poniedziałek, 31 grudnia 2012

09. Maciej Dejczer "Misja Afganistan"

NOTKA MOŻE ZAWIERAĆ SŁOWA NIECENZURALNE. 
PS. SPOILERS! 
Dziś po raz pierwszy będę oceniać serial, a to z jednego prostego powodu - totalnego wkuropatwienia ignorowaniem oczywistych absurdów. 

Zacznijmy od opowieści, jak bardzo naiwną osobą jestem - kiedy usłyszałam o tym serialu, gdy znajdował się on wciąż na etapie produkcji/postprodukcji, i nie wiedziałam, kto w nim gra, myślałam sobie: to może być coś dobrego. Oczywiście choć rozum podpowiadał coś zupełnie innego, to dalej się broniłam, myśląc: ale przecież produkuje Canal +! To nie HBO, ale na chałę chyba sobie nie pozwoli...
No i sobie pozwolił. 
Żeby była jasność: obejrzałam wszystkie dotąd wyemitowane odcinki, chociaż większość czasu cierpiałam. Już tłumaczę dlaczego. 
Być może postawiłam temu serialowi poprzeczkę dosyć wysoko: spodziewałam się historii skonstruowanej podobnie, co historia w "Generation Kill", ale niestety, nasze polskie story nie sięga nawet do pięt "Polskim drogom", czyli serialowi sprzed stuleci. A podobno technika poszła do przodu, podobno mamy dużo dobrych tematów do wykorzystania...
Po pierwsze i najważniejsze, postaci są drętwe - ich charaktery są wybitnie drętwe (po trzynastu odcinkach, tj. całej transzy, nic szczególnego o nich nie mogę powiedzieć), dialogi są drętwe ( i chociaż dzielni nasi żołnierze rzucają wszetecznicami na lewo i prawo, to jakoś brakuje autentyczności) i aktorzy są drętwi. To nie tylko wina tego, że lwia część aktorów (lub "aktorów") zatrudniona w tej produkcji to zupełne beztalencia. Już mi raz Małaszyński (Konasz) zepsuł przyjemność z oglądania "Czasu Honoru" i "Tajemnicy Twierdzy Szyfrów", teraz psuje również "Misję". O Mikołaju Krawczyku (Iwan) nie mówię, bo w ogóle szkoda język strzępić na kogoś, kto jest znany głównie z tego, że puścił w trąbę swoją żonę/partnerkę/kim to tam ona była i stał się, kurnać, ciałem astralnym. Drugim słabym ogniwem jest Dawid Zawadzki (Mamut), który każdą kwestię wygłasza z emfazą godną symulatora głosu IVONA i z równie rozemocjonowaną twarzą. Jest wielkim klockiem przewalającym się po ekranie, przy którym nawet Małaszyński to prawdziwy mistrz nad mistrze gry aktorskiej. Jedynymi jasnymi punkcikami są Eryk Lubos (Zbój) i od czasu do czasu, gdy zapomni, że gra w serialu, Piotr Rogucki (Melbor), ale mówią, że z gówna bata nie ukręcisz, a ci dwaj za dużo do gry nie mają. 
Osobiście uważam, że cały serial zaczął się wyjątkowo źle, to jest sceną łóżkową z udziałem rzeczonego Małaszyńskiego, w której to scenie towarzysz Małaszyński robi miny jakby chciał swoją partnerkę z siebie zrzucić, ale nie mógł, bo skubana z kamienia była, peszek straszny. Później jest tylko gorzej: żołnierze urządzający spacerki na poligon, wioski postawione pośrodku niczego, wątki poboczne dominujące fabułę, czyli tradycyjny zestaw spraw w dupy wziętych. Ale może od początku.

