Poprzedni weekend został pusty, gdyż nie miałam możliwości dorwać się do komputera ani w ogóle niczego napisać - film zrobił mi psikusa i się nie ściągnął, książka się co prawda doczytywała, ale nie było czasu, by w ogóle przejrzeć o niej notatki. Więc tym oto cudnym sposobem, wpis o książce pojawia się dzisiaj, gdyż uznałam, że wpisy książkowe pojawiają się na tym blogasku niezwykle rzadko.
PS. ACHTUNG, BEŁKOT!
Dziś chciałabym drugi raz zabrać was do ZSRR wykreowanego przez Toma Roba Smitha na kolejne spotkanie z niepełnosprytnym, tym razem byłym już agentem MBN, Lwem Demidowem, jego żoną i przyjaciółmi. Chociaż łatwiej by było powiedzieć, że z dawnymi przyjaciółmi. Pierwsze spotkanie, gdyby ktoś przegapił, opisałam TU.
Na nieszczęście chyba dla pana Smitha, jego druga książka ma podobne wady, co książka pierwsza. Tajny referat to powieść napisana ze znawstwem, riserczem i generalnie dosyć obfita w szczegóły dotyczące funkcjonowania państwa radzieckiego. Trochę słabiej jest ze strukturami przestępczymi, ale to jest raczej drobny szczegół. W związku z czym dzieje się dużo, szybko i chyba trochę zbyt powierzchownie.
Zacznijmy jednak od początku:
Tym razem, gdy po raz drugi spotykamy się z Lwem, jest on nadal rozkosznie naiwny i generalnie ciągle niepełnosprytny, z tą drobną różnicą, iż tym razem Raisa go jednak kocha, a on już nie jest agentem, tylko policjantem i w ogóle ma własny wydział, i jest taaaaaaaaaaki niezależny od aparatu państwowego ucisku (się później okazuje, że figa a nie niezależny, ale my o tym wiemy od początku, tylko bohater nie). Smith chyba jednak nie byłby sobą, gdyby nie stworzył postaci kobiecej, której czytelnik mógłby nienawidzić lekko, łatwo i przyjemnie oraz z totalnym rozgrzeszeniem.
W Tajnym referacie za takiego upiora robi adoptowana córka Demidowów, Zoja, sprawczyni wszelkich nieszczęść oraz punkt wyjściowy do opowieści o tej szlachetnej stronie głównego bohatera. Zoja uważa, że Lew zabił jej rodziców (chociaż zrobił to Wasilij, a ona jako świadek tej śmierci musiała być ślepa i głucha, by nie zauważyć, że Demidow starał się temu zapobiec). Zojka w ogóle jest dziewczynką, która ZAWSZE musi być nieszczęśliwa, bo inaczej się udusi, więc lubi sobie wymyślać ludzi i rzeczy, których mogłaby nienawidzić tylko dlatego, że istnieją. To postać, której każde pojawienie się sprawia, że ma się ochotę rzucić książką o ścianę i krzyknąć, że jest małą, złośliwą i niewdzięczną rozwydrzoną pannicą. Co uczyniłam kilkukrotnie, ale raczej w wyobraźni, gdyż nie należy rzucać książką i krzyczeć w tramwajach, prawdaż. A poza tym było zbyt ciekawie, a bohater był zbyt rozkosznie głupiutki, by nie czytać dalej.
Oprócz niezbyt pełnego szczęścia rodzinnego Lwa Demidowa, w książce pojawia się wątek wielkiej polityki i nie do końca możliwych do wyjaśnienia samobójstw. Wątek wielkiej polityki objawia się - co sugeruje tytuł - w postaci tajnego referatu Chruszczowa, którego kopie ktoś podrzuca byłym pracownikom tajnej policji, którzy bojąc się, że wyjdą na jaw ich największe sekrety oraz okrucieństwa, zabijają się na potęgę. Tłem dla tej osobliwej akcji odwetowej są prześladowania oraz aresztowania duchownych z co najmniej poprzednich dwóch dziesięcioleci. A jak aresztowania, to już nam gdzieś w oddali zieleni się tajga, świeci śnieg, to już chyba Magadan i łagry, prawda? A że nasz bohater należy do tych, którzy zawsze muszą wplątać się w jakąś kabałę, okazuje się, iż jego pierwszą sprawą było aresztowanie popa. No i wszystko jasne.
Żartowałam. Nic nie jest jasne. I nawet główny zły nie jest pewny!
