bliżej, raz dalej, są pożary. I ludzie tłoczą się w piwnicach. Konkretnie jednej, bo więcej się reżyserowi slesz scenarzyście nie chciało pokazywać. Pardąsik, jest jeszcze przeludniony szpital polowy, co w domyśle ma załatwiać temat "a teraz wam pokażemy cierpienie cywili, cywile cierpią, cierpią! Czy cywile mnie słyszą?". 
Wracając do gruzu: serio, w filmie jest TYLEDUŻO gruzu. Ile, to już nas informuje zajawka przed seansem, ale jakoś nie zapamiętałam. W każdym razie jest to imponująca ilość gruzu, bo w końcu miasto miało grać tu główną rolę. Faktycznie, sprawia to bardzo miłe dla oka wrażenie (na pewno jest lepiej niż w 3 odcinku Czasu honoru, gdzie walka odbywała się na wciąż tych samych dwóch kupkach gruzu). 
Problem polega na tym, że tym ładnym gruzowo-pożarowym sreberkiem reżyser slesz scenarzysta opakował kompletną pustkę, jeśli chodzi o treść. Nie pierwszy raz zresztą. 
Strasznie i okropnie boli mnie to, że oto powstał film bez bohatera, który to film próbuje nam wmówić, że jest epicką opowieścią. Może i dla kogoś jest, ale dla mnie to tylko ciąg ciekawych obrazków mówiących o niczym i istniejących dla samego istnienia.
Kto tu jest bohaterem, ja się grzecznie pytam? Nie jest nim ani miasto (nie, gruz nie załatwi wszystkiego), ani jego mieszkańcy, bo o tych jest akurat najmniej, nie są nim powstańcy (bo tych też usunięto ze sceny zaskakująco szybko. A może ja bym się chciała dowiedzieć jak to się stało, że "Kobra" (Tomasz Schuchardt) ożenił się z Beatą (Karolina Staniec), skoro ta jeszcze pół godziny temu (według czasu filmowego i przed wypieprzeniem tej pary, i w ogóle całego oddziału na wycieczkę w kosmos, czyli filmowy niebyt) deklarowała gorąco, że serce oddała Aleksandrowi (Michał Mikołajczak, który niespodziewanie znika z historii, choć początek zapowiadał całkiem dużą rolę). Bohaterami na pewno też nie są Stefan (Józef Pawłowski) i "Biedronka" (Zofia Wichłacz) dwa popisowe cielęta bez śladu charakteru, i nie jest nim też sugerowany, a potem wyrażony wprost z subtelnością cegły uderzającej widza w mordę trójkąt Stefan-"Biedronka"-Kama (Anna Próchniak), bo napięcia między bohaterami i jakichkolwiek emocji jest tyle, co na grzybobraniu. 
Całkiem ciekawym rozwiązaniem było też wrzucenie znanych twarzy ledwie jako tła: i tak przemykają nam wspomniany już Schuchardt, Michał Żurawski (na którego przyjemnie popatrzeć, bo ma fajny kostium i jest malowniczo umorusanym obiektywnie przystojnym mężczyzną, ale do grania to ma jednak niewiele), Wojciech Błach (dwa zdania. DWA.), Tadeusz Chudecki, Jacek Mikołajczak czy Krzysztof Stelmaszyk. Więcej do grania miał Antoni Królikowski, czyli "Beksa", szkoda tylko, że Królikowski postanowił się nie przemęczać i poleciał dokładnie tą samą sztampą, co choćby w Czasie honoru. Słowem: grał jak umiał i to, co zawsze, nuda. W filmie pojawia się również Max Riemelt (odzywając się po raz pierwszy nieco zza kadru wywołał moje podekscytowanie "Max to, czy nie Max?", ale to ja, ja jestem dziwna i rozpoznaję kilku niemieckich aktorów po głosach, cóż), ale szkoda, że zagrał w trzech scenach. No, o nim potem. 
Ogólną pustotę Komasa stara się zatem maskować efektami specjalnymi: tu slow mo, tam slow mo, tutaj wybuch, gdzie indziej świszczące kule. Nie zrozumcie mnie źle, efekty specjalne są całkiem niezłe, a nawet miejscami zaskakująco dobre, ale... Ale co z tego? Przecież kiedy wybucha czołg-pułapka, a na "Biedronkę" (chociaż powinno ją rozsmarować na ścianie, wnioskując pi razy oko siła i efekciarstwo z jakim poleciała w górę niesiona siłą podmuchu) po chwili spada deszcz krwi, kończyn i wnętrzności (cała ta scena to lekko żenujący i raczej nieudany efekt specjalny, mówiłam: są wyjątki) zdałam sobie sprawę, że w ogóle, ani trochę ani nawet odrobinę mnie to nie obeszło. Ot, scena w stylu: wybuchło to wybuchło, panna Zofia się wytrzeszczy do kamery i będzie spoko. Nie jest spoko. Równie mało obeszła mnie śmierć brata i matki Stefana, choć Komasa próbował powiedzieć mi, że powinna mnie obejść, because of trauma Stefana. Nie wyszło. 
Nie zrozumcie mnie źle, nie chciałam wcale dostać filmu o powstaniu "jak Pambu przykazał" z Bogoojczyźnianym zadęciem. No bo... kurde, ja chciałam dostać film, który chociaż próbuje mówić o powstaniu, a dostałam film o niczym. I nie rekompensują mi tego całkiem ciekawe od strony formalnej sceny typu kiczowaty pocałunek w slow motion na tle wybuchu i ze świszczącymi kulami w tle (dlaczego kule nie formowały wokół bohaterów serduszek? Nie zdziwiłabym się), sceny w slow motion zestawione z pozornie od czapy dobranymi piosenkami, takimi jak Dziwny jest ten świat czy I don't want to set the world on fire, albo też osławiona jeszcze przed premierą scena erotyczna z dub-stepowym podkładem. Oczywiście, też w slow mo. 
Widać, że Komasa chciał się pobawić formą, to fajne, ładne, mądre i całkiem świeże oraz całkiem miłe z jego strony. Szkoda, że zapomniał przy tym o treści. 

2. A drewno drewno drewno albo dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. 

Nie, nie wymagam wielkiej stylizacji (język AD. 1944 aż tak bardzo od współczesnego już się nie różni), ale pozostawienie go na poziomie przypadkowych "serwusów" i jednego "warsiawiaka" oraz chłopaka zza Buga, co to zabawnie zaciąga i panie, tego, nigdy w mieście nie był, to trochę bieda w dialogach. 
Tym bardziej, że pan Komasa, mówiąc kolokwialnie, przegiął pałę, jeżeli chodzi o wsadzanie bohaterom w usta przeróżnych frazesów, głównie o walce do ostatniej kropli krwi, honorze i Ojczyźnie, co ciekawe, z pominięciem Boga, oraz miłości. Bohaterowie, no nazwijmy ich bohaterami, niech będzie, przerzucają się więc takimi frazesami i od czasu do czasu błyśnie jak ten promyczek nadziei jakiś normalny fragment dialogu, niestety zdarza się to zbyt rzadko, by frazesy nie skrzypiały w zębach. Bohaterowie też z zaskakującą łatwością oceniają i wartościują to, co się wokół nich dzieje, jakby z wiedzą i doświadczeniem większym, niż je powinni mieć, a "Biedronka" z gracją robocika najnowszej generacji proponuje Stefanowi ucieczkę tam, gdzie ich nikt nie znajdzie. A brat Stefana, którego imienia nawet nie pamiętam, jeszcze bardziej robocikowatym głosem prosi go, by nie odchodził. No ja wysiadam, dziękuję, do widzenia. 
Nie wiem, czy młodzież nie udźwignęła, czy to tym starszym nie chciało się nawet próbować przeskakiwać kiepskiego scenariusza, czy reżyser temperował, ale dialogi niezmiennie, ciągle i irytująco pachną świeżym drewnem. Trocinami. 
Swoją drogą, to całkiem ciekawe, że Stefan przez pół filmu milczy, bo jest straumatyzowany. Szkoda, że nie umiał zagrać tej traumy i postawił na wytrzeszczanie oczu oraz sapanie. Czy uporczywe sapanie można zaliczyć do kategorii drewnianego monologu?

3. I dziurę w mym scenariuszu widzę ogromną. 

Montaż, moi drodzy państwo, to jakiś koszmar. Jeszcze nie syf i malaria, choć w niektórych momentach mu do tego blisko, ale nie jest dobrze. Ba, jest źle. Cięcia są dynamiczne, owszem, to niby dobrze... Tylko dlaczego niektóre sceny wyglądają jak ucięte w połowie, a po czasach i miejscach skaczemy jak opętani? Dziurawy ten film niemożebnie. Nie wiem, może w postprodukcji wyrzucono połowę do kosza, bo ktoś uznał, że to wcale nie jest ważne, ale ja bym chciała jednak wiedzieć coś więcej o rodzinie Stefana, szczególnie jego ojcu, czy o rodzinie "Biedronki". I jej bracie, Aleksandrze, który znika jakby nakryty peleryną-niewidką. Bo ja lubię wybrzydzać i chciałabym wiedzieć, gdzie pojechała rodzina "Biedronki" i jak to się stało, że sama dziewczyna z nimi nie pojechała? Przekonała ojca siłą argumentu ostatecznego? Uciekła? Nie wiemy, bo "Biedronka" w jednej scenie grzecznie słucha ojca i się pakuje, w drugiej jest już w mieście i od tego momentu nie powie już o rodzicach czy bracie ani słowa. I ja bym, kurde, chciała również wiedzieć, czemu i jakim cudem Stefan w jednej ze scen szoruje gary obcego oddziału. I co w tym oddziale robi mały powstaniec? No bo ileż można powtarzać, że mit małego powstańca to... No, mit? 
Także zastanawiająca jest zmiana nastawienia Stefana do ruchu oporu, która dokonuje się jakby z dnia na dzień. W jednej scenie nasz bohater mówi, że nie chce się w nic mieszać, chce mieć tylko pracę, by kilkanaście minut później składać przysięgę i bawić się (bo to wszystko rozgrywa się do pewnego momentu raczej na poziomie zabawy) w konspirację. Przy czym pan Komasa absolutnie nie wysilił się, by choćby połową sceny zasugerować nam zmiany, jakie dokonują się w bohaterze w wyniku przebywania ze swoimi nowymi znajomymi. O "Kobrze" i Beacie wspominałam, o Aleksandrze nawet dwa razy, co tam jeszcze zostało...
Stefan-pożeracz serc niewieścich! 
Tak, niech mi ktoś wytłumaczy, co w tej pozbawionej charakteru ciućmie, bezwolnym cielęciu, które od czasu do czasu chciałoby pokozaczyć, jest, że aż dwie dziewczyny lecą na niego aż im furczą spódnice? I to lecą tak, że z poziomu BFF przechodzą na poziom rywalizacji, a potem Kama gardzi "Biedronką". Chociaż to ostatnie raczej dlatego, że "Biedronka" chciała uciec. I lecą też na niego tak, że są dla niego gotowe zrobić absolutnie wszystko, dosłownie własną piersią go osłonić. Gdyby się reżyser slasz scenarzysta nie pohamował, to pewnie na Stefana leciałoby dokładnie wszystko, co się rusza. 
Przy czym również zastanawiający jest kompletny, powtarzam KOMPLETNY brak chemii między Stefanem a "Biedronką". Wątek działa raczej na zasadzie imperatywu czy też głośnego i stanowczego "bo tak" pana scenarzysty. Przyjemny dla oka element młodzieńczej fascynacji Kamy Stefanem zostaje zepchnięty niemal do samego końca na fafdziesiąty plan. A ja bym właśnie wolała to oglądać, niż oglądać wszystkie te mało przekonujące sceny z "Biedronką" i Stefanem w rolach głównych. 