Zestaw spraw z dupy wziętych:
A) grupa pierwsza: lokacje - 
1. Polski obóz w "Afganistanie" czyli biedabaraki - nasza polska baza w tym serialu wygląda tak, że ręce opadają - składa się z dwóch czy trzech baraków - kręconych w większości od zewnątrz, całość wnętrz w serialu to trzy, może cztery, jakoś dziwnie większe niż pokazane przed chwilą baraki - wszystko to otoczone jest kupą worków z piaskiem. No, raz zobaczyliśmy jakieś ogrodzenie z drutu. Generalnie jeśli chodzi o kręcenie scen w bazie, to ktoś tu ewidentnie powinien zgłosić się o nagrodę im. Szczerbica ( kto nie wie, o co chodzi, niech sobie zajrzy TU) - ponieważ za każdym razem, gdy nasi dzielni bohaterowie wyjeżdżali na patrol, dostawaliśmy tę samą scenę jadących na kamerzystę rosomaków - no, szał ciał i Zjazdy w Norymberdze. Naprawdę, na bogato.
2. Jeszcze bardziej bogato czyli wioska in the middle of nowhere - tFórcy serialu bardzo chcieli, żebyśmy uwierzyli, że za każdym razem znajdujemy się w innym miejscu, ale, niestety, nie wyszło - odrobina dekoracji robi nam za co najmniej 5 różnych wiosek, tylko że nie - te same ulice, te same podwórka i bramy. Mam też swojego faworyta - w jednym z pierwszych odcinków mamy podgląd wioski z satelity i wyraźnie widać drogę, chociaż rosomaki kręcą się w kółko i za nic drogi tam nie ma.
3. Afgańskie góry po same niebo, czyli polskie kamieniołomy są hollywoodzkie - to kolejny przykład na to, iż tFórcy chcieli nas wykiwać, a przy okazji zrobić coś bardzo małym kosztem, za co powinni dostać nagrodę im. Gumowych Pomiotów z "Wiedźmina" - zamiast walk w górach mamy średnio męczącą przebieżkę po kamieniołomie i nikt nie udaje, że się w tych górach znajduje.
3. Mostek nad dziurą w ziemi, czyli pokażmy możliwości semtexu - był to chyba odcinek 11, gdy nasi dzielni żołnierze zostali wysłani do obrony ultraważnego mostu. Gdy dojechali na miejsce, ściśle wyznaczone na Pustyni Błędowskiej, okazało się, że to nie most, tylko mostek, a do tego nad wyschłym korytem rzeki/dużą dziurą w ziemi. Nawet pewnej nocy nasi żołnierze zostali wplątani w strzelaninę z Afgańczykami z Ciemnej Strony Mocy, ale jak się dnia następnego okazało, że przez dziurę w ziemi przejedzie byle traktor i to bez użycia mostu, konstrukcję wysadzono i odjechano z totalnym zadowoleniem i piórami w dupach.
B) grupa druga: wątki poboczne:
1. Tró lofff - w serialu mamy, pani kochana, trójkąt miłosny, pozwolicie, że rozrysuję:
Justyna Winnicka - heroina
Konasz - hiroł
Żądło - piąte koło u wozu, ale przynajmniej jest dramatycznie
W skrócie - heroina z hirołem jak najbardziej, piąte koło gdzieś się plącze heroinie po życiorysie, ale ona go nie chce. Kto by chciał takie piąte koło, prawda?
