Ofensywa zimowa być może powróci, gdyż nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji. Tymczasem trzeba jakoś oczekiwanie wypełnić, więc wracamy do bardziej tradycyjnych, ale tradycyjnie pełnych bełkotu notek.
Dziś o kinie słoweńskim, raczej szerszej publiczności nieznanym, a to w kilku wypadkach wielka jest szkoda.
PS. ACHTUNG, BEŁKOT.
Dziś o kinie słoweńskim, raczej szerszej publiczności nieznanym, a to w kilku wypadkach wielka jest szkoda.
PS. ACHTUNG, BEŁKOT.
1. Branko Djurić "Kajmak in marmelada"
Zaczynamy jednak od filmu być może znanego. W Polsce wyszedł pod tytułem Ser i marmolada, ale jakoś niewygodnie mi się nim posługiwać, więc zostanę przy oryginale. Film to komedia romantyczna. Bardziej komedia, niż romantyczna, a do tego miejscami zaskakują trafnym, aczkolwiek również gorzkim humorem, ale tym się na razie nie zajmujmy.
Osią całej opowieści i jej głównym narratorem jest niejaki Božo (Branko Djurić). Božo pochodzi z Bośni, ale mieszka w Lublanie. Nie lubi porządku, nie wygląda, jakby brał życie specjalnie serio, ale jest cholernie sympatyczny i ma swój urok, pomimo całego ogromu wad, rzecz jasna. Właściwie nie wiadomo, jak tu trafił, ale najprostszą odpowiedzią jest: jak większość czefurów przyjechał tu za pracą. Problem tylko w tym, że gdy poznajemy bohatera, ten nie pracuje i pracować zamiaru nie ma, bo pracuje przecież jego narzeczona, Słowenka Špela (Tanja Ribič). Która to w pewnym momencie całej tej trochę ufaflunionej sielanki nie wytrzymuje, trzaska drzwiami i jedzie do rodziców, bo gdzie indziej. I jeszcze do tego, psiakość, stawia ultimatum: albo Božo znajdzie pracę, albo ona na dobre go zostawi.
Tu powinniście przysiąść, wziąć głęboki oddech i zadać mi kilka podstawowych pytań: kim są, do diabła ciężkiego, czefurzy, co w tym filmie niby zabawnego i gdzie tu romantyzm w tym wszystkim? Już spieszę z wyjaśnieniem:
Czefurzy to ludzie z innych jugosławiańskich republik, głównie Bośni, którzy przyjechali do Słowenii za pracą i tak już zostali. Według stereotypu nie lubią pracować, żyją za pieniądze państwa, nigdy nie nauczą się poprawnie mówić po słoweńsku, nie lubią pracować, ale lubią chodzić w dresach, kląć i jeszcze raz nie lubią pracować. Do tego mają to do siebie, że ich nazwiska kończą się na -ić, a to prawie to samo, co krzyczeć przez megafon "JESTEM OBCY!".
Co w tym filmie zabawnego? Ano zagranie stereotypem: bo Božo jest właśnie takim stereotypowym czefurem, jakiego opisałam wyżej. A do tego dość boleśnie zderza się ze stereotypowymi Słoweńcami, u których Ordnung muss sein, a życie wypełnia oglądanie telewizji i słuchanie akordeonu. I samobójstwa. Serio, odsetek samobójstw wśród Słoweńców jest szalenie wysoki. Do tego Božo, boleśnie zderzony z rzeczywistością, dostosować się nie potrafi, a wręcz popełnia wszystkie błędy czefustwa: uważa, że on tu jest niewinny, pokrzywdzony, a w ogóle to się stara, szkoda tylko, że jest takim naiwniakiem, bo z jego starania wychodzi afera kryminalna. W zasadzie ta nieszczęsna afera kryminalna to taki punkt zwrotny, od którego zaczyna się ów gorzki humor, a komedia zmienia się nieco w komediodramat, charakteryzujący się wspomnianym wcześniej trafnym humorem, ale nie trwa to długo.