4. Prawdziwy Niemiec to dirlewangerowiec! I sadysta! Bo każdy Niemiec to sadysta!

No taaaak, taaak, Niemcy w filmie. Są. Muszą być. Niemal wszyscy - za maleńkim wyjątkiem granego przez Riemelta Johanna, są beznadziejni. Ale od początku:
Niemców zasadniczo mamy czterech: oficera w fabryce Wedla, w której na początku filmu pracuje Stefan, dwóch dirlewangerowców w szpitalach polowych oraz Johanna. 
I wiecie co? Na początku miałam nadzieję, taką wielką nadzieję. Bo oficer w fabryce był taki miły, spokojny, taki kulturalny, no chodząca uprzejmość. Ale wystarczyło, by Stefan wytrzeszczył się i wysapał, że "nie rozumie"  aż WTEM! Jak się oficerowi twarz nie wykrzywi, jak nie dostanie mordy obrzydliwej, jak nie lutnie naszego szlachetnego bohatera w jego szlachetną, polską twarz swoją obrzydliwą niemiecką szpicrutą! I jak nie zacznie miastu i światu ogłaszać obrzydliwości o polaczkach i chwalić się, co to Niemcy niby z nimi.... No witki mi opadły, pacnęłam się w czoło i popiłam to gorzkie rozczarowanie coca-colą, chociaż wolałabym coś mocniejszego, bo ja nie mogę takich nagłych zwrotów akcji na trzeźwo. 
Dirlewangerowcy... Są. I to wystarczy. Chodzą zamaskowani, do ludzi strzelają jakby od niechcenia, jakby dla sportu i gęby mają, jak już je pokarzą, zakazane. Więc nic nowego pod słońcem. 
Johann, nie tylko dzięki całej mojej miłości do Riemelta, nie był rozczarowaniem. I chociaż padł ofiarą zgranego plot twista czyli zagrania od głupiej nienawiści i zacietrzewienia do elementarnej przyzwoitości, to coś tam zagrał nareszcie, chociaż jeden! I nie miał tej ohydnej, niemieckiej mordy, jaką Komasa przylepił oficerowi i dirlewangerowcom. A więc była nadzieja, drodzy państwo! Była nadzieja dla takich wątków! 

5. A na koniec o fejkach słów kilka...

... no bo nie obyło się bez wpadek. Nie wiem, czy ktoś z was zwrócił na to uwagę, ale w dub-stepowej scenie erotycznej jest taka krótka chwila, gdzie pokazują idących kanałami powstańców. Czy zwrócił ktoś uwagę, że jeden z nich wsadził karabin pod wodę?
Jak już przy kanałach jesteśmy, to może to zauważyliście, ale w jakie w tej filmowej Warszawie, wygodne, wysokie i płytkie kanały, prawda? 
And the winner is... Śmierć Kamy. Potrzebuję w tym momencie specjalisty, który wytłumaczy mi, jak to jest, że granat ręczny rozrywa "Kobrę" i Beatę na kawałki, nie czyniąc przy tym jakiejś okropnej szkody otoczeniu, natomiast pocisk wytrzelony, o ile mnie wzrok nie mylił, z Pantery (a to działo 75 mm, nie w kij dmuchał!) w Kamę czyni jej szkodę zdecydowanie mniejszą: nasza bohaterka co prawda zderza się z kupą gruzu, ma rozerwany brzuch, ale jednak ciągle jest w stanie mówić. Hmmm... czy jej tym bardziej nie powinno rozerwać na atomy? 



To by było na tyle. Ewentualnie można. Nie jest to najlepszy film o powstaniu, ba, nie jest to nawet film dobry. W sumie myślę sobie, że nie da się zrobić filmu o powstaniu tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Docenić można, że ktoś w ogóle próbuje, ale nagród za dobre chęci nikt nie daje. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

53. "Porozmawiajmy o..." - odcinek jedenasty: czym poprawić sobie nastrój - przepis według Brozu

Czym poprawić sobie nastrój? Sposobów jest wiele: można zjeść trochę czekolady albo z kimś porozmawiać. Można wyjść gdzieś ze znajomymi albo napić się samemu dobrego wina. Albo wypić to wino ze znajomymi i robić rzeczy skończenie głupie. Oczywiście, że można. Można też zrobić to wszystko na raz. Dziś jednak mam wam do zaproponowania jeszcze jeden sposób: można obejrzeć film. Odpowiednio milusi, śmieszny albo durny, w zależności od tego, czego nam akurat potrzeba. To jest jeden z moich patentów, z których korzystam, gdy nie mam możliwości zrobienia którejkolwiek z innych, wyżej wymienionych rzeczy. 

Dlatego dziś przedstawię wam subiektywną listę pięciu filmów, które niezawodnie poprawiają mi nastrój. Wybór niewielki, bo starałam się pisać o tych, o których jeszcze nie wspominałam, ale nikt wam nie broni  pisać komentarzy i rozszerzyć tej listy o swoje propozycje. 

1. Coś durnego - "Zakochana złośnica" reż. Gil Junger


No i brzydko nakłamałam na początku. O Zakochanej złośnicy (tak, wiem, że polski tytuł ma tyle wspólnego z oryginalnym, co ja z baletem*) pisałam już przy okazji w TYM wpisie, ale tylko w odniesieniu do trólowerów, jakich możemy tam spotkać. Tym razem opowiem wam bajeczkę o tym, dlaczego ten film poprawia mi nastrój. 

Mamy tu do czynienia z klasyczną komedią dla młodzieży: zestereotypizowaną grupę bohaterów (do której zaliczymy buntowniczkę z wyboru Katarinę (Julia Stiles), najpopularniejszą dziewczynę w szkole o wdzięcznym imieniu Bianca (Larisa Oleynik), lalusia o równie wdzięcznym imieniu Joey (Andrew Keegan), człowieka-legendę-którego-każdy-się-boi-a-imię-jego-Patrick (Heath Ledger), kujona Michaela, bo musi mieć banalne imię (David Krumholz) oraz standardowego "tego nowego" - tym razem rola przypada sympatycznemu, ale bez określonych właściwości Cameronowi (Joseph Gordon-Levitt) i voila, to wszyscy ważniejsi bohaterowie) wsadzamy w równie zesterotypizowane środowisko - amerykańskiej szkoły. By na seans poszło więcej ludzi, dodajemy odwołanie do jakiejś historycznej postaci, najlepiej żeby kojarzyła się romantycznie - a więc pada na Szekspira, bo tak najłatwiej. Przy czym w zasadzie całość odniesień do rzeczonej postaci historycznej stanowią lekcje, urocze nazwisko człowieka-legendy - Verona - oraz nie mniej urocze nazwisko przeznaczonej mu dziewczyny - Stratford. Dokładamy do tego kilo problemów sercowych, tak, by bohaterowie mogli mieć swoje wzloty i upadki, troszkę głupiutkich żartów sytuacyjnych, kilka mniej zabawnych żarcików o seksie, dodajemy do tego intrygę z zakładem oraz parę kilo zwariowanego tatuśka głównych bohaterek, potem obalamy legendę człowieka-legendy i tak oto otrzymujemy komedię romantyczną dla młodzieży. 

Żeby było jasne - nie oglądałam jej młodzieżą będąc - film wyszedł w 1999 roku, kiedy to do nazywania mnie nastolatką brakowało mi jeszcze kilku lat, obejrzałam go potem - zdaje się, co za nieszczęście, już nie będąc młodzieżą ani tym bardziej nastolatką. Nie mniej jednak trafił w me czułe i spragnione naiwnej, zabawnej durnotki serduszko - nie tylko dzięki temu, że w obsadzie znaleźli się młodzi i piękni Ledger i Gordon-Levitt. To wszystko przez to, że pomimo banalności i naiwności tej historyjki jest w niej coś uroczego - i ma kilka naprawdę rozbrajająco śmiesznych scen oraz całkiem dużo nieźle napisanych dialogów. A co najważniejsze - widziałam to już milion razy, a ostatnio przekonałam się, że dalej mnie to śmieszy tak jak za pierwszym razem. To jest właśnie coś, czego czasem mi trzeba - nic mądrego, ale też nic skończenie głupiego. 

Oglądać polecam głównie wtedy, gdy nie ma się ochoty na film, który każe łączyć samemu wątki: tutaj dostajemy wszystko na talerzu, łącznie z przewidywalnym zakończeniem - kto się nie domyśli dalszych wypadków po pierwszych piętnastu, może dwudziestu minutach, ten trąba. Jeśli macie ochotę na coś do bólu przewidywalnego i nie boicie się scen, w których jeden bohater drugiemu rysuje kutasa na twarzy, a szkolna psycholog odpręża się pisząc niemożebnie drętwe pornuszki - oglądajcie. Tym bardziej, że takich durnot jest stosunkowo niewiele jak na półtoragodzinny film. Jeśli jednak ktoś nie lubi chodzących stereotypów, to może lepiej niech ogląda przez palce, ponieważ tu mamy do czynienia raczej ze zgrają typów idealnych, skrojonych do konceptu "trólowu z hajskóla tylko bardziej cool, bo Szekspir". Ale szczerze mówiąc - jakby ludzie oglądali tylko rzeczy mądre, świat byłby nie do zniesienia. 

Tu macie trailer z moim ulubionym dialogiem - kto zgadnie jaki to dialog dostanie ciasteczko


2. Coś uroczego - "Pięć narzeczonych" reż. Karen Oganesian

Jest coś dziwnie przerażającego w tym plakacie, ale film jest niezły, uwierzcie

Tym razem coś z kompletnie innego zakątka ziemi  - rosyjska komedia. Mówiąc szczerze jest to jedno z moich całkiem niedawnych odkryć, ale już kilka razy zadziałało całkiem dobrze. 

No, dobra, być może zadziałał na mnie urok Daniły Kozłowskiego, grającego tu głównego bohatera: bardzo nieporadnego, ale w swej nieporadności uroczego, rosyjskiego lotnika Aleksieja Kawierina. Zresztą, lojalnie uprzedzam naprawdę  nie ufałabym sobie w kwestii tego filmu, ponieważ:
a) to Kozłowski, no proszę was
b) gra lotnika
c) przez cały film biega w mundurze
Ergo - trafiam do filmowego nieba pełnego dobra.

A być może to raczej urok stworzony przez klimat tego filmu - akcja rozgrywa się w przeciągu kilku letnich dni 1945 roku, a do tego historyjka okraszona jest rozkoszną muzyką, stylizowaną na tę z epoki, a jakby tego było mało, użyto bardzo ciepłych filtrów, które sprawiają, że i mnie na serduszku od razu cieplej, jak tak na to wszystko patrzę. Generalnie jest tu wszystko to, co lubię w niekoniecznie poważnych filmach o czasach minionych. A jeśli jest to komedia romantyczna z banalną osią historii, ale z niebanalną obudową, to ja jestem kupiona.

Historia jest w zasadzie prosta: koniec II wojny światowej, Niemcy. Grupa radzieckich żołnierzy oczywiście zostaje na terytorium niemieckim i bardzo się nudzi. Pewnego pięknego dnia Liosza zostaje wysłany na terytorium ZSRR (o ile się nie mylę chodziło o jakiś transport). Jego czterech najlepszych kumpli wymyśla, że Liocha, mając chwilkę czasu, znajdzie im żony. Problem w tym, że nasz bohater ma na to tylko jeden dzień, a do tego panna młoda znana jest tylko jedna, wystarczy podpisać papier i zawlec ją do Niemiec. W związku z tym, że Lioszaa jest wyjątkowo nieporadny, w sukurs przyjść mu musi zaradna i energiczna Zoja (Jelizawieta Bojarskaja), która przy okazji nie tylko jest przeciwieństwem bohatera, ale jest też zjawiskowo piękna, nawet jeśli nosi tak straszne ciuchy jak w tym filmie, więc i posłuchać i popatrzeć na tę dwójkę jest niewątpliwie miło.

Dalej mamy już tylko co chwila bardziej urokliwą ilustrację tezy "przeciwieństwa się przyciągają". Ilustruje się to głównie za pomocą kolejnych niezbyt szczęśliwych perypetii bohatera - a to raz wzięty jest za szpiega, to znów za bigamistę, lekarza, oszusta... Oczywiście, sam pomysł z wielokrotnym ożenkiem z wykorzystaniem innych paszportów jest z logicznego punktu widzenia przygłupawy, bo istniało (nie sprawdzałam, czy istnieje nadal) coś takiego jak ślub przez pośrednika, ale bez tego historia nie miała by ni rąk, ni nóg, więc wybaczamy, oglądamy i śmiejemy się w odpowiednich momentach. My, Broz. Ale my mamy słabość do Kozłowskiego.