Żeby było śmieszniej, hiroł ma już jakąś ukochaną, rudą lafiryndę, ale ona pojawia się tylko w dwóch odcinkach, ba, w dwóch scenach - tej bardzo złej otwierającej i drugiej, w której hiroł przez Skype'a wyznaje lafiryndzie loff, po czym idzie kręcić w rosomaku scenę erotyczną z heroiną - kłamca, podły kłamca.
Jeszcze śmieszniejszy wątek ten stał się po obejrzeniu ostatniego odcinka, w którym hiroł przez 3/4 taśmy cisnął heroinę "pobierzmy się", a tu się okazało, że ona ma dziecko z piątym kołem u wozu, a piąte koło nic o tym nie wie.
Dramaty, dramaty, mówię wam.
Jednak serial nie byłby tym serialem, gdyby hiroł nie dopiął swego - tak więc dostajemy ultrasłodką scenę ślubu, w której to scenie piąte koło wybacza wszystko, powierza syna opiece hiroła, przytula się z nim na miśka (a przez 12 poprzednich odcinków pluł jadem, kłamca przebrzydły), po czym odchodzi samotnie w siną dal, bo się scenarzystom przypomniało, że może powinien choć trochę zazdrościć.
No ja zapadłam w śpiączkę cukrzycową, takie to było sweet - z ręką na sercu mówię.
A potem sobie przypomniałam, że scenarzyści zgubili wątek rudej lafiryndy.
2. Dramaty, wstrząsy&szoki - dramatów mamy w tym serialu bez liku, co dramat to bardziej z dupy wzięty i mniej logiczny:
- wątek emującej córki Zbója - lasia przez 12 odcinków emuje na całego, nie je, nie pije, nie wychodzi z pokoju ("Sala samobójców" jak w mordę strzelił!), opowiada w internetach dyrdymały, co to niby Zbój w Afganistanie zginął, a na koniec jest family reunion i kochajmy się! co sprawia, że nie mam pojęcia, po co ten wątek się znalazł - ot tak, żeby każdy miał jakiś problem
- problemy ciążowe ciała astralnego - na początku serialu dowiadujemy się, iż dziewczyna Iwana zachodzi w ciążę, niechcianą of koz. Iwan ciśnie, żeby ciążę usunęła, ale gdy w jednym z odcinków o mało nie ginie, coś mu w mózgu przeskakuje i staje się wzorowym przyszłym tatą. Aż mi szkoda czasem, że go ubili w 12 odcinku, ale ktoś zginąć musiał, więc padło na niego.
- wątek ściągnięty z filmu (skądinąd doskonałego) "Bracia" - Melbor, pani kochana, miał brata. Bratu temu zginęło się w Afganistanie, więc Melbor szuka zemsty, tylko jakoś nieskutecznie. W efekcie tego szukania staje się jednak ultradobrym człowiekiem, więc wdowa po bracie ledwo zrzuca żałobę, a już rzuca się w ramiona towarzysza Melbora. Aż żałowałam, że się ten brat nie okazał jednak żywy na koniec, mielibyśmy totalną powtórkę z "Braci", peszek.
- nierozbudowany wątek żony Mamuta puszczającej rzeczonego Mamuta w trąbę - jako się rzekło, jest nierozbudowany i znalazł się w serialu tylko po to, by raz jeszcze spróbować przekonać nas, że Mamuta da się lubić, bo jest biedny - szkoda, że nie wyszło.
- inspiracja sprawą Nangar Khel - była tematem odcinka ostatniego, ale tFórcy próbowali nas przekonać, że jest to całkowicie ich pomysł, całkowicie oryginalny i prawdziwy, za co wręczam im nagrodę im. Kreacji Prawie Tak Dobrej, Jak Postać Pattinsona w "Wodzie Dla Słoni".