Co jest w tym romantycznego? Cóż, jeśli sama oś historii, czyli związek Božo ze Špelą nie wystarczy, to dodam do tego, że w tej relacji jest bardzo niewiele elementów komediowych, natomiast jest sporo romantycznych, ale nie wzruszająco romantycznych. No, dobra, może trochę wzruszać normalność, z jaką przedstawiono tę relację, ale jednocześnie to chyba czyni ten element najbardziej atrakcyjnym. A film dzięki temu jest cieplutki i miluchny, chociaż w pewnym momencie pojawia się kosmiczne zwątpienie w happy end.
2. Marko Neberšnik "Peteljini zajtrk"
Fun fact: ten film też ma polski tytuł: Śniadanie koguta. Co ciekawe, nie ma polskiego tłumaczenia. To znaczy oficjalnie, bo tłumaczenie jest zrobione. I nie chwaląc się wcale, dołożyłam przy tym tłumaczeniu coś od siebie. Ale ja nie o tym.
Historia jest prościutka, ale w gruncie rzeczy przyjemna. No, do pewnego momentu przynajmniej. Peteljini zajtrk to adaptacja książki, którą był popełnił Feri Lainšček. Jak to u tego pisarza bywa, jest sielsko, anielsko, ludzie są prości, niewiele wymagają od życia, żyją w zasadzie z dnia na dzień i w pięknych okolicznościach przyrody.
Historia jest prościutka, ale w gruncie rzeczy przyjemna. No, do pewnego momentu przynajmniej. Peteljini zajtrk to adaptacja książki, którą był popełnił Feri Lainšček. Jak to u tego pisarza bywa, jest sielsko, anielsko, ludzie są prości, niewiele wymagają od życia, żyją w zasadzie z dnia na dzień i w pięknych okolicznościach przyrody.
W sumie z tym filmem mam jeden problem: i nie, nie chodzi o to, że brnięcie przez dialogi w dialekcie z Prekmurja (granica Słowenia-Węgry-Austria), było tłumaczeniowym koszmarem, bo nie było aż tak źle, chodzi o to, że mam wrażenie, że ten film powstał po to, by pokazać właśnie bardziej piękne okoliczności przyrody niż cokolwiek innego. Historia jest w zasadzie strasznie prosta, jak mówiłam: mamy sobie lata 90., pod względem ekonomicznym mocno takie sobie, więc nasz główny bohater, mechanik Djuro (Primož Bezjak) zostaje zwolniony z pracy. Ale jego już były pracodawca, to ludzki pan, daje mu kontakt do swego dawnego przyjaciela, majstra Gajaša (Vlado Novak), który siedzi na wsi wesołej i spokojnej, gdzieś nad austriacką granicą. Djuro stwierdza, że nie ma nic do stracenia i jedzie. Na wsi poznaje wszelkie wspaniałości życia w tak pięknych okolicznościach przyrody: mało się pracuje, dużo się pije, dużo się gada i rżnie w karty. I ma się mało pieniędzy, ale na życie jakoś wystarcza, bo wszelkie niedogodności wynagradzają nam zacne widoki, które powodują, że wszystkich dopada niewyjaśniona tęsknota za Jugosławią oraz przekonanie, że za Tity było lepiej, bo praca była, a i Słońce świeciło jakoś jaśniej... W takim to dobrym momencie, do warsztatu Gajaša przybywa Bronja (Pia Zemljič), żona Lepca (Dario Varga), miejscowego bonza, właściciela burdelu, pana i władcy na włościach, najbogatszego w całej miejscowości. Bronja ma irytujący zwyczaj rozwalania swoich samochodów. Wtedy też Djuro odkrywa, że być może i kręcą go piękne okoliczności przyrody, a na widoczki patrzy się z przyjemnością, ale za to nie kręci go nieróbstwo, picie i gra w karty. Jednak dzięki poznaniu naszej pechowej bohaterki znajduje sobie nowy cel w życiu i stwierdza, że najbardziej na świecie kręci go Bronja. Dlatego też z tego punktu prosta droga do romansu.