Pięć narzeczonych oglądać można, gdy potrzeba nam schematycznej komedii romantycznej we wcale nie schematycznych okolicznościach przyrody: naprawdę, opakowanie filmu w kontekst niby historyczny (bohaterowie myślą jednak bardzo współcześnie) nie robi filmowi żadnej szkody, a dodaje uroku, który Brozy lubią najbardziej. Historyjka wychodzi zatem banalnie niebanalna, miła dla oka, miła dla ucha, grubych żartów nie ma, koniec, choć przewidywalny, sprawia, że tak jakoś od razu robi się ładniej, bardziej uroczo i ogólnie lepiej na świecie. Więc jeśli trzeba wam czegoś, co nastawi was pozytywnie do świata i opatuli dobrem oraz miłością - to idealny film.

Trailer na zachętę


3. Coś miłego - "O północy w Paryżu" reż. Woody Allen


O północy w Paryżu sprawa ma się podobnie jak z Pięcioma narzeczonymi - film ma klimat. I chociaż nie czuję tego klimatu w większości najnowszych filmów Allena, tutaj coś nareszcie zaskoczyło. 

To chyba wszystko przez to, że działa tu na mnie ten sam mechanizm, co w przypadku wcześniej wspomnianej komedii - urok czasów, do których chce się przenieść i ostatecznie przenosi się główny bohater. Na podobny mechanizm zawsze łapię się w tych odcinkach Doctora Who, które przenoszą Doktora i jego towarzyszy w przeszłość.

W zasadzie, jak tak pomyślę, to oglądając ten film za każdym razem łapię się na tym, że robi mi się po nim milej - chociaż refleksja, konkluzja i wniosek, jaki częściowo nam Allen narzuca nie jest specjalnie pozytywny - przynajmniej w jakimś stopniu. 

Ja po prostu lubię się stawiać w sytuacji naszego bohatera - lubię sobie myśleć, czy byłoby fajnie, gdyby tak każdy mógł przenieść się do czasów, w których nie żył, a do których sentymentalnie tęskni, bo ma jakieś takie romantycznie wyobrażenie, że urodził się zdecydowanie za późno i gdzieś indziej pasowałby lepiej oraz byłby w związku z tym zdecydowanie szczęśliwszy. I jak by to na niego zadziałało oraz jak wpłynęło na środowisko - w końcu taki ktoś ze swoimi poglądami mógłby się zupełnie rozminąć z epoką, nawet jeśli nie byłaby tak odległa jak lata 20. czy 30.. Albo, co gorsza, rozczarować się czasami, do których trafił - bo okazałoby się, że piękne stroje, architektura, muzyka czy co tam jeszcze mamy z tych powierzchownych głupotek, nie byłyby wystarczające, by w takich czasach żyć. Albo okazałoby się, że wyobrażenie swoją drogą, a rzeczywistość swoją i nagle ta ulubiona epoka straciłaby cały swój czar.

Koszmar, po prostu koszmar. W ciapki.

Oglądać można w sumie z podobnych powodów i w podobnym nastroju, co Pięć narzeczonych. Należy jednak pamiętać, że O północy w Paryżu to nie film, na którym będziemy się zarykiwać ze śmiechu, nie ten typ humoru, zupełnie nie ten. To ten z filmów, który poprawia nastrój w nieco subtelniejszy sposób. Ale potrafi zaskoczyć chociażby sceną z Salvadorem Dali.




4. Coś nielogicznego, ale logicznego - "Mumia" reż. Stephen Sommers. 


Ojej, jak ja lubię Mumię. To jest dokładnie ten film, do którego należy podchodzić bez oczekiwań. No dobrze, nie tak zupełnie bez - trzeba wymagać od niego jednego: żeby był czystą, dobrą rozrywką. Niczym więcej, niczym mniej. 

Za każdym razem, kiedy oglądam Mumię, staram się nie zastanawiać nad logiką - no hej, mamy tu do czynienia z czarami, ożywającym starożytnym, ale całkiem ruchliwym truposzem, i przyzywaniem dusz z zaświatów. 

Poza tym wysoko niewskazane jest branie filmu na poważnie, bo zamiast indżoić filmidło, będziemy fejspalmować, że starożytne artefakty są pokryte zaledwie warstewką pajęczyn, tajne przejścia  i inne mechanizmy działają jak trzeba, a robaki po kilku tysiączkach lat jakoś dziwnie są żywe. I mordercze aż nadto. Podobnie jak mumia. Oraz będziemy się śmiać z tego, że zaklęcia z jakiejś tam księgi rzeczywiście działają. A to nie jest to, z czego można się tu śmiać: tu cały żart ukryty jest w sytuacjach i dialogach. Mujeju, jakie w tym filmie są dobre, dobrze podawane dialogi! I jak ładnie serwuje się w nich humor. I jak uroczo puszcza oko do widza. 

Mumia to ten typ filmu, gdzie zawieramy umowę z twórcami. Umowa brzmi mniej więcej tak: my wiemy i wy wiecie, że to totalna durnotka, aktorzy to widzą, zagrają wam to, co mają do zagrania, a wy to przyjmiecie i będzie fajnie. 

Ja totalnie pomijam to, co jest realizowane, ja doceniam to, jak jest realizowane. Tu zgrabnie przemycą wyobrażenie na temat starożytnego Egiptu, tu dodadzą uroku lat 20. i ogólnego pędu do bycia archeologiem i pragnienia, by bogacić się na artefaktach, tu zgrabnie i nienachalnie poprowadzą obowiązkowy romans, uroczy głównie z powodu tego, że uroczy są bohaterowie tegoż romansu, a wszystko przyprawione jest magią. Co zaskakujące, wszystko to trzyma się kupy w swoich ramach, jest, paradoksalnie, całkiem logiczne.

Jest to ten typ filmu, który jest czasami najzdrowszy: nawet przez chwilę nie udaje, że kopiuje cokolwiek z rzeczywistego świata. I dlatego należy ją oglądać. Tylko wtedy, gdy ma się ochotę zupełnie oderwać od rzeczywistości. 




5. Coś dla fangirla - "Russendisko" reż. Olivier Ziegenbalg


Już kiedyś mówiłam, że jestem fangirl. I bardzo to lubię, bo przynajmniej to powstrzymuje mnie przed uświadomieniem sobie, że moje super sweet 16 były raczej dawno temu i w odległej galaktyce. A przecież nie można być cały czas poważnym, bo by człowiek zwariował. Przynajmniej ja.

Russendisko to film, który zapewnia pożywkę dzięki mojej potrzebie fangirlowania - po pierwsze jest to niemiecka komedia, a ja mam w zwyczaju oglądać niemieckie komedie, nawet jeśli są koszmarne. Po drugie występują w tejże komedii Matthias Schweighöfer i Friedrich Mücke - a dla mnie to dużo szczęścia na raz, bo lubię, kiedy ci panowie występują razem.

Historia jest raczej prosta: przełom lat 80. i 90.: trzech kumpli korzysta z okazji i wyjeżdża z ZSRR do Niemiec - niestety jeden z nich nie dostaje stałego pobytu, bo nie jest Żydem. Kumple zarabiają pieniądze, handlując różnościami tudzież występując w klubach i śpiewając, a w międzyczasie próbują wykombinować sposób, by zostali w Niemczech we trzech. To, co najłatwiejsze, przychodzi im do głowy jako ostatnie i w zastępstwie wymyślają, że Miszka powinien ożenić się z Niemką. Tu na scenę wjeżdżają klasyczne perypetie miłosne.

To znów nie jest komedia, na której zaśmiewa się do rozpuku, ale jest bardzo sympatyczna. Okraszona niezbyt... eeee... grzeczną rosyjską muzyką (na lwią część ścieżki dźwiękowej składają się piosenki zespołu Leningrad) oraz wstawkami animowanymi, których jedakowoż mogłoby być więcej, bo były bardzo ładne. Dodatkowym plusem jest wiadomość, jakoby Friedrich Mücke sam zaśpiewał jedną z piosenek. Jeśli to prawda, to mój fangirling sięga stratosfery. Albo dalej.

Nieco banalna (okej, w paru aspektach trochę bardziej banalna), ale sympatyczna opowieść o pierwszych poważnych miłościach, z dodatkiem paru stereotypów narodowych, wpadającą w ucho muzyką, niezłymi, dobrze dobranymi kostiumami, fajnie zagrana. A do tego na podstawie prawdziwej historii. No i jest to w sumie też opowieść o marzeniach, a w takim filmie marzenia po prostu muszą się spełnić.

I to jest w tym filmie bardzo milusie i bardzo poprawiające nastrój. Przynajmniej mój.




Na dziś to wszystko ode mnie. Jeśli macie jakiś swój film do dodania - napiszcie. Chętnie sobie kiedyś sprawdzę jego działanie.
Pozdrav!



*a z baletem nie mam wspólnego absolutnie nic

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

52. Anthony Russo, Joe Russo "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz"

Oficjalnie batożę się rzepą - to nie jest zły film. 

PS. Spoilery, no przecież. I słowa nieparlamentarne wymknąć się mogą, oczywiście. 



Bez względu na wszystko lubię Kapitana Amerykę, dlatego też, chociaż część pierwsza była drogą przez mękę i serię headdesków, wybrałam się na część drugą. Jeszcze przed wejściem filmu do polskich kin, oraz tuż po nim, starannie omijałam nie tylko czytanie o obsadzie, ale i (w zasadzie głównie) spoilery, co sprowadzało się głównie do tygodniowego postu od stron o filmach i Tumblra, który to post ciężko odbił się na miej psychice, gdyż jestem zwierzęciem aktywnie reblogującym śmieszne obrazki. A poza tym Broz bez dziennej dawki durnych gifów to nie ta sama Broz. Zresztą, miało to też pewne względy praktycznie: nie chciałam się niczym sugerować, nawet niezbyt dobrymi wspomnieniami z pierwszego filmowego spotkania z Kapitanem. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że część moich obaw nie była bezpodstawna. 

Jak ja bym chciała napisać mądry tekst o tym filmie. I poopowiadać wam o kontekstach, wnioskach, interpretacjach. ALE SIĘ NIE DA. To znaczy, ja nigdy nie piszę mądrych tekstów ani interpretacji, to raz, a dwa: za dobrze się bawiłam, żeby myśleć i rozważać. Zresztą, czy to film do rozważania? Nie, to wysokobudżetowe kino rozrywkowe, które całkiem nieźle spełnia swoją rolę. I mogę napisać głównie to, że układy walki były całkiem interesujące, Evans jest niezłym Kapitanem, a Johansson była tak ładna, że ojej. A potem przyszli Jackson i Redford i nakryli wszystkich czapkami. Głównie nieszczęsnego Zimowego Żołnierza, który był bezbarwny, ale miał tak ładne wdzianko, że ja go teraz pożądam. Wdzianka, nie Zimowego Żołnierza. Chociaż... Nie, jednak tylko wdzianka. 

Dosyć, nomen omen, pieprzenia, już obiecuję, że będzie to seriozny wpis. Bardzo seriozny.

Zacznijmy od pozytywów: intryga. Naprawdę, w tym filmie jest intryga, możecie nie wierzyć, możecie też narzekać, że więcej niż odrobinę wutefna, ale ona tam jest i to nawet wcale nie głęboko ukryta. I jest w tym nowym Kapitanie Ameryce napięcie, czyli dokładnie to, czego brakowało pierwszemu filmowi. A dlaczego intryga jest wutefna? Już odpowiadam:

ACHTUNG! SPOILER WIELKI JAK STODOŁA ZDRADZAJĄCY FABUŁĘ FILMU TAK, ŻE  O JA CIĘ, KTO JESZCZE NIE OGLĄDAŁ - ZAKRYĆ OCZY I NIE CZYTAĆ! 