I na tym zakończmy nasz zestaw spraw z dupy wziętych, bo mi ciśnienie skoczyło, jak sobie przypomniałam te wszystkie idiotyzmy. Jak podsumowało nam się wczoraj po seansie - "z całego tego serialu najlepsze są napisy końcowe".

Pozdrav,


niedziela, 4 listopada 2012

08. Matthew Vaughn "X-Men: Pierwsza Klasa"

Coś tam kiedyś mówiłam, że będę wam opowiadać o europejskim, nieco niszowym kinie - ale nie dzisiaj. Dzisiaj chciałam trochę pozachwycać się kolejnym filmem ze stajni Marvel Entertainment. 

Nie jestem chyba w stanie policzyć, który to już film z tej serii? Czwarty? Piąty? Nie wszystkie mnie porwały, ale ten mi się naprawdę podobał. 
Nie ukrywajmy, to film dla fanów obrazów na podstawie komiksów, innych będzie zwyczajnie drażnił - w filmie dzieją się rzeczy, które normalnie nie mają prawa się dziać, ale przecież cały w tym urok? 
Nie jest to też film szczególnie epicki, bo kino akcji nie musi być epickie. Ale akcja jest wartka, humor marvelowski zachowany, więc fani nie powinni narzekać. 
Jeśli nigdy nie zdecydowaliście się na obejrzenie któregokolwiek z "X-Menów", to powinniście zacząć od tego filmu - jest to bowiem opowieść o tym, co działo się nim Profesor X stał się Profesorem X a Magneto został Magneto. 
Są lata 60. poprzedniego wieku, początek zimnej wojny. Erik Lensherr (Michael Fassbender - McKellena nie przebija, ale radzi sobie nieźle) szuka Sebastiana Shawa (Kevin Bacon) - pod tym imieniem ukrywa się nazista, który w 1944 zamordował jego matkę w obozie, a na samym Eriku przeprowadzał eksperymenty, zafascynowany jego talentem - Erik bowiem potrafi panować nad polem magnetycznym przedmiotów. 
Jest też drugi bohater, Charles Xavier (James McAvoy) - ten z kolei ma zdolności telepatyczne. I przyjaciółkę, Raven (Jennifer Lawrence), która potrafi przybrać postać dowolnie wybranego człowieka. 
W międzyczasie okazuje się, że Shaw planuje rozpętać trzecią wojnę światową przy (nieświadomej) współpracy z ZSRR i wprowadzić dyktaturę mutantów. 
Oczywiście, Ameryka musi temu zapobiec. 
Chyba już wiecie, co się dzieje dalej?
Tak, tak, Amerykanie powołują do życia tajny oddział mutantów... I tak spotykają się Xavier i Lensherr. Później jest sekwencja bardziej epicka - trening dobrych mutantów, mądrości Profesora X, knucie złych mutantów, rozwiązanie akcji, Magneto staje się Magneto.... CIACH! Możemy oglądać kolejnych "X-Menów" z poczuciem, że wiemy co, gdzie i dlaczego (jeśli nie czytaliśmy komiksów, oczywiście).
Co mi się podoba w tym filmie? Trzy sprawy:
1. Efekty specjalne nie są aż nadto nachalne, przychodzą zupełnie naturalnie, wraz z rozwojem historii. I stoją na całkiem wysokim poziomie - może z pominięciem wybuchających w powietrzu pocisków, ale nie można mieć wszystkiego.
2. Duet Fassbender-McAvoy - jak dla mnie tych dwóch panów zrobiło ten film, ponieważ część postaci z drugiego planu bez nich byłaby raczej nieznośna.
3. Kevin Bacon - jak wszyscy wiemy "every fairytale needs a good old-fashioned villain"* - i Bacon doskonale wykonuje swoją robotę. Przy okazji tu i tam błyśnie niemieckim i rosyjskim - ale to atrakcja chyba tylko dla mnie (moim guilty pleasure jest oglądanie filmów, w których Anglicy/Amerykanie mówią w obcym języku i jojczenie, jak źle im idzie lub zachwycanie się, jak dobrze. Bacon należy do tej drugiej kategorii, razem z Farrelem w "The Way Back"). Oczywiście jako "ten zły" jest skazany na porażkę, ale ja w czasie seansu specjalnie się tym nie przejmowałam, bo wiedziałam, że pałeczkę przejmie Magneto. 
Można powiedzieć, że cały seans czekałam na finał. I podobało mi się to czekanie - to chyba jest niezła rekomendacja, prawda? 

Tak więc film polecam fanom gatunku lub ludziom, którym nie przeszkadzają niesamowitości. Inni mogą cierpieć katusze w czasie seansu. Serio, serio. Ja ze swojej strony wystawiam temu "X-Menowi" ósemeczkę, bo nie byłabym sobą, gdybym nie krzywiła się na drugi plan i tę scenę z pociskami, od której oczekiwałam trochę więcej. 