Wiecie, ten film naprawdę dobrze się ogląda (tymczasem jest dostępny w Internecie z angielskimi napisami, nawet dobrymi), jest zabawny, ładnie nakręcony i ma przyjemną muzykę oraz żywe dialogi, problem w tym, że... No, tam się jakby nic szczególnego nie dzieje. Cały czas mam wrażenie, że nie oglądam filmu o konkretnych ludziach, a jakiś rodzaj ogólnej opowieści o bliżej nieokreślonych typach i że każe mi się tu głównie obserwować zachowania w określonej sytuacji społecznej: rozpad przyjaźni, próba morderstwa, samobójstwo, ukrywanie romansu, ostatecznie nawet zabójstwo. Ale wszystkie te złe rzeczy wynagradzają piękne okoliczności przyrody, ponieważ są piękne.
Pomijając wymienione już kilkukrotnie piękne okoliczności przyrody, dodatkowym plusem jest występ gwiazdy chorwackiego turbofolku (najprościej rzecz ujmując, bałkańskiej odmiany naszego disco polo), Severiny.
Pomijając wymienione już kilkukrotnie piękne okoliczności przyrody, dodatkowym plusem jest występ gwiazdy chorwackiego turbofolku (najprościej rzecz ujmując, bałkańskiej odmiany naszego disco polo), Severiny.
Na zachętę.
3. Marko Neberšnik "Shanghai gypsy"
Chyba już zauważyliście, że plakaty do słoweńskich filmów to wyższy poziom nieumienia w fotoszopkę. Tutaj szczególnie rozczula mnie to wyrastanie z wioski.
Tym razem film stosunkowo nowy, bo zrealizowany w 2012 roku. I znów mamy tu do czynienia z duetem Neberšnik&Lainšček. To znaczy pierwszy wyreżyserował, drugi popełnił książkę. Tym razem książka nosi tytuł "Mit o Ciganih" i jako taka opiera się na motywie fatum. A skoro mamy do czynienia z mitem, to nie będziemy się czepiać, że po raz kolejny w całej historii nie mamy do czynienia z rzeczywistymi ludźmi i story nawet nie przechodziło obok prawdopodobieństwa zdarzeń, prawda?
Cała opowieść polega na tym, że w dwie godziny trzeba zmieścić historię jednego cygańskiego rodu, kilkadziesiąt lat historii Jugosławii, ale też przedstawić ją dobrze, ładnie (i w pięknych okolicznościach przyrody, rzecz oczywista!), a przy okazji nie sprawić wrażenia, że akcja pędzi na łeb na szyję. Narratorem naszej historii jest Lutvija Mirga (Visar Vishika), zwany również Belmondo (ale nie powiem wam dlaczego, bo to okropny spoiler i nie będziecie mieli radości z oglądania). Belmondo z oddaniem opowiada nam historię swojej wielkiej, cygańskiej rodziny, w szczególności swojego ojca, Ujaša (Senad Bašić), który zawsze był niepoprawnym marzycielem, ale dzięki swoim marzeniom zarobił masę pieniędzy (marzenia polegały na sprzedawaniu towarów "z dalekich Chin"). To znaczy my wiemy, że nie zarobił ich uczciwie, ale nie wie tego młody Belmondo. Który równie bezrefleksyjnie idzie w ślady swojego ojca. Lutvija ma dobre życie, przeprowadza się z Chorwacji do Słowenii, tam na ziemi niczyjej, to znaczy państwowej, buduje wioskę, nazywa ją Shanghai, i potem już tylko zarabia pieniążki. Belmondo ma dobre życie, piękną żonę i zdolne dzieci. Oczywiście, nie robi wszystkiego w sposób całkowicie legalny, ale to wpisuje się w stereotyp Cygana, a Belmondo jest nikim więcej jak stereotypowym Cyganem, bo mu idea filmu i książki nie pozwala być kimś innym i zindywidualizowanym. Oczywiście my tak sobie oglądamy, jest milusio, cieplusio, dobrze, Lutviji i Ujaša nie sposób nie lubić, a na samego Lutviję dodatkowo patrzenie zupełnie nie boli (i nie chodzi mi tu tylko o kwestie aktorskie, bo z tym to akurat wszyscy dobrze sobie radzą), ale jakoś tak człowiek, znając to kino, odlicza czas do momentu, w którym wszystko musi się zepsuć. I wtedy z gracją rozpędzonej cysterny pełnej szamba na scenę wjeżdża fatum, a widzowie przekonują się, że jak się nie obrócisz, tak przodek z tyłu. I nie warto z przodkiem walczyć, gdyż postępował on w sposób jedyniesłuszny. Figura ojca zresztą, w tym także Tity, oczywiście, jest swoistym leitmotivem opowieści i na niej buduje się fatum.