Bo tak jakoś cholernie trudno mi uwierzyć w to, że super-hiper S.H.I.E.L.D, które wie o niektórych sprawach nim Morderczy Kosmiczny Morderec-Terrorysta łamane na Nowy Władca Świata In Spe zdąży chociażby pomyśleć i generalnie zajmuje się rzeczami, o których pojęcia nie mają nie tylko zwykli zjadacze chleba, ale i całe rządy, nie zorientowało się, że pod bokiem wyrasta mu nowa, ulepszona HYDRA i gra tak, żeby ugrać coś dla siebie i swojego wielkiego celu - nie żeby ten cel był na wyrost i też dość wątpliwy logicznie, bo mamy tu do czynienia z logarytmem, który finalnie (oczywiście: w ogromnym uproszczeniu) wystawia ocenę moralną ludzi, ale jesteśmy w marvelowskim uniwersum, taki jego urok, już nic nie mówię.
I tutaj należy zadać pytanie, które często mi zadają: Broz, sensu szukasz? 
No już taka jestem. I nic na to nie poradzę.

I PO BÓLU, CZYLI SPOILERZE, MOŻNA CZYTAĆ DALEJ

Tak sobie myślę, że skorzystanie z postaci-ducha-legendy, jakim był Zimowy Żołnierz, było bardzo sympatycznym rozwiązaniem: tajemnicze karzące ramię  najprawdopodobniej tajemniczej organizacji, której szefowie wychodzą na tych, którzy tę organizację niszczą? Miodzio. Tylko że jak usłyszałam, iż według miejskiej legendy Zimowy Żołnierz grasuje od bez mała pięćdziesięciu lat, to doznałam takiego dziwnego wrażenia, że ja już chyba wiem, kim on jest i tylko czekałam, czy moje wrażenie stanie się pewnością. Bo przecież dylemat szlachetnego Kapitana Ameryki musi być nie jakimś tam dylematem, czyli zderzeniem współczesnego świata z wyobrażaniem naszego odmrożonego bohatera i jego moralnością, tylko musi być Dylematem przez "D" i nadawać mu głębi. Trochę nadaje, tak troszeczkę. Pompuje jej tyle, ile może w postać, która ma być wzorem cnót, za którym zawsze powiewa amerykański sztandar, a gdzie nie stąpnie, tam grać zaczyna amerykański hymn. NOALE, jak już moje podejrzenia się potwierdziły i tożsamość Zimowego Żołnierza została odkryta, było to dla mnie Najmniejsze Zdziwienie Świata. I tak trochę mi ten wątek przez to oklapł. Ja wiem, że tematowi urwałoby od Dramatyzmu, a Dylematowi od bycia Dylematem przez "D", lecz i tak uważam, że Zimowy Żołnierz mógł zostać tajemniczym asasynem, czy jak go tam nadęcie nazwać, do samego końca. Albo chociaż trochę dłużej.

W związku z tym muszę się przyznać, że trochę żałuję, że niespecjalnie starano się pociągnąć wątek niedostosowania Rogersa do otaczającego go świata. Ja rozumiem, że to kolejny film z jego udziałem i że Steve zdążył już sobie po odmrożeniu pożyć, ale i tak. Trochę zaznaczono go na początku, całkiem komediowo, wspominając, że wszyscy ludzie, których znał, już od dawna nie żyją, albo kiedy nasz bohater zapisywał sobie w staromodnym kajeciku kolejną rzecz do sprawdzenia, jednocześnie doceniając potęgę Internetu. W ogóle Steve już umie się poruszać w tym świecie, tylko że dalej zostaje sobie staromodny, co jest strasznie milusie - uwspółcześnianie tej postaci na pewno by jej nie posłużyło. Tak, wiem, że nie można mieć wszystkiego, a tym bardziej upchnąć tego w jednym filmie, ale zabrakło mi też troszeczkę jakiegoś wypośrodkowania: albo temat ugryziony jest komediowo, albo waniajet tanim wzruszeniem z amerykańskiego kina numer 5, czyli odwiedzinami u dawnej, umierającej znajomej okraszonej wspominkami o dawnych, dobrych czasach, które nie wrócą i poczuciu straty z tym związanym.

No dobrze, już nie wymagam za wiele i przypominam sobie, co oglądałam.

Jak już tak przy głównym bohaterze jesteśmy, to niestety, Czarna Wdowa ukradła mu większość scen, bo, przyznajmy, dużo bardziej przyciągała uwagę. Nie tylko dlatego, że grała ją ładna i całkiem utalentowana Scarlett Johansson. I wcale nie dlatego, że nie za dobrze u Chrisa Evansa z mimiką oraz oddawaniem emocji bez słów. To wszystko dlatego, że po prostu była ciekawsza. W sumie to jest bardziej film o Czarnej Wdowie niż o Kapitanie Ameryce. Przynajmniej do pewnego momentu. Bo w sumie Samuel L. Jackson gra bohatera, do którego już zdążyliśmy się przyzwyczaić i jest w tym zwyczajnie dobry i nawet nie musi się wysilać, by pozamiatać pozostałych w swoich scenach. Ale - bo zawsze jest jakieś ale - tej dwójce i tak film kradnie Robert Redford, dlatego, gdyż, albowiem, ponieważ, bo. A tak poważnie to dlatego, że dobrym jest aktorem i nawet jeśli leci sztampą, kliszą i generalnie niczym nowym czyli postacią morderczego badgaja z Planem, to i tak jest wartością samą w sobie. I dodaje dużo do tej, w gruncie rzeczy politycznej, intrygi, która tak mi się podobała.

Jednakowoż byli także aktorzy mierni. Głównie mierni przez to, że tak mieli role napisane. Postać Sama grana przez Anthony'ego Mackie w ogóle do mnie nie przemawia z dwóch powodów: zbyt zalatuje mi postacią, która w tym filmie ma bohaterowi zastąpić straconego przyjaciela, kimś w rodzaju pocieszenia, a dla widzów gościem, który lata na fajnym sprzęcie. Drugim aktorem, który niespecjalnie zachwyca, jest Zimowy Żołnierz (Sebastian Stan), nowe tumblrowe bożyszcze do głaskania, czego nie pojmuję zupełnie, ale to chyba kwestia na zupełnie inny wpis. Właściwie, wracając, jeśli chodzi o tę konkretną postać mam komentarz obrazkowy:

\

Wszystko, co aktor musiał zrobić, to być tajemniczym, bezwzględnym mordercem, który bez mrugnięcia okiem rozwala wszystkich wkoło, używając kul radzieckiej produkcji. I będąc generalnie radzieckim do szpiku kości (no proszę was, ma nawet czerwoną gwiazdę na ramieniu!), położył postać na całej linii jakąś taką niemożnością bycia mrocznym - ponieważ czarna, rozmazana kredka nie zrobi za niego wszystkiego, nie oszukujmy się. Kiedy zaś wypowiedział JEDNO jedyne zdanie po rosyjsku, dopiero po chwili dopasowałam to do istniejącego języka, kwiknęłam głośno, parsknęłam, kwiknęłam raz jeszcze, a to wszystko ku uciesze współoglądających, a potem wewnętrznie zapłakałam gorzko nad taką językową masakrą. Czasem było trzeba, by bohater był dramatyczny - ponownie: niemożność. Sebastian Stan był zatem nijaki do kwadratu. Nie zły, nie drewniany, nie przerysowany (w ogóle można mówić, że ktoś w tego rodzaju filmie może być przerysowany?), tylko po prostu boleśnie nijaki. BOLEŚNIE. Inna kwestia jest taka, że jego bohater powinien być w jakimś sensie pozbawiony właściwości łamane na bezwolny, ale to też trzeba umieć zagrać. Sama obecność na ekranie nie wystarczy.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne: jak zwykle efekty specjalne i układy walk oraz sceny pościgów były zrobione dobrze, nie ma się do czego przyczepić. Co prawda 3D uważam za całkowicie zbędne, i to wcale nie dlatego, że dostaję od niego globusa, po prostu film go nie potrzebował. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sceny, które 3D czyniło ciekawszymi. Naprawdę.

Inną kwestią są polskie napisy: po drugiej obsuwie, czyli na samym początku filmu, starałam się nie zwracać na nie uwagi, bo by mi tylko niepotrzebnie podnosiły ciśnienie. I gdyby nie to, że skakały mi irytująco przed oczyma, pewnie nie zwróciłabym uwagi na połowę błędów. Naprawdę, nie rozumiem, ale kiepskie napisy to ostatnio jakaś plaga. Najwyraźniej robione są w ogromnym pośpiechu. Nie chodzi mi tu teraz o jakieś dziwne tłumaczenia, które nie mają związku z tekstem oryginalnym, tylko zwykłe obsuwki: przecinki, podwójne litery albo ich brak, nawet tutaj chyba trafił się jakiś błąd ortograficzny. Powinnam chyba na kolanach do Częstochowy pójść z intencją, by tłumacze sczytywali swoje teksty po skończonym tłumaczeniu, ewentualnie żeby ktoś je uważniej sprawdzał.

Podsumowując: nie ma chały. Naprawdę, nie ma chały. Dobre kino rozrywkowe, fajnie trzymające w napięciu, nieźle grający aktorzy. No i absolutnie śliczne napisy końcowe, równie śliczne, co w nowym Thorze. A scena po nich wyraźnie mówiła mi "i zaprawdę powiadam ci, wydasz ponownie pieniądze na kolejny film Marvela". Jakże mogłabym, kiedy twórcy zachęcają mnie Thomasem Kretschmannem z monoklem. No przecież to czysty fanserwis, bo... Ale ja nie o tym. Punkciki, na koniec punkciki. Hm... 7,5 na 10 będzie uczciwe. 


W przyszłym tygodniu nowe "Porozmawiajmy o..." - z okazji świąt będzie lekkie, łatwe i przyjemne.
Pozdrav,

niedziela, 6 kwietnia 2014

51. David O. Russell "American Hustle"

Dzisiejszy wpis dowodzi tego, że Spoilerowania to siedlisko wpisów o rzeczach przebrzmiałych, starych i nikogo nie interesujących, a nowości pojawiają się gdy na tapetę wjeżdża kino historyczne. Jest to także dowód na to, iż blogasek tak się przywiązał do tego kina historycznego, że aż poza tym jest mocno nie na czasie. Ba, dzisiejszy wpis dowodzi również tego, jak niewiele rzeczy oglądam na czas i jak koszmarną byłabym osobą, gdybym rzeczywiście pisała recenzje. Jakiekolwiek. Niekoniecznie te na zamówienie. Pambu i mojej gadatliwości niech będą dzięki, że nie wymyśliłam sobie pisania recenzji. 


PS. Dzisiaj krótko. Ale wynagrodzę wam w "Porozmawiajmy o..." albo wpisie o nowym "Kapitanie Ameryce". Bo jedynka była tak zła, że dwójce nie przepuszczę i się nią masochistycznie wychłoszczę, wybatożę się nią, jakem Broz-Tito.  Albo rzepą, gdy okaże się, że "Zimowy żołnierz" to wcale niezły film. 



American Hustle to po pierwsze film, w którym jest umiarkowanie dużo (całe trzy, w tym jedna raczej epizodyczna) źle ubranych, ale ładnie uczesanych oraz obiektywnie pięknych kobiet oraz bardzo dużo koszmarnie ubranych, koszmarnie uczesanych i ogólnie koszmarnie wyglądających mężczyzn. Absolutnie wszyscy są tam źle ubrani - z wyłączeniem Jacka Hustona, który rolę ma co prawa epizodyczną, ale jest zauważalny. Również dlatego, że ubiera się normalnie. NOALE Huston śliczny jest zawsze i skończmy ten temat nim stracę resztki obiektywizmu, który jednak staram się jakoś tam utrzymywać.  Zresztą, nie o Hustonie miałam tu pisać. 

American Hustle to także film, w którym nawet boski Christian Bale czesze się na pożyczkę, a Jeremy Renner wygląda, jakby ogromne krawaty miały go pociągnąć ku ziemi, a jednocześnie idiotyczna fryzura sprawiała wrażenie, jakby mu miała zaraz odlecieć z głowy jako ten ptak rajski czy inna dziwna stwora... 