Generalnie mam wrażenie, że odrobinę za dużo grzybów w tym barszczu, panie Smith. Bo panu nie jest dość, masz pan politykę, masz pan zagadkowe samobójstwa, to pan jeszcze dodajesz łagry i urków. Robi się wesoło i trochę za bardzo zagmatwanie, panie, tego... Ale do rzeczy.
Wątek urków realizuje się poprzez postać Frajerki - żony popa, którego wiele lat temu aresztował nasz Lew. Frajerka, którą kiedyś wołano Anisia, po długim pobycie w łagrze, zostaje szefem worów w zakonie (jest po prawdopodobne jak diabli, NOALE, nie wnikajmy) i pojawia się w życiu Demidowa w dość spektakularny sposób - porywa wkurzającą Zojkę i w zamian żąda sprowadzenia męża, który gdzieś tam podobno jeszcze żywie (siedem lat? Średnio prawdopodobne, NOALE ponownie, nie wnikajmy). Nasz dzielny Lew, który pragnie rodziny i miłości Zojki, rusza więc w stronę Magadanu. Odnajduje Łazara (bo tak nazywa się pop) i już, już, ma wracać, kiedy zostaje rozpoznany jako agent, który dokonywał aresztowań. Akurat też wtedy więźniom zbiera się na bunt, ale gdy zaczyna się robić nieciekawie, dobry pop zauważa zmianę, która zaszła w Demidowie i naszym bohaterom udaje się wrócić do Moskwy. Z większymi raczej niż mniejszymi problemami, ale nie opowiem wam o wszystkim, bo byłoby szkoda, gdybyście dokładnie wiedzieli, co tam się działo. A działo się chyba najciekawiej i najlepiej, porównując z pozostałymi wydarzeniami przedstawionymi w powieści.
W Moskwie Smith daje nam między oczy kolejnym plot twistem - Frajerce, w której zdaje się nie zostało nic z Anisi, wcale nie chodziło o męża, chciała po prostu ukarać Lwa przy jednoczesnym wywołaniu małej, politycznej zawieruchy. Jako że z Frajerki jest niezgorsza Wicked Witch Of The West, zabija Zojkę i Łazara, po czym znika z pola widzenia.
Oczywiście zniknięcie Frajerki to kolejny plot twist, ponieważ wory-politykierzy przenoszą się ze swoją uberrewolucyjną działalnością na Węgry, a na Węgrzech w roku 1956 trochę się działo, prawda? Żeby było bardziej cool, okazuje się, że w działania na Węgrzech zamieszane są, pośrednio lub bez, grube moskiewskie ryby, łącznie z tymi, które nadzorowały Lwa. I tyle by to było o niezależności naszego bohatera, prawdaż...
Właściwie w tym momencie mogłabym zacytować fragment poprzedniej notki o Smithcie, o ten:
Nie załamujcie się, czytajcie dalej, bo motywy wyjaśnione są dopiero w finale, po festiwalu łodefaków i ojapitolęniewierzężetoczytam oraz ilejestLwawLwie.
Taak... Podsumowując: takie nagromadzenie wątków i warstw sprawia, że to, co było interesujące w pierwej książce (czyli kryminał + wielka polityka), teraz staje się nieco męczące. Zdaje mi się, że Tom Rob Smith za bardzo chciał być cool, za bardzo chciał, żeby działo się dużo, szybko oraz interesująco, jak w hollywoodzkich filmach akcji, przez co przedobrzył. Nieco. No dobra, trochę bardziej niż nieco.
Serio, w trakcie lektury ma się takie niemiłe wrażenie, że tego wszystkiego jest już za dużo, że to już, przesyt i kompletna niemożność śledzenia dalszych rewelacji. Przez to też wątki takie jak przestępczość zorganizowana, prześladowania i łagry potraktowane są mocno po macoszemu, a na pierwszy plan wybija się wielka polityka. Tym razem jednak nie służy tylko temu, by pokazać tę rozbrajającą naiwność bohatera (która mu, niestety, nie przeszła do samego końca, a trochę na to liczyłam, no bo ileż można razy wkładać rękę do ognia i nie kojarzyć, że ogień parzy?), ale temu, by pokazać słabość systemów politycznych w ogóle i pokrętne ścieżki rozumowania nie tyle polityków, co tych, którzy wykonują ich polecenia, dzięki czemu żyją dostatnio.
Generalnie ja już chyba wolę wierzyć, że wydarzenia węgierskie roku 1956 wywołała grupa radzieckich przestępców-politykierów-mścicieli. 7,5 na 10, panie Smith.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz