sobota, 9 lutego 2013

13. David O. Russell "Poradnik pozytywnego myślenia”


Przyznam, że bardzo bardzo długo i intensywnie zastanawiałam się nad tym, o czym napisać następną notkę. Na książki ostatnio zupełnie nie mam czasu (ale słucham jednego audiobooka może coś się z tego wykroi), więc wypada mi pisać tylko o filmach (a między październikiem a grudniem obejrzałam JEDYNIE sześćdziesiąt kilka, zatem jest o czym pisać). Jednocześnie nie chciałam wam jeszcze totalnie zespoilerować "Lincolna" (ale za tydzień już nie omieszkam) czy "Django" (tym bardziej!). Bieda i moje niezdecydowanie polega na tym, że od jakiś dwóch tygodni oglądam po raz pierwszy, drugi albo i enty filmy, o których będę pisać w marcowym "Porozmawiajmy o...", więc musiałam wybrać coś pomiędzy tym wszystkim. 

Wpis dzisiejszy dedykuję Dorocie N., bo mam właśnie zamiar dokładnie wyjaśnić, dlaczego "Poradnik pozytywnego myślenia" jest milusim filmem. 

Właściwie nie spiratowałam sobie tego filmu z jakimiś nadzwyczajnymi oczekiwaniami. Potrzebowałam czegoś, by w czasie oglądania nie myśleć, ale okazało się, że to nie do końca tak. 
Bohaterem filmu jest Pat Solitano (grany przez Bradleya Coopera, jak widać na załączonym obrazku). O jego przeszłości wiemy niewiele, ponieważ pierwszy raz spotykamy go w szpitalu psychiatrycznym. Dlaczego tam trafił? Otóż okazuje się, że pobił kochanka swojej żony. Oczywiście Pat, chociaż zdiagnozowano u niego problemy, uważa się za zupełnie "normalnego" gościa, więc matka wyciąga go ze szpitala. I tedy Pat stawia sobie cel: przekonać wszystkich, że absolutnie wszystko jest takie jak dawniej i odzyskać żonę. Oczywiście, tradycyjnie, Pat nie ma najlepszego kontaktu ze swoim ojcem, mówi za dużo, robi za dużo i generalnie jest jednym wielkim chaosem. Na swojej drodze ku światełku w tunelu spotyka (aż chciałoby się powtórzyć OCZYWIŚCIE) dziewczynę, Tiffany (w tej roli Jennifer Lawrence), młodą wdowę.Wtedy okazuje się, że ona też ma problemy ze sobą. How sweet można krzyknąć tylko... Tylko że nie. 
Teoretycznie film jest klasyczną opowieścią o tym, by całą złą energię pchnąć w dobrą stronę, wyzwolić się, rozwiązać problemy, dotrzeć do momentu, w którym na tle zachodzącego słońca powinien pojawić się napis "THE END". Wszystko to dostajemy, tylko że nie nie zawsze jest miło. 
Cały film zbudowany jest na schematach: trudne relacje rodzinne, problemy psychiczne, brak akceptacji społeczeństwa, który to brak zbliża do siebie dwójkę głównych bohaterów, wyzwalający występ na konkursie tanecznym (bo jak wiadomo taniec nas wyzwoli), finałowy pocałunek... I możemy z uśmiechem wyłączyć napisy końcowe.
Bo film ma momenty śmieszne, ale też momenty zupełnie niefajne. Z momentów śmiesznych mogę wskazać scenę, w której nasz bohater wyrzuca przez okno książkę Hemingwaya, gdyż nie było w niej happy endu, a potem biegnie do rodziców, powiedzieć im, co o pisarzu takich książek sądzi. Co jest w tym śmiesznego? Otóż cała scenka rozgrywa się o 3 nad ranem. Do innych śmiesznych scenek należą te, które pokazują, że Pat Senior też ma swoje natręctwa oraz sceny, w których pojawia się Chris Tucker. A jeśli chodzi o scenki niefajne, to przede wszystkim należy do nich ta, w której Pat uderzył swoją matkę. To jest zdecydowanie niefajna scena. Przyznać  muszę, że kwiknęłam sobie również potężnie przy okazji scen na konkursie tańca, ale wytłumaczenie mam tylko jedno: mnie po prostu śmieszą takie sceny w każdym filmie. Nie mogę oglądać filmów o tańcu, bo kwiczę przez cały seans.
Największym dla mnie plusem tego filmu jest fakt, że Bradley Cooper ma nareszcie co grać. Nie uśmiecha się głupkowato, nie struga wariata, tylko gra. A musi grać jakby dwie postaci i całkiem nieźle mu to wychodzi, więc mnie nie irytuje (przez niego nie jestem w stanie do dziś przebrnąć przez "Kac Vegas", więc widzicie, jak ogromny to plus dla Coopera). Na minus natomiast oceniam występ pani Lawrence, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że ma tylko jedną minę. U niej mimika nie istnieje. Ani grama. Z aktorów na pewno w pamięć zapada Robert De Niro, ale wszyscy od dawna wiemy, że De Niro dobrym aktorem jest i basta, chociaż nie gra nic specjalnie skomplikowanego - takie charaktery widzieliśmy już nie raz.
Podoba mi się w tym filmie - uwaga będzie mądrze - prowadzenie kamery. Zbliżenia na twarze przypominają mi co prawda telenowele, ale chwiejąca się kamera, która udaje, że film jest kręcony z ręki/udaje, że jest człowiekiem obserwującym Pata jest bardzo miłym rozwiązaniem. No i klasycznie sfilmowany finałowy pocałunek też jest w sumie milusi.
Prócz Jennifer Lawrence denerwuje mnie ta schematyczność. Z jednej strony pozwala miło spędzić wieczór, bo przecież wszystko to znamy, z drugiej nie wprowadza niczego nowego. Tak, główny hiroł ma problemy psychiczne, heroina też jakaś nieprzystosowana, ale takimi postaciami tak zwane kino ambitne posługuje się już od lat, więc żadnej świeżości w tym nie ma. Teoretycznie dzięki temu komediodramat (bo jak dla mnie jest to komediodramat, nie wiem co tam na Filmwebach wypisują) zyskuje jakiś dodatkowy plan, ale jednak reżyser nie stara się przeładowywać filmu tym tematem. Co gorsza postacie drugoplanowe są tej )niewielkiej bo niewielkiej) głębi pozbawione: siostra Tiffany nadaje tylko o swoim pięknie wyremontowanym domu, jej mąż jest pod jej pantoflem, brat Pata zawsze był od niego lepszy w oczach Pata Seniora, a mama Pata rzuca ociekające mądrością rady i pichci.
W związku z tym (tą schematycznością) mam dla was konkurs. Duże piwo dla tego, kto mi wytłumaczy, dlaczego ten fil ma aż osiem nominacji do Oskara. ZA CO? DLACZEGO? To faktycznie jest film miły, dobry do obejrzenia, nawet porusza kilka ciekawych problemów, ALE, cholera, nawet jednej nominacji bym mu nie dała. Bo nie wybija się jakoś szczególnie na tle innych amerykańskich filmów o "przeciętnej amerykańskiej rodzinie".