Co jest w tym filmie dobre, to przede wszystkim zdjęcia. Shanghai gypsy jest naprawdę ładnie sfilmowany i zmontowany, dokładnie tak, jak toczy się historia: żadnych niespodziewanych cięć, żadnych dynamicznych kamer, żadnych rozchwianych ujęć. A do tego ma sympatyczne, ciepłe barwy, które przypominają mi sposób, w jaki sfilmowano historię z Montevideo, smak zwycięstwa. Kolejnym plusem, który łapie ten film, jest wielość języków, zagrano bowiem w romskim, serbo-chorwackim i słoweńskim - służy to przede wszystkim uniwersalizacji postaci - nie przypisujemy ich do narodowości, tylko do typów osobowości (chociaż jeden Pambu wie, jak bardzo to wkurza przez pierwszy kwadrans!). Ale i tak za największy plus uważam muzykę, która tuż obok zdjęć buduje nam klimat tego filmu. Nie jest specjalnie oryginalna, bo usłyszymy melodie podobne do tych, które można usłyszeć w cygańskich historiach Kusturicy czy nawet (szczególnie pod koniec) coś tam się z klimatu Almodovara przyplącze, ale "znane piosenki" tutaj akurat bynajmniej to nie przeszkadza.
No to trailer na zachętę. Znalazłam nawet taki z napisami.
4. Jan Cvitković "Od grobu do grobu"
Jak na razie ten film to chyba jedna z największych traum, jakie przeżyłam. Nie kłamię. Pod koniec filmu jedyne pytanie, jakie można zadawać, sobie, jak i współoglądającym, jest WTF FILMIE, WTF, wymiennie z CZY MOŻE BYĆ JESZCZE GORZEJ?! Z tym że drugie pytanie już wcale nie jest retoryczne, ponieważ twórcy co chwila spieszą nam z usłużną odpowiedzią ALEŻ OCZYWIŚCIE i serwują coraz to większe oraz wywołujące kosmiczne WTF plot twisty. Tacy żartownisie, hy hy.
Właściwie nie umiem przyporządkować Od grobu do grobu do właściwej kategorii. Wszystkie mądre internetowe strony mówią mi, że to komediodramat, może czarna komedia, ja bym to włożyła między filmy z kosmosu. Właściwie też nie potrafię go opowiedzieć, chociaż to może i dobrze. Ale spróbujmy:
W całej historii chodzi o to, że Pero (Gregor Bakovič), jest profesjonalnym mówcą pogrzebowym, ale ma też całkiem nieszczęśliwe życie: problemy sercowe, nakładają się na problemy z ojcem, który za punkt honoru przyjął sobie samobójstwo, a jakby tego było mało, głuchoniema siostra Pero też zachowuje się ostatnio dziwnie. Na szczęście Pero ma kumpla, Suki (Drago Milinovič), więc to mu nieco ułatwia życie, chociaż i tak inni ludzie radzą sobie zdecydowanie lepiej. Jednak te problemy Pero i jego niemożność poradzenia sobie z sytuacją, są zabawne. Ba, nawet Dedo (Brane Gruber), który wymyśla coraz to głupsze i coraz bardziej nieudane pomysły na samobójczą śmierć, jest na swój sposób zabawny. I tak dobrze bawimy się mniej więcej przez 3/4 filmu.