No dobra, do rzeczy. Ale naprawdę, tak tylko wspomnę, jakbyście się nie domyślili, że płakałam nad charakteryzacją i kostiumami rzewnymi łzami. Jakoś urok lat siedemdziesiątych na mnie nie podziałał. Za to do wykorzystanej w filmie muzyki mam słabość, przyznaję. I cieszę się, że nie zdecydowano się na nic współczesnego, bo dzięki temu mogłam sobie odśpiewać razem z bohaterami Delilah Toma Jonesa. Ta scena była w filmie w stu procentach zbędna, ale jaka miła dla mych uszu i oczu! 

Historia przedstawiona w filmie jest teoretycznie bardzo prosta: mamy parę oszustów - Irvinga (Christian Bale) i Sidney-Edith (Amy Adams), którzy kantują ludzi na bardzo różne sposoby, najczęściej jednak sprzedając kradzione obrazy lub ich podróbki albo oszukując ich finansowo (obiecując pożyczki, które nigdy nie dojdą do skutku, ale nasza para zarabia na prowizjach). Wiodą sobie życie lekkie, sielskie, anielskie, a więc bardzo przyjemne, kłamiąc na potęgę nie tylko swoim klientom, ale i sobie nawzajem, aż w końcu dopada ich proza życia oszusta. Prozę tę uosabia agent FBI, Richie DiMaso (Bradley Cooper), któremu marzy się wielka akcja slasz błyskotliwa kariera. Najlepiej za jednym zamachem, tak, żeby jedno wynikało z drugiego, ponieważ ten bohater pragnie więcej od życia. Wszystkiego więcej. A to wszystko w jego główce zrealizuje się dzięki temu, że Irving i Sidney pomogą mu, dzięki swoim niezwykłym talentom, okantować i złapać na próbie przyjęcia łapówki polityka, szanowanego nie tylko na dzielni, Carmine'a Polito (Jeremy Renner). 

Brzmi jak dobry film akcji, prawda? Problem w tym, że w American Hustle nie ma akcji. To znaczy jest, ale jej napięcie i wartkość są na bardzo stałym, chociaż niskim poziomie. I skłamałam też mówiąc, że to problem. Bo tak naprawdę to jest super. 

Cała akcja toczy się na poziomie błyskotliwych, szybkich i cholernie długich dialogów, których trzeba uważnie pilnować, żeby czegoś nie stracić, oraz narracji. TAK, narracji. Bohaterowie filmu mają bowiem miejscami irytujący zwyczaj opowiadania głosem z offu o tym, co się dzieje albo opowiadania o sobie. I tak, do scenek rodzajowo-poglądowych, dostajemy także pogadankę o tym, jak Irving poznał Sidney, jak nieszczęśliwa, ale ambitna była Sidney i jak beznadziejna jest żona Irvinga, Rosalyn (Jennifer Lawrence), która opanowała do perfekcji szantaż emocjonalny. Oraz dowiadujemy się w ten sposób także tego, jak na siebie patrzą wszyscy bohaterowie, Rosalyn i Richie'ego nie wyłączając. Byłoby to totalnie milusie i w niczym nie przeszkadzające, ot, taki tam pomysł, gdyby nie to, że pod koniec filmu szlag mnie trafił, gdy bohater zaczął głosem z offu opowiadać, jak to wykiwał agenta FBI, chociaż cały kant, w momencie odkrycia, był całkowicie jasny i nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień zza kadru. Po prostu znowu poczułam, że ktoś tu potraktował widza jak idiotę, który nie nadąża. A ja nadążałam i miałam za złe scenarzystom, że mi przywalili między oczy oczywistą oczywistością. 

Film jest koszmarnie długi (dwie bite godziny gadania, wyobraźcie to sobie), ale nie jest nudny. Co prawda zdarzyły się jedna lub dwie dłużyzny. No, może trzy (w którym filmie się nie zdarzają!). Ale wynagradzały to chociażby epizody Roberta De Niro (typowy badass w starym stylu, postrach półświatka, kocham i wielbię to, jak tu wykorzystano tę kliszę) czy wspomnianego wcześniej Jacka Hustona (ten to się sprawdza jako romantyczny mafiozo, słowo daję, do ekranizacji książek pani Michalak go, od razu zrobi z tego arcydzieło!*) oraz dobre momenty, które miał Bradley Cooper oraz Jennifer Lawrence - temu pierwszemu dobrze szło na początku, tej drugiej - na samym końcu (scena o "sile intencji" kompletnie mnie rozłożyła na łopatki). 
Bo wcale nie powiedziałam, że jak dialogi były fantastyczne, to i aktorzy oraz ich postacie też, prawda?

Mam straszny problem w tym, że nie umiem uwierzyć w postacie, które mi zaprezentowano. A przynajmniej nie we wszystkie. Bo w większości to scenarzyści polecieli sobie sztampą, wzorem i odrysowali kilku bohaterów od linijki. O ile para głównych - Irving i Sidney - zachowują się w miarę normalnie, naturalnie i mogę im uwierzyć (to pewnie przez tę pewność siebie w udawaniu kogoś, kim nie są), o tyle dużo ciężej uwierzyć mi w niezrównoważonego psychicznie Richie'ego, który ma wielkie plany i działa trochę jak parodia typowego agenta FBI z amerykańskich filmów (chociaż to miejscami zaleta), ale ten schemat mocno go ogranicza, trochę jakby nie tyle robił z bohatera niestabilnego emocjonalnie gościa, który nie bardzo wie, czego chce, ale w sumie to chyba chce zgarnąć wszystko, co obrażał jego inteligencję, którą był prezentował na samym początku. Jennifer Lawrence, kiedy nie wrzeszczała i nie zachowywała się, jakby ktoś zrobił jej postaci krzywdę, potrafiła być bardzo urocza i w tym swoim byciu uroczą nawet całkiem dramatyczna. O ile w ogóle to da się pogodzić. Jeremy Renner w roli burmistrza był uroczy, gdy nie posługiwał się frazesami z Podręcznika małego polityka, grzmiąc przy tym jakimś takim idiotycznym, nazwijmy to - prezydenckim - głosem. W ogóle była to postać czarująca, ciepła i chyba jako jedyna w całej tej zgrai szczera i prawdziwa, całkiem, zupełnie, totalnie niewinna. Chociaż nie, niewinna to nie jest dobre słowo - on w swoim pojmowaniu moralności oraz dobra publicznego widział siebie zupełnie niewinnym. 

Nie wiem, czy jest to film, który zapada w pamięć. Raczej nie. Czy budzi jakieś głębsze refleksje? Też nie, nie musi, to nie ten rodzaj kina. To historia opowiedziana od A do Z, zamknięta, do której nie trzeba dodawać zbyt wiele. Dobre rzemiosło, dobrzy aktorzy, niektórzy ograniczeni przez tak a nie inaczej napisane postacie, inni nie. Plusy? Są. Boski Christian Bale nie wygląda bosko, ale dobrze gra. Bardziej rozebrana niż ubrana Amy Adams wypada zdecydowanie lepiej na tle bardziej ubranej, ale zdecydowanie częściej muszącej grać pijaną i starszą niż jest Jennifer Lawrence. Bradley Cooper gra średnio, ale gra swoje i ma absolutnie niesamowity rytm swoich kwestii, tak "szybko" grać to też jest sztuka, trwam w częściowym zachwycie. Chciałabym określić grę Jeremy'ego Rennera jako również średnią, ale nie mogę, bo jest jednak jedyną postacią, którą potrafiłam się przejąć. 
8 na 10 - można bez bólu.


*Tak, żartowałam. Zwykle staram się nie bluźnić, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Wizja Hustona jako Raula była zbyt kusząca. 

niedziela, 23 marca 2014

50. Robert Gliński "Kamienie na szaniec"

Byłam, widziałam, oniemiałam. Bynajmniej nie z zachwytu, ale umówmy się - nie wchodzicie przecież na ten blog, żeby czytać teksty o dziełach i dziełkach historycznych (ewentualnie histerycznych) dla zachwytów, tylko dla moich utyskiwań. Nie mogę was zawieść i w tym przypadku. A że mamy do czynienia z histeryczną adaptacją, to już możecie sobie wyobrazić, co zaraz napiszę...


PS. WULGARYZM. CAŁY JEDEN, ALE ŻEBY NIE BYŁO, ŻE NIE OSTRZEGAŁAM.


Pozwolicie, że zacytuję jeden z komentarzy opublikowanych na spoilerowym fanpejdżu:
"Dziwnie wygląda ten plakat bez Voldemorta". 


1. Żeby nie było, że od początku narzekam...
Zacznijmy jednak od rzeczy dobrych, bo wbrew pozorom ten film posiada również dobre strony. Główną jego zaletą są zdjęcia, za które odpowiadał Paweł Edelman. Naprawdę, film się - z czysto technicznego punktu widzenia - ogląda się bardzo przyjemnie, nawet standardowe w przypadku tego typu produkcji wytłumienie kolorów mnie nie irytuje, ponieważ nie ma żadnych krzywych, nijakich albo zwyczajnie brzydkich kadrów. Nie jest jeszcze poziom estetyki BBC, gdzie dba się o to, żeby niemal każdy kadr był małym dziełem sztuki, ale jest naprawdę bardzo porządnie. Najlepsza jest chyba scena przesłuchania Rudego - tak wykorzystać ostre światło, kwadrat okna i zwykłe zbliżenia i nie zrobić tego ani na odwal się, ani tak, żebyśmy widzieli pory na powiększonej do idiotycznej wielkości twarzy aktora, to jest coś. 
Druga dobra sprawa - choć trochę nie wierzę, że to piszę - to muzyka. Naprawdę, podziwiam. A dlaczego nie wierzę? Bo odpowiadał za nią Łukasz Targosz, który robił też te wszystkie koszmarki jak nowy Kloss, Kochaj i tańcz oraz wszystkie seriale TVNu jakie jesteście sobie teraz w stanie przypomnieć. Wykorzystanie współczesnej muzyki naprawdę robi dobrze obrazkom, które oglądamy, dzięki niej film jest bardziej dynamiczny. Niestety, gdzieś tak od połowy, Targosz zmienia koncepcję (no nie wiem, twórcy wystraszyli się, że współczesna muzyka będzie uwłaczała kolejnym scenom poświęceń bohaterów?) i całość odrobinkę, tak trochę, tak minimalnie, a właściwie to zupełnie siada, bo to, co było interesujące, zastępują znane, lubiane w polskim kinie histerycznym smętne fortepianowe melodie, do pary z najmniejszymi skrzypcami świata, na których ktoś niemiłosiernie pitoli smutną piosenkę. A to oznacza, że bohaterowie będą umierać. 
No, skończyłam. Prawie. A teraz przejdźmy do narzekań. Wiem, że na nie czekacie. 