W ostatecznym rozrachunku film dostaje ode mnie 8 punktów (lekko naciągane, bo Cooper mnie zaskoczył).
Pozdrav, 

4 komentarze:

  1. Mnie też się ten film podobał, a Jennifer właśnie zrobiła na mnie dobre wrażenie, bo w Igrzyskach wypadła fatalnie tu za to miła odmiana, podobała mi się jej postać. Lubię takie rozhisteryzowane babki :P
    Jeden z tych filmów, po których chce się tańczyć :) I nawet ta banalność jakoś wyjątkowo nie przeszkadza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, nie przeszkadza, ale czy za banalność powinno się dać nominację do Oskara? Jej, chyba jest w tym filmie coś, czego nie widzę.

      Usuń
    2. Nie wiem, nie zgłębiam się w filozofię Oskarów, a nie jestem aż tak obeznana z tym, co się ukazuje, żeby zaproponować inną pozycję :P Zresztą nominacja a wygrana to co innego, wydaje mi się, że konkurentów "Poradnik..." ma dość mocnych.

      Usuń
  2. Dziękuję za dedykację <3
    Po długich rozkminach doszłam do wniosku, że obejrzałam ten film w kiepskim momencie swojego życia. Innym razem pewnie bym się setnie bawiła ^^'
    Mi się Lawrence podobała (jaram się "Igrzyskami śmierci", co poradzę), chociaż rzeczywiście ma problemy z mimiką. Jest jednak o wiele lepsza od Stewart (taaa, pod koniec "Poradnika..." miałam ochotę powiedzieć, że to historia lepsza od "Zmierzchu") i mam wrażenie, że jak nad sobą popracuje, to będzie lepiej.
    Scena z Hemingwayem podbiła moje serce - bohater bowiem zachował się tak, jak ja ^^ Nie, żebym czytała Hemingwaya, ale zawsze, kiedy mi się książka nie podoba, lecę do psiapsiół i im marudzę, jaką to autor mi krzywdę zrobił.
    Kompletnie nie rozumiem, czemu ten film ma osiem nominacji. Śledzę Oscary od kilku lat i nie rozumiem. Zwłaszcza, że konkurencja jest w tym roku naprawdę ostra.
    Dobra, wypowiedziałam się, lecę pisać u siebie notkę o "Django" ^^

    OdpowiedzUsuń