Punktem zwrotnym historii jest moment, w którym Dedo odnajduje powód, by jednak dalej żyć. Dedo ma nowe, dobre życie i wszystko mu się zaczyna układać, w związku z czym wszystkim innym układa się fatalnie bądź jeszcze bardziej fatalnie, co skutkuje jednym gwałtem, jednym zabójstwem w afekcie przy użyciu, o ile pamiętam, stalowego pręta oraz dwoma, najprawdopodobniej podjętymi świadomie, samobójstwami. Wszystko oczywiście kończy pogrzeb.
Jezusmaryjaiwszyscyświęci, jak ja nie znoszę tego filmu!
Jakby ktoś jednak chciał, to ma trailer.
5. Janez Burger "Circus Fantasticus"
Blogasek mój nie byłby moim blogaskiem, gdybym nie wykorzystała okazji i nie napisała niczego o filmach wojennych. Lub też filmach o wojnie.
Na początek film-alegoria, film uniwersalny i pod każdym względem stworzony po to, by się na niego gapić. Circus Fantasticus Burgera (do znalezienia również pod tytułem Silent sonata) to opowieść o wojnie oraz tym, co wojna robi ludziom i z ludźmi. Która wojna i gdzie ta wojna? Nie wiadomo, bo nic nam nie mówią ani kostiumy, ani scenografia, ani wojskowy sprzęt bez oznaczeń. Nie mówią nam też nic dialogi, bo w filmie nie pada ani jedno słowo. Wszystko, co wiemy, to: została zabita matka dzieciom. Ojciec z nimi mieszka teraz sam, dokładnie pośrodku niczego. I wtedy przyjeżdża do nich wędrowna cyrkowa trupa, gdyż jej założyciel jest umierający i nie mogą podróżować dalej. Bohaterowie jakoś koegzystują, jakoś sobie pomagają, ćwiczą i występują oraz pomagają staruszkowi, jak tylko mogą, chociaż ten i tak nie jest ani odrobinę mniej umierający. Jeśli chodzi o wojnę, to w jedynym momencie (oprócz wystrzału na początku, który zabija matkę dzieciom), pojawia się jeden czołg. I odjeżdża.
Brzmi może niezbyt fascynująco, ale jak to jest zrobione! Fantastyczna muzyka i zdjęcia sprawiają, że generalnie mało nas obchodzi brak dialogów, chociaż jesteśmy przecież przyzwyczajeni do tego, że w filmie się mówi, monologuje, rozmawia, cokolwiek. Może pokusiłabym się tutaj o zauważenie jakiś śladów reizmu czy behawioryzmu, ale jednak zawsze to łatwiej obejrzeć, a potem zdecydować, co się widziało, bo w zasadzie każdy widzi co innego.
Ja widziałam ciąg obrazów, małych dzieł sztuki, które opowiedziały mi pewną historię. I to taką dobrą, z nienadętą głębią, ale jednocześnie prostą, całkowicie zrozumiałą historię. A na dodatek z happy endem.
5. Goran Vojnović "Piran-Pirano"
A teraz krótko o filmie, dla którego lepiej by było, gdyby był książką. Bo i Vojnovićiowi lepiej idzie pisanie książek niż robienie filmów. To tak moim zdaniem. A teraz do rzeczy.
Tym razem wpis zamykam filmem, który porusza tematykę podobną do tej, którą częściowo zajmował się film w stawce pierwszy: problem obcości. Plus mamy też problem natury historyczno-społecznej i tu też nikt nie sili się go rozwiązywać, tylko nam mówi, że jest. Tym razem chodzi mi o to, czyje jest właściwie słoweńskie Przymorze - włoskie czy słoweńskie? (stąd też taki, a nie inny tytuł filmu). Oczywiście, by uniknąć odpowiedzi na pytanie, osią historii są losy Bośniaka. Nasz główny bohater Veljko (w teraźniejszości - Mustafa Nadarević, w retrospekcjach - Moamer Kasumović, dzięki któremu ten film jest w ogóle oglądable) przybywa do Pirano wraz z titowskimi partyzantami i przeprowadza skuteczną akcję wyzwalania oraz oczyszczania miasta, w związku z którą jest zmuszony wywalić z niego Antonia (Boris Cavazza/Francesco Borchi) i również imperatyw każe mu się zakochać w wybrance serca Antonia, miejscowej, ale Słowence, Anicy (Nina Ivanišin). I to dla niej zostaje w Pirano. A właściwie to już Piranie. No, w mieście. I opowiada nam, nieszczególnie spiesznie, jak to w słoweńskim kinie, dlaczego Piran jest dla niego domem i dlaczego zupełnie gwiżdże na to, po której stronie granicy miasto się znajduje. W sensie że dla niego wyższe sprawy tudzież uczucia ważne są, rozumiecie. Troszeczkę takie niepotrzebne dorabianie głębi, bo niezbyt subtelne to, ani zgrabne, ani odkrywcze i trochę takie jak u Coelho.
Wymyk z użyciem obcego sprawdza się świetnie, Veljko jest sympatycznym i wnikliwym obserwatorem, natomiast elementy narracji, które składają się na perspektywy Antonia oraz Anicy są wręcz niemożebnie nudne, a właściwie to koszmarnie płytkie i zrobione po łebkach. Antonia ciśnie sentyment, więc kiedy może, czyli tuż przed śmiercią, wraca do Piranu, a potem, niewątpliwie pchany mocą imperatywu, bo prawdopodobieństwa psychologicznego tu nie ma za grosz, ciśnie również Bośniakowi, że ten śmiał mieć dobre życie w jego mieście, w jego domu i - jak był przez całe życie święcie przekonany - z jego babą. Problem w tym, że baba dobrowolnie została z Veljko, a nie została do tego zmuszona. Zresztą, Anica nudzi i smęci jeszcze bardziej. Właściwie pojęcia nie mam, po co tam jest ta postać, bo nic nie wnosi - kręci się po ekranie, nie wie czego chce, awanse Antonia odrzuca, do Veljko przyczepia się też tak jakoś, z musu... Z postawy, z jednego grymasu, z bezbarwności - stabat mater dolorosa łamane na ojezusmaryjaicojaterazzrobięniechmiktośpowie. Nic się w tej postaci nie dzieje, papierowa jest koszmarnie. Nawet Antonio nie jest tak bezbarwny jak ona.
Właściwie nie wiem, po co i dla kogo ten film powstał. Owszem, stawia jakieś pytania, ale Vojnović robi wszystko, by na nie nie odpowiadać ani nawet sugerować, że w ogóle wypadałoby odpowiedzieć. Dla kogo? Dla Słoweńców? Dla Włochów? Dla Europejczyków? Słoweniec wie, Włoch też wie, Europejczyk średnio ogarniający historię i nie interesujący się nie ogarnie, bo mu się nie tłumaczy.
Ewentualnie, można zerknąć, bo nakręcone ładnie, opowiedziane przyjemnie. Ale dowiedzieć się z filmu za dużo nie można.