2. Jeśli nie krew i blizna to co?
Trochę skłamałam. Należy się Glińskiemu słówko pochwały, że odszedł od uderzającego i męczącego dydaktyzmu i jedynosłuszności, które są obecne w książkowym oryginale. Również można odetchnąć z ulgą, że nie zastąpił tego ogromem taniej, pomnikowej martyrologii, która ma zwykle grację lecącej widzowi w twarz cegły. Oczywiście nie udało mu się to zupełnie - scena odwetowej egzekucji w deszczu oraz slow motion we wcześniejszej egzekucji jest tanie. I symbolizm rozlanego, czerwonego jak krew wina też jest tani, tak tani, że zasługuje na porządny fejspalm oraz westchnięcie widza, bo łojezuśicku znowu się go bierze za kretyna, który jak mu się nie da po mordzie symbolem, nie zrozumie, że ostatniemu z bohaterów zaraz się zemrze. Ale to, że reżyser nie poszedł w Boga, Ojczyznę, Krew i Bliznę nie znaczy jeszcze, że zrobił film dobry. 
Trailer sugerował, że Kamienie na szaniec albo będą wypełnione po brzegi martyrolo i pustym pierdololo o Ideałach (którym to prawie że nie były, jak już ustaliliśmy), albo pójdą w stronę dynamicznego kina akcji, które z historią nie ma wiele wspólnego. Umówmy się - dalej z całą historią Kamienie... mają niewiele wspólnego, ale nie są też kinem akcji. Czym zatem są?
Dobre pytanie. Kamienie na szaniec to film pusty łamany na nijaki. Film wydmuszka, bez osi historii, bez przesłania, bez celu (oczywiście, jeśli nie weźmiemy jako celu historii pod tytułem "młodzież szkolna przyjdzie i obejrzy, film zarobi, pani zarobi, pan zarobi, kino zarobi, wszyscy będą zadowoleni").
Kamienie na szaniec nie opowiadają o niczym, chociaż teoretycznie posiadają fabułę, bohaterów i całą resztę rzeczy, które czyni je historią, którą można pokazać. I nie mówię tu o ideologicznej pustocie, bo daleko mi do tego, żeby kazać kinu pokazywać jakąś jedynosłuszność, to domena czasów słusznie minionych oraz estetyki, która się już była zestarzała. 
Kamienie na szaniec nie opowiadają ani o wojnie, ani o harcerzach, ani o Polakach, ani o bohaterach książki, ani o poświęceniu, ani przyjaźni, ani młodości, ani wolności, choć plakat bardzo stara się nas do tego przekonać. Kamienie na szaniec są puste, płaskie, jednowymarowe, zrealizowane tak, że widz dostaje serię ruchomych obrazków, które łączą te same gęby. To z pewnością wina scenariusza, bo ludzie, których oglądałam, ze swoimi książkowymi pierwowzorami wspólne mieli tylko pseudonimy. Oczywiście, mamy i akcję pod Arsenałem, przesłuchania, jakoś zarysowaną działalność Małego Sabotażu, ale to tylko hasła, takie symbole, które nam mówią, że to niby o książce Kamińskiego jest. 
Kamienie na szaniec to zatem film o niczym. Poprowadzony tak, że ja cały czas zadawałam sobie pytanie "ale dlaczego?".
Zaczyna się od tego, że Zośka (Marcel Sabat), nie chce już ograniczać się do zrywania flag, pisania na murach i wykurzaniu ludzi z kina. Chce robić rzeczy Wielkie i Przydatne. A to znaczy mniej więcej tyle, że filmowy Zośka spluwa gęstą śliną nie tylko na ideały Szarych Szeregów, swoje wychowanie, swojego dowódcę, któremu pyskuje aż uszy więdną, i generalnie wszystko inne, i chce mieć broń, by zabijać fryców. Dlaczego? Bo tak. Bo tak jest fajnie, modnie i tylko tak jest właściwie, bo Mały Sabotaż to furda, a nie służba Ojczyźnie. Siedzi się w kinie, słucha tego bezsensownego, pardąsik, pierdolenia, i się zastanawia, jacy to kosmici podprowadzili tym razem Zośkę, którego się zna z lektury. I dlaczego ten filmowy Zośka jest emocjonalnie oraz umysłowo sprowadzony do jakiegoś żałosnego poziomu, do mentalnej gimbazy, do idioty, który nie myśli o konsekwencjach, a któremu z oczu patrzy wariatem, któremu zależy tylko na tym, żeby posiadać broń, bo uważa, że tylko w ten sposób coś zdziała. I w ogóle to takie teraz modne, broń daje +10 do dorosłości, odpowiedzialności oraz patriotyzmu. I który nie siłą autorytetu ani jakimikolwiek argumentami, tylko jakimś dziwnym, wyrażonym między słowami szantażem emocjonalnym (który równie dobrze może być tym wariactwem, które mu z oczu wyziera) przekonuje swoich kumpli, że oni też tej broni pożądają gorąco. Tylko że nie. Generalnie, parafrazując klasyka: słuchać go jest wyjątkowo hadko, bo pitoli jak potłuczony. 
Z tą dynamicznością to też bym nie przesadzała. Film toczy się całkiem wartko gdzieś tak do akcji pod Arsenałem, która to niespodziewanie ciągnie się jak smark po ścianie oraz zawiera totalną wpadkę filmowców. Sekwencja odbicia Rudego jest tak długa, że w czasie rzeczywistym nie tylko na pomoc powinny zbiec się posiłki dla fryców z całego miasta, ale i z Krakowa zdążyliby dojechać. Naprawdę, nie mam pojęcia, kto wymyślił, że to trzeba tak rozciągnąć i tak bardzo zatrzymać akcję. A co do tej wpadki, to przyjrzyjcie się dokładnie, odpowiedź kryje się w szoferce więźniarki. To znaczy kryłaby się, gdyby był wewnątrz kierowca. Ale nie ma. A myślałam, że samobieżnego samochodu do dziś nie wymyślili. 
Za teorią, że jedynym celem tego filmu jest to, żeby przyszła młodzież i obejrzała, opowiadają się nie tyle sam jako taki dynamizm oraz współczesna muzyka czy sprowadzenie bohaterów do stanu mentalnej gimbazy, ale również dwie BEKi (Brawurowe Elementy Komiczne). Pierwsza jest całkiem oczywista: Rudy (Tomasz Ziętek) obściskuje się z dziewczyną, a wtedy na chatę wpadają rodzice i widząc, że w czymś przeszkodzili, zmieszani, proponują kawę. Czy tam herbatę. No boki zrywać, serio. Tylko że nie. Druga BEKa też jest taka mało subtelna: nasi dzielni harcerze składają przysięgę w lesie, a w trakcie tejże przysięgi wpadają na nich trzej naziści-grzybiarze. Upuściwszy koszyki i nie poświęcając myśli tym dorodnym borowikom, co się były z nich wysypały, dają w długą. A harcerze ich gonią. I tak się panowie chwilę gonią po lesie. Że tak lakonicznie skomentuję: WTF.
Żeby młodzież przyszła i obejrzała, w filmie pojawiają się dwie sceny teoretycznie erotyczne, umieszczone w niekoniecznie najszczęśliwszych momentach historii. Pierwszą sceną teoretycznie erotyczną jest właśnie to obściskiwanie się Rudego z dziewczyną na kanapie, natomiast druga jest jedynie sugerowana. W sensie pokazane jest post factum, jak Zośka i jego dziewczyna leżą razem w łóżku. W obu przypadkach młode aktorki zaświeciły kawałkiem ciała i to też niespecjalnie kontrowersyjnie. W każdym razie: cycki są, młodzież się ucieszy.
Kamienie na szaniec to zatem ostatecznie film nijaki: z nijakimi wydarzeniami oraz nijakimi bohaterami, których losem - ze względu na to, że kompletnie nie rozumiem ich działań ani emocji, ani motywacji, które ich do tych działań prowadzą - nie potrafię się przejąć. I właśnie ta nijakość, ta pustota postaci i wydarzeń najbardziej mnie w tym wszystkim przeraża. Chciałabym, żeby w tym filmie było coś, jakieś tło. Ten film domaga się, żeby coś w nim było. I czasem sobie myślę, że może to wcale nie tak dobrze, że nie ma w nim ani odrobiny męczącego dydaktyzmu. 


3. Who the fuck is Alek?! 
Narratorem opowieści jest niby-Zośka. Niby-Zośka pokazuje nam swój świat, w którym absolutnie nic nie trzyma się kupy, w którym są niby-zobowiązania, niby-ideały, niby-rodziny, niby-zagrożenia i jest niby-przyjaźń.
No dobra, jego przyjaźń z Rudym jest jeszcze jako tako pokazana, ale cała reszta to tragedia, pustka i załamywanie rąk. Przede wszystkim należy zapłakać nad tym, że scenarzyści postanowili wypierniczyć na fafdziesiąty plan Alka (Kamil Szeptycki), sprowadzając go do roli Tego-Który-Nie-Chce-Strzelać. Bo o Alku wiemy tyle, że nie chce używać broni i nie bardzo przekonują go pozbawione argumentów gadki Zośki. Być może bohater nie miał dostatecznie cool fryzury i charakteru, więc nie tyle postanowiono nie robić mu lobotomii ani go nie kastrować z charakteru, tak jak to uczyniono z Rudym i Zośką, co zastąpić elementem komicznym w postaci Słonia (Szymon Roszak), którego do mentalnej gimbazy sprowadzono w sposób dosyć przykry: dostała mu się rola Tego Grubego, Który Ciągle Je i Opowiada Świńskie Żarty. Kompletnie nie rozumiem, czemu postanowiono całą historię uszczuplić o postać tak ważną jak Alek. A jego śmierci poświęcono dokładnie pół ujęcia i jedno zdanie. Zdanie to wypowiada głosem robota Zośka, który informuje dowódców, że Alek zginął w akcji pod Arsenałem.
Dobra robota, Zośka. Dostajesz tytuł Buca Roku.
Aktorsko zatem jest prawie totalna nędza. Marcel Sabat tak deklamuje, tak się zapala, och, tak pięknie deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, zupełnie jakby grał w Ukrytej Prawdzie. Nie wierzę w ani jedno jego słowo, a szczękościsk, który prezentuje nam wcielając się w postać Mrocznego Mściciela jest tak przerysowany, że aż śmieszny. Podsumowując: Marcel Sabat drętwy jest niemożebnie, a oglądanie go męczy. Widza męczy, choć i sam Sabat wyglądał, jakby się ze swoją papierową postacią męczył. Kamil Szeptycki do grania nie miał prawie nic, więc był. Czasami. Na tym tle zdecydowanie się wybija Tomasz Ziętek, który ani nie deklamuje, ani przesadnie się nadyma, ani nie hamletuje, a jeszcze do tego wygląda ładnie oraz zachowuje się całkiem naturalnie. Więc jest w tym morzu przeciętności łamanej na żenadę za co chwalić. Wojciech Zieliński w roli Orszy bardzo stara się coś zagrać, ale jak się nie obrócisz tak dupa, scenariusz znaczit', z tyłu, więc wypada mniej więcej tak, jak wypadł w 1920 Wojna i miłość: do bólu przeciętnie. Chociaż i to jest w pewnym stopniu komplement, bo trudno coś zagrać, jeśli w scenariuszu jak byk stoi, że dowódcę do parteru sprowadzamy ciętymi ripostami jakiegoś szczyla, który zachowuje się jak zupełny idiota, i to sprowadzamy tak, żeby dowódcy słów zabrakło i w pięty mu poszło, he he... he? Normalnie słyszę już melodię piosenki Franka Kimono, taki z Zośki kozak. Tylko że nie.
Problemem, jaki się wiąże z tymi naszymi młodymi zdolnymi, jest dykcja. Ja zupełnie nie rozumiem, jak to jest, że starszych aktorów rozumiałam świetnie (a dźwięk, jak na polskie kino, był zaskakująco przyzwoity), a tych nowych to prawie ni w ząb. Serio, jest kilka takich momentów, w których za cholerę nie idzie się domyślić, co zostało powiedziane.
Znanych twarzy, jak już przy tym jesteśmy, w filmie pojawia się sporo: jest i Krzysztof Globisz, który się nie przepracowuje i z uśmiechem na ustach leci dokładnie tym, czym zwykł był lecieć w okołowojennych produkcjach od czasu, kiedy zagrał w Czasie honoru. Artur Żmijewski nie wychodzi poza poziom swojej tradycyjnej przeciętności, ale warsztat ma, więc nie żenuje, Marian Dziędziel do pary z Olgierdem Łukaszewiczem odrabiają pańszczyznę i po krótkich epizodach uciekają z produkcji, bardzo słusznie zresztą. Andrzej Chyra, co boli mnie bardzo, jednak nie stara się w ogóle i jego major Kiwerski jest nijaki do bólu, tak bardzo, że równie dobrze mogłoby go w tym filmie nie być. Chyra zresztą wygląda albo tak, jakby miał zaraz usnąć, albo tak, jakby myślał o jutrzejszym obiedzie, rachunkach, wieczornej popijawie, generalnie: czymkolwiek tylko nie o graniu, więc może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby go nie było. Co w pewnym stopniu bardzo dobrze podsumowuje Kamienie na szaniec. 
Kobiety. Kobiety w filmie. Zasadniczo mamy je trzy:  Monię (Magdalena Koleśnik), dziewczynę Rudego, Halę (Sandra Staniszewska), dziewczynę Zośki oraz Zdzisławę Bytnarową (Danuta Stenka), matkę Rudego. Na dwie pierwsze należałoby spuścić litościwą zasłonę milczenia, bo próbowały zagrać to, co im napisano: firaniaste trólawerki dwóch głównych bohaterów. No to zagrały: wytrzeszczonymi oczyma, piskiem, wrzaskiem i zhiperbolizowaną histerią. Natomiast Danuta Stenka przyszła, zagrała, przyznaję, wcale nieźle i oszczędnie w dobrym tego słowa znaczeniu, ukradła młodym aktorom parę scen. Wyszła jej najlepsza postać w całym filmie. To trochę smutne jednak.
Interesujące byłyby postacie dwóch Niemców, którzy przesłuchiwali Rudego, gdyby nie to, że, jak to w kinie histerycznym, sprowadzono ich do tego, do czego zwykło się sprowadzać: niezbyt lotnych katów. Przypadkiem takiego tępego trepa jest szczególnie Oberscharführer Schulz (Hans Heiko Raulin), bo Rottenführer Lange (Wolfgang Boos) jeszcze jakoś tam się broni swoją obłudną uprzejmością oraz aurą inteligenta z wyższych sfer, ale jest to zaledwie kilka pociągnięć, kilka scen, jakby scenarzyści uznali, że nie warto przedstawiać ciekawie tych z drugiej strony barykady i pojechali standardową sztampą. A takie miałam nadzieję.


Podsumowując: trochę nędza, trochę nuda i parę dobrych momentów. Film jednakowoż ani nie wzrusza, ani nie zmusza do refleksji, nie zostawia żadnego wrażenia. Nie ma się po seansie ochoty ani omawiać przedstawionej w nim historii ani nawet zbytnio jej komentować. Technicznie przyzwoicie, fabularnie nijakość. 4 na 10. Ewentualnie można obejrzeć, ale jak się sobie włączy Akcję pod Arsenałem, to wyjdzie na mniej więcej to samo. 

poniedziałek, 10 marca 2014

49. "Porozmawiajmy o..." - odcinek dziesiąty: współczesne kino słoweńskie

Ofensywa zimowa być może powróci, gdyż nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji. Tymczasem trzeba jakoś oczekiwanie wypełnić, więc wracamy do bardziej tradycyjnych, ale tradycyjnie pełnych bełkotu notek.
Dziś o kinie słoweńskim, raczej szerszej publiczności nieznanym, a to w kilku wypadkach wielka jest szkoda.

PS. ACHTUNG, BEŁKOT.


1. Branko Djurić "Kajmak in marmelada"


Zaczynamy jednak od filmu być może znanego. W Polsce wyszedł pod tytułem Ser i marmolada, ale jakoś niewygodnie mi się nim posługiwać, więc zostanę przy oryginale. Film to komedia romantyczna. Bardziej komedia, niż romantyczna, a do tego miejscami zaskakują trafnym, aczkolwiek również gorzkim humorem, ale tym się na razie nie zajmujmy. 
Osią całej opowieści i jej głównym narratorem jest niejaki Božo (Branko Djurić). Božo pochodzi z Bośni, ale mieszka w Lublanie. Nie lubi porządku, nie wygląda, jakby brał życie specjalnie serio, ale jest cholernie sympatyczny i ma swój urok, pomimo całego ogromu wad, rzecz jasna. Właściwie nie wiadomo, jak tu trafił, ale najprostszą odpowiedzią jest: jak większość czefurów przyjechał tu za pracą. Problem tylko w tym, że gdy poznajemy bohatera, ten nie pracuje i pracować zamiaru nie ma, bo pracuje przecież jego narzeczona, Słowenka Špela (Tanja Ribič). Która to w pewnym momencie całej tej trochę ufaflunionej sielanki nie wytrzymuje, trzaska drzwiami i jedzie do rodziców, bo gdzie indziej. I jeszcze do tego, psiakość, stawia ultimatum: albo Božo znajdzie pracę, albo ona na dobre go zostawi. 
Tu powinniście przysiąść, wziąć głęboki oddech i zadać mi kilka podstawowych pytań: kim są, do diabła ciężkiego, czefurzy, co w tym filmie niby zabawnego i gdzie tu romantyzm w tym wszystkim? Już spieszę z wyjaśnieniem:
Czefurzy to ludzie z innych jugosławiańskich republik, głównie Bośni, którzy przyjechali do Słowenii za pracą i tak już zostali. Według stereotypu nie lubią pracować, żyją za pieniądze państwa, nigdy nie nauczą się poprawnie mówić po słoweńsku, nie lubią pracować, ale lubią chodzić w dresach, kląć i jeszcze raz nie lubią pracować. Do tego mają to do siebie, że ich nazwiska kończą się na -ić, a to prawie to samo, co krzyczeć przez megafon "JESTEM OBCY!". 
Co w tym filmie zabawnego? Ano zagranie stereotypem: bo Božo jest właśnie takim stereotypowym czefurem, jakiego opisałam wyżej. A do tego dość boleśnie zderza się ze stereotypowymi Słoweńcami, u których Ordnung muss sein, a życie wypełnia oglądanie telewizji i słuchanie akordeonu. I samobójstwa. Serio, odsetek samobójstw wśród Słoweńców jest szalenie wysoki. Do tego Božo, boleśnie zderzony z rzeczywistością, dostosować się nie potrafi, a wręcz popełnia wszystkie błędy czefustwa: uważa, że on tu jest niewinny, pokrzywdzony, a w ogóle to się stara, szkoda tylko, że jest takim naiwniakiem, bo z jego starania wychodzi afera kryminalna. W zasadzie ta nieszczęsna afera kryminalna to taki punkt zwrotny, od którego zaczyna się ów gorzki humor, a komedia zmienia się nieco w komediodramat, charakteryzujący się wspomnianym wcześniej trafnym humorem, ale nie trwa to długo. 
Co jest w tym romantycznego? Cóż, jeśli sama oś historii, czyli związek Božo ze Špelą nie wystarczy, to dodam do tego, że w tej relacji jest bardzo niewiele elementów komediowych, natomiast jest sporo romantycznych, ale nie wzruszająco romantycznych. No, dobra, może trochę wzruszać normalność, z jaką przedstawiono tę relację, ale jednocześnie to chyba czyni ten element najbardziej atrakcyjnym. A film dzięki temu jest cieplutki i miluchny, chociaż w pewnym momencie pojawia się kosmiczne zwątpienie w happy end. 

2. Marko Neberšnik "Peteljini zajtrk"


Fun fact: ten film też ma polski tytuł: Śniadanie koguta. Co ciekawe, nie ma polskiego tłumaczenia. To znaczy oficjalnie, bo tłumaczenie jest zrobione. I nie chwaląc się wcale, dołożyłam przy tym tłumaczeniu coś od siebie. Ale ja nie o tym.
Historia jest prościutka, ale w gruncie rzeczy przyjemna. No, do pewnego momentu przynajmniej. Peteljini zajtrk to adaptacja książki, którą był popełnił Feri Lainšček. Jak to u tego pisarza bywa, jest sielsko, anielsko, ludzie są prości, niewiele wymagają od życia, żyją w zasadzie z dnia na dzień i w pięknych okolicznościach przyrody. 
W sumie z tym filmem mam jeden problem: i nie, nie chodzi o to, że brnięcie przez dialogi w dialekcie z Prekmurja (granica Słowenia-Węgry-Austria), było tłumaczeniowym koszmarem, bo nie było aż tak źle, chodzi o to, że mam wrażenie, że ten film powstał po to, by pokazać właśnie bardziej piękne okoliczności przyrody niż cokolwiek innego. Historia jest w zasadzie strasznie prosta, jak mówiłam: mamy sobie lata 90., pod względem ekonomicznym mocno takie sobie, więc nasz główny bohater, mechanik Djuro (Primož Bezjak) zostaje zwolniony z pracy. Ale jego już były pracodawca, to ludzki pan, daje mu kontakt do swego dawnego przyjaciela, majstra Gajaša (Vlado Novak), który siedzi na wsi wesołej i spokojnej, gdzieś nad austriacką granicą. Djuro stwierdza, że nie ma nic do stracenia i jedzie. Na wsi poznaje wszelkie wspaniałości życia w tak pięknych okolicznościach przyrody: mało się pracuje, dużo się pije, dużo się gada i rżnie w karty. I ma się mało pieniędzy, ale na życie jakoś wystarcza, bo wszelkie niedogodności wynagradzają nam zacne widoki, które powodują, że wszystkich dopada niewyjaśniona tęsknota za Jugosławią oraz przekonanie, że za Tity było lepiej, bo praca była, a i Słońce świeciło jakoś jaśniej... W takim to dobrym momencie, do warsztatu Gajaša przybywa Bronja (Pia Zemljič), żona Lepca (Dario Varga), miejscowego bonza, właściciela burdelu, pana i władcy na włościach, najbogatszego w całej miejscowości. Bronja ma irytujący zwyczaj rozwalania swoich samochodów. Wtedy też Djuro odkrywa, że być może i kręcą go piękne okoliczności przyrody, a na widoczki patrzy się z przyjemnością, ale za to nie kręci go nieróbstwo, picie i gra w karty. Jednak dzięki poznaniu naszej pechowej bohaterki znajduje sobie nowy cel w życiu i stwierdza, że najbardziej na świecie kręci go Bronja. Dlatego też z tego punktu prosta droga do romansu. 
Wiecie, ten film naprawdę dobrze się ogląda (tymczasem jest dostępny w Internecie z angielskimi napisami, nawet dobrymi), jest zabawny, ładnie nakręcony i ma przyjemną muzykę oraz żywe dialogi, problem w tym, że... No, tam się jakby nic szczególnego nie dzieje. Cały czas mam wrażenie, że nie oglądam filmu o konkretnych ludziach, a jakiś rodzaj ogólnej opowieści o bliżej nieokreślonych typach i że każe mi się tu głównie obserwować zachowania w określonej sytuacji społecznej: rozpad przyjaźni, próba morderstwa, samobójstwo, ukrywanie romansu, ostatecznie nawet zabójstwo. Ale wszystkie te złe rzeczy wynagradzają piękne okoliczności przyrody, ponieważ są piękne.
Pomijając wymienione już kilkukrotnie piękne okoliczności przyrody, dodatkowym plusem jest występ gwiazdy chorwackiego turbofolku (najprościej rzecz ujmując, bałkańskiej odmiany naszego disco polo), Severiny.

Na zachętę. 


3. Marko Neberšnik "Shanghai gypsy" 

Chyba już zauważyliście, że plakaty do słoweńskich filmów to wyższy poziom nieumienia w fotoszopkę. Tutaj szczególnie rozczula mnie to wyrastanie z wioski. 