Tym razem wpis zamykam filmem, który porusza tematykę podobną do tej, którą częściowo zajmował się film w stawce pierwszy: problem obcości. Plus mamy też problem natury historyczno-społecznej i tu też nikt nie sili się go rozwiązywać, tylko nam mówi, że jest. Tym razem chodzi mi o to, czyje jest właściwie słoweńskie Przymorze - włoskie czy słoweńskie? (stąd też taki, a nie inny tytuł filmu). Oczywiście, by uniknąć odpowiedzi na pytanie, osią historii są losy Bośniaka. Nasz główny bohater Veljko (w teraźniejszości - Mustafa Nadarević, w retrospekcjach - Moamer Kasumović, dzięki któremu ten film jest w ogóle oglądable) przybywa do Pirano wraz z titowskimi partyzantami i przeprowadza skuteczną akcję wyzwalania oraz oczyszczania miasta, w związku z którą jest zmuszony wywalić z niego Antonia (Boris Cavazza/Francesco Borchi) i również imperatyw każe mu się zakochać w wybrance serca Antonia, miejscowej, ale Słowence, Anicy (Nina Ivanišin). I to dla niej zostaje w Pirano. A właściwie to już Piranie. No, w mieście. I opowiada nam, nieszczególnie spiesznie, jak to w słoweńskim kinie, dlaczego Piran jest dla niego domem i dlaczego zupełnie gwiżdże na to, po której stronie granicy miasto się znajduje. W sensie że dla niego wyższe sprawy tudzież uczucia ważne są, rozumiecie. Troszeczkę takie niepotrzebne dorabianie głębi, bo niezbyt subtelne to, ani zgrabne, ani odkrywcze i trochę takie jak u Coelho.
Wymyk z użyciem obcego sprawdza się świetnie, Veljko jest sympatycznym i wnikliwym obserwatorem, natomiast elementy narracji, które składają się na perspektywy Antonia oraz Anicy są wręcz niemożebnie nudne, a właściwie to koszmarnie płytkie i zrobione po łebkach. Antonia ciśnie sentyment, więc kiedy może, czyli tuż przed śmiercią, wraca do Piranu, a potem, niewątpliwie pchany mocą imperatywu, bo prawdopodobieństwa psychologicznego tu nie ma za grosz, ciśnie również Bośniakowi, że ten śmiał mieć dobre życie w jego mieście, w jego domu i - jak był przez całe życie święcie przekonany - z jego babą. Problem w tym, że baba dobrowolnie została z Veljko, a nie została do tego zmuszona. Zresztą, Anica nudzi i smęci jeszcze bardziej. Właściwie pojęcia nie mam, po co tam jest ta postać, bo nic nie wnosi - kręci się po ekranie, nie wie czego chce, awanse Antonia odrzuca, do Veljko przyczepia się też tak jakoś, z musu... Z postawy, z jednego grymasu, z bezbarwności - stabat mater dolorosa łamane na ojezusmaryjaicojaterazzrobięniechmiktośpowie. Nic się w tej postaci nie dzieje, papierowa jest koszmarnie. Nawet Antonio nie jest tak bezbarwny jak ona.
Właściwie nie wiem, po co i dla kogo ten film powstał. Owszem, stawia jakieś pytania, ale Vojnović robi wszystko, by na nie nie odpowiadać ani nawet sugerować, że w ogóle wypadałoby odpowiedzieć. Dla kogo? Dla Słoweńców? Dla Włochów? Dla Europejczyków? Słoweniec wie, Włoch też wie, Europejczyk średnio ogarniający historię i nie interesujący się nie ogarnie, bo mu się nie tłumaczy.
Ewentualnie, można zerknąć, bo nakręcone ładnie, opowiedziane przyjemnie. Ale dowiedzieć się z filmu za dużo nie można.
Na dziś to koniec pieśni. Kolejna notka najprawdopodobniej za tydzień, bo dyskusje o Kamieniach na szaniec bardzo kuszą, by się poświęcić, pójść do kina i dodać coś w tym wszystkim od siebie.
Pozdrav!
"Circus Fantasticus" to jedyny film, który kojarzę z zestawienia, ciekawe, dlaczego ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za wpis - ostatnio oglądam na zmianę filmy czeskie i amerykańskie, fajnie by było wprowadzić jakąś odmianę. :)
Niech zgadne zajecia z kina?:-)
Usuń