Tym razem film stosunkowo nowy, bo zrealizowany w 2012 roku. I znów mamy tu do czynienia z duetem Neberšnik&Lainšček. To znaczy pierwszy wyreżyserował, drugi popełnił książkę. Tym razem książka nosi tytuł "Mit o Ciganih" i jako taka opiera się na motywie fatum. A skoro mamy do czynienia z mitem, to nie będziemy się czepiać, że po raz kolejny w całej historii nie mamy do czynienia z rzeczywistymi ludźmi i story nawet nie przechodziło obok prawdopodobieństwa zdarzeń, prawda?
Cała opowieść polega na tym, że w dwie godziny trzeba zmieścić historię jednego cygańskiego rodu, kilkadziesiąt lat historii Jugosławii, ale też przedstawić ją dobrze, ładnie (i w pięknych okolicznościach przyrody, rzecz oczywista!), a przy okazji nie sprawić wrażenia, że akcja pędzi na łeb na szyję. Narratorem naszej historii jest Lutvija Mirga (Visar Vishika), zwany również Belmondo (ale nie powiem wam dlaczego, bo to okropny spoiler i nie będziecie mieli radości z oglądania). Belmondo z oddaniem opowiada nam historię swojej wielkiej, cygańskiej rodziny, w szczególności swojego ojca, Ujaša (Senad Bašić), który zawsze był niepoprawnym marzycielem, ale dzięki swoim marzeniom zarobił masę pieniędzy (marzenia polegały na sprzedawaniu towarów "z dalekich Chin"). To znaczy my wiemy, że nie zarobił ich uczciwie, ale nie wie tego młody Belmondo. Który równie bezrefleksyjnie idzie w ślady swojego ojca. Lutvija ma dobre życie, przeprowadza się z Chorwacji do Słowenii, tam na ziemi niczyjej, to znaczy państwowej, buduje wioskę, nazywa ją Shanghai, i potem już tylko zarabia pieniążki. Belmondo ma dobre życie, piękną żonę i zdolne dzieci. Oczywiście, nie robi wszystkiego w sposób całkowicie legalny, ale to wpisuje się w stereotyp Cygana, a Belmondo jest nikim więcej jak stereotypowym Cyganem, bo mu idea filmu i książki nie pozwala być kimś innym i zindywidualizowanym. Oczywiście my tak sobie oglądamy, jest milusio, cieplusio, dobrze, Lutviji i Ujaša nie sposób nie lubić, a na samego Lutviję dodatkowo patrzenie zupełnie nie boli (i nie chodzi mi tu tylko o kwestie aktorskie, bo z tym to akurat wszyscy dobrze sobie radzą), ale jakoś tak człowiek, znając to kino, odlicza czas do momentu, w którym wszystko musi się zepsuć. I wtedy z gracją rozpędzonej cysterny pełnej szamba na scenę wjeżdża fatum,  a widzowie przekonują się, że jak się nie obrócisz, tak przodek z tyłu. I nie warto z przodkiem walczyć, gdyż postępował on w sposób jedyniesłuszny. Figura ojca zresztą, w tym także Tity, oczywiście, jest swoistym leitmotivem opowieści i na niej buduje się fatum. 
Co jest w tym filmie dobre, to przede wszystkim zdjęcia. Shanghai gypsy jest naprawdę ładnie sfilmowany i zmontowany, dokładnie tak, jak toczy się historia: żadnych niespodziewanych cięć, żadnych dynamicznych kamer, żadnych rozchwianych ujęć. A do tego ma sympatyczne, ciepłe barwy, które przypominają mi sposób, w jaki sfilmowano historię z Montevideo, smak zwycięstwa. Kolejnym plusem, który łapie ten film, jest wielość języków, zagrano bowiem w romskim, serbo-chorwackim i słoweńskim - służy to przede wszystkim uniwersalizacji postaci - nie przypisujemy ich do narodowości, tylko do typów osobowości (chociaż jeden Pambu wie, jak bardzo to wkurza przez pierwszy kwadrans!). Ale i tak za największy plus uważam muzykę, która tuż obok zdjęć buduje nam klimat tego filmu. Nie jest specjalnie oryginalna, bo usłyszymy melodie podobne do tych, które można usłyszeć w cygańskich historiach Kusturicy czy nawet (szczególnie pod koniec) coś tam się z klimatu Almodovara przyplącze, ale "znane piosenki" tutaj akurat bynajmniej to nie przeszkadza. 

No to trailer na zachętę. Znalazłam nawet taki z napisami.

4. Jan Cvitković "Od grobu do grobu"


Jak na razie ten film to chyba jedna z największych traum, jakie przeżyłam. Nie kłamię. Pod koniec filmu jedyne pytanie, jakie można zadawać, sobie, jak i współoglądającym, jest WTF FILMIE, WTF, wymiennie z CZY MOŻE BYĆ JESZCZE GORZEJ?! Z tym że drugie pytanie już wcale nie jest retoryczne, ponieważ twórcy co chwila spieszą nam z usłużną odpowiedzią ALEŻ OCZYWIŚCIE i serwują coraz to większe oraz wywołujące kosmiczne WTF plot twisty. Tacy żartownisie, hy hy. 
Właściwie nie umiem przyporządkować Od grobu do grobu do właściwej kategorii. Wszystkie mądre internetowe strony mówią mi, że to komediodramat, może czarna komedia, ja bym to włożyła między filmy z kosmosu. Właściwie też nie potrafię go opowiedzieć, chociaż to może i dobrze. Ale spróbujmy: 
W całej historii chodzi o to, że Pero (Gregor Bakovič), jest profesjonalnym mówcą pogrzebowym, ale ma też całkiem nieszczęśliwe życie: problemy sercowe, nakładają się na problemy z ojcem, który za punkt honoru przyjął sobie samobójstwo, a jakby tego było mało, głuchoniema siostra Pero też zachowuje się ostatnio dziwnie. Na szczęście Pero ma kumpla, Suki (Drago Milinovič), więc to mu nieco ułatwia życie, chociaż i tak inni ludzie radzą sobie zdecydowanie lepiej. Jednak te problemy Pero i jego niemożność poradzenia sobie z sytuacją, są zabawne. Ba, nawet Dedo (Brane Gruber), który wymyśla coraz to głupsze i coraz bardziej nieudane pomysły na samobójczą śmierć, jest na swój sposób zabawny. I tak dobrze bawimy się mniej więcej przez 3/4 filmu. 
Punktem zwrotnym historii  jest moment, w którym Dedo odnajduje powód, by jednak dalej żyć. Dedo ma nowe, dobre życie i wszystko mu się zaczyna układać, w związku z czym wszystkim innym układa się fatalnie bądź jeszcze bardziej fatalnie, co skutkuje jednym gwałtem, jednym zabójstwem w afekcie przy użyciu, o ile pamiętam, stalowego pręta oraz dwoma, najprawdopodobniej podjętymi świadomie, samobójstwami. Wszystko oczywiście kończy pogrzeb. 
Jezusmaryjaiwszyscyświęci, jak ja nie znoszę tego filmu! 

Jakby ktoś jednak chciał, to ma trailer.

5. Janez Burger "Circus Fantasticus"


Blogasek mój nie byłby moim blogaskiem, gdybym nie wykorzystała okazji i nie napisała niczego o filmach wojennych. Lub też filmach o wojnie. 
Na początek film-alegoria, film uniwersalny i pod każdym względem stworzony po to, by się na niego gapić. Circus Fantasticus Burgera (do znalezienia również pod tytułem Silent sonata) to opowieść o wojnie oraz tym, co wojna robi ludziom i z ludźmi. Która wojna i gdzie ta wojna? Nie wiadomo, bo nic nam nie mówią ani kostiumy, ani scenografia, ani wojskowy sprzęt bez oznaczeń. Nie mówią nam też nic dialogi, bo w filmie nie pada ani jedno słowo. Wszystko, co wiemy, to: została zabita matka dzieciom. Ojciec z nimi mieszka teraz sam, dokładnie pośrodku niczego. I wtedy przyjeżdża do nich wędrowna cyrkowa trupa, gdyż jej założyciel jest umierający i nie mogą podróżować dalej. Bohaterowie jakoś koegzystują, jakoś sobie pomagają, ćwiczą i występują oraz pomagają staruszkowi, jak tylko mogą, chociaż ten i tak nie jest ani odrobinę mniej umierający. Jeśli chodzi o wojnę, to w jedynym momencie (oprócz wystrzału na początku, który zabija matkę dzieciom), pojawia się jeden czołg. I odjeżdża. 
Brzmi może niezbyt fascynująco, ale jak to jest zrobione! Fantastyczna muzyka i zdjęcia sprawiają, że generalnie mało nas obchodzi brak dialogów, chociaż jesteśmy przecież przyzwyczajeni do tego, że w filmie się mówi, monologuje, rozmawia, cokolwiek. Może pokusiłabym się tutaj o zauważenie jakiś śladów reizmu czy behawioryzmu, ale jednak zawsze to łatwiej obejrzeć, a potem zdecydować, co się widziało, bo w zasadzie każdy widzi co innego. 
Ja widziałam ciąg obrazów, małych dzieł sztuki, które opowiedziały mi pewną historię. I to taką dobrą, z nienadętą głębią, ale jednocześnie prostą, całkowicie zrozumiałą historię. A na dodatek z happy endem.



5. Goran Vojnović "Piran-Pirano"


A teraz krótko o filmie, dla którego lepiej by było, gdyby był książką. Bo i Vojnovićiowi lepiej idzie pisanie książek niż robienie filmów. To tak moim zdaniem. A teraz do rzeczy.
Tym razem wpis zamykam filmem, który porusza tematykę podobną do tej, którą częściowo zajmował się film w stawce pierwszy: problem obcości. Plus mamy też problem natury historyczno-społecznej i tu też nikt nie sili się go rozwiązywać, tylko nam mówi, że jest. Tym razem chodzi mi o to, czyje jest właściwie słoweńskie Przymorze - włoskie czy słoweńskie? (stąd też taki, a nie inny tytuł filmu). Oczywiście, by uniknąć odpowiedzi na pytanie, osią historii są losy Bośniaka. Nasz główny bohater Veljko (w teraźniejszości - Mustafa Nadarević, w retrospekcjach - Moamer Kasumović, dzięki któremu ten film jest w ogóle oglądable) przybywa do Pirano wraz z titowskimi partyzantami i przeprowadza skuteczną akcję wyzwalania oraz oczyszczania miasta, w związku z którą jest zmuszony wywalić z niego Antonia (Boris Cavazza/Francesco Borchi) i również imperatyw każe mu się zakochać w wybrance serca Antonia, miejscowej, ale Słowence, Anicy (Nina Ivanišin). I to dla niej zostaje w Pirano. A właściwie to już Piranie. No, w mieście. I opowiada nam, nieszczególnie spiesznie, jak to w słoweńskim kinie, dlaczego Piran jest dla niego domem i dlaczego zupełnie gwiżdże na to, po której stronie granicy miasto się znajduje. W sensie że dla niego wyższe sprawy tudzież uczucia ważne są, rozumiecie. Troszeczkę takie niepotrzebne dorabianie głębi, bo niezbyt subtelne to, ani zgrabne, ani odkrywcze i trochę takie jak u Coelho.
Wymyk z użyciem obcego sprawdza się świetnie, Veljko jest sympatycznym i wnikliwym obserwatorem, natomiast elementy narracji, które składają się na perspektywy Antonia oraz Anicy są wręcz niemożebnie nudne, a właściwie to koszmarnie płytkie i zrobione po łebkach. Antonia ciśnie sentyment, więc kiedy może, czyli tuż przed śmiercią, wraca do Piranu, a potem, niewątpliwie pchany mocą imperatywu, bo prawdopodobieństwa psychologicznego tu nie ma za grosz, ciśnie również Bośniakowi, że ten śmiał mieć dobre życie w jego mieście, w jego domu  i - jak był przez całe życie święcie przekonany - z jego babą. Problem w tym, że baba dobrowolnie została z Veljko, a nie została do tego zmuszona. Zresztą, Anica nudzi i smęci jeszcze bardziej. Właściwie pojęcia nie mam, po co tam jest ta postać, bo nic nie wnosi - kręci się po ekranie, nie wie czego chce, awanse Antonia odrzuca, do Veljko przyczepia się też tak jakoś, z musu... Z postawy, z jednego grymasu, z bezbarwności - stabat mater dolorosa łamane na ojezusmaryjaicojaterazzrobięniechmiktośpowie. Nic się w tej postaci nie dzieje, papierowa jest koszmarnie. Nawet Antonio nie jest tak bezbarwny jak ona.
Właściwie nie wiem, po co i dla kogo ten film powstał. Owszem, stawia jakieś pytania, ale Vojnović robi wszystko, by na nie nie odpowiadać ani nawet sugerować, że w ogóle wypadałoby odpowiedzieć. Dla kogo? Dla Słoweńców? Dla Włochów? Dla Europejczyków? Słoweniec wie, Włoch też wie, Europejczyk średnio ogarniający historię i nie interesujący się nie ogarnie, bo mu się nie tłumaczy.
Ewentualnie, można zerknąć, bo nakręcone ładnie, opowiedziane przyjemnie. Ale dowiedzieć się z filmu za dużo nie można.



Na dziś to koniec pieśni. Kolejna notka najprawdopodobniej za tydzień, bo dyskusje o Kamieniach na szaniec bardzo kuszą, by się poświęcić, pójść do kina i dodać coś w tym wszystkim od siebie. 
Pozdrav!