O, a jeszcze miałam wam pokazać GIF, który znalazłam dziś całkiem przypadkiem - tekst do sceny z filmu ma się nijak, ale nie mogę się przestać śmiać, gdy na niego patrzę, gdyż pasuje idealnie:


*Cytat: serial BCC "Sherlock", sezon 2, odcinek 3, postać: Jim Moriarty

sobota, 27 października 2012

07. Bartłomiej Rychter "Ostatni dzień lipca"

Tak, dzieci kochane, ostatnio było słodko i cukierkowo, więc wracamy do tradycyjnego, marszałkowego hejtu. 
Zostawiam na chwilę moje filmy z Edwardem Nortonem, bo czuję, że jeszcze chwila, a zarzuciłabym was listą dobrych filmów, a tu hejt siedzi w kątku, samotny, opuszczony i podśpiewujący pod nosem "Zaopiekuj się mną". 
Tę notkę dedykuję Dorocie N., która swoją Chałą Tygodnia zmotywowała mnie, żeby coś w końcu napisać. 
Odkąd przeczytałam tę książkę - a było to niemal równo miesiąc temu i zajęło jedną noc, spędzoną niemal bezsennie w pociągu do Wiednia, wyjść z podziwu nie mogę, jak można nie wykorzystać potencjału, który sam pojawia się, gdy rodzi się TEMAT. 
Tematem kryminału (czy to rzeczywiście kryminał, o tym potem) rozgrywającego się na chwilę przed wybuchem powstania warszawskiego jest zabójstwo młodej telegrafistki, Zosi, którą ktoś wypchnął z okna. Wyjaśnienia tej sprawy podejmuje się prawnik, Antoni Chlebowski, ale dlaczego? Tego sam narrator nie wie, ja tym bardziej. Druga z historii kryminalnych - a zatem drugi z tematów -  w tej książce opiera się o nieśmiertelną figurę kreta. Wszystko pięknie, tylko że nie. 
Teoretycznie obie historie się ze sobą łączą - poprzez śledztwo w sprawie śmierci dziewczyny, Chlebowski dociera do informacji na temat kreta. Podejrzewa ludzi różnych, szczególnie tych, których sam nienawidzi (o jakież zaskakujące!), ale na sam koniec i on, i czytelnik jest zaskoczony, bo się okazuje, że z prawdą mija się tak wiele rzeczy, że staje się ona pojęciem pięknym, aczkolwiek względnym. 
Naiwni wy, sądzący, że to już aż za dużo jak na jedną książkę. Równolegle do historii Chlebowskiego toczy się opowieść o niemieckim żołnierzu, Klausie Enkelu. A więc mamy temat numer trzy. Bardzo dużo jak na książkę liczącą niewiele ponad sto stron maszynopisu.  
Ze wszystkich trzech tematów - brzmiących dobrze i intrygująco - do historii Enkela mam najwięcej zarzutów. Jakich?
1. Niewykorzystana dość dobrze historia kryminalna podszyta uprzedzeniami - czyli wątek gejowski. W tym samym czasie, co Zosia, ginie najlepszy przyjaciel Enkela (gwoli uściślenia: zostaje powieszony). W jednostce tajemnicą poliszynela było to, że był homoseksualistą. W tym momencie, aż się prosi, żeby zapytać autora: WTF?! Biorąc pod uwagę to, że homoseksualizm był w owym czasie uważany za taką samą chorobę jak niedorozwój umysłowy (a może raczej jako haniebne zboczenie) i homoseksualistów eliminowało się tak samo, jak chorych umysłowo lub separowało w obozach, to co on w tej jednostce robił? Był zwykłym szeregowcem, wystarczyło słowo, by postawić go w stan oskarżenia. Toż ten człowiek - w ówczesnym ujęciu - hańbił niemiecki mundur! C'mon, Rychter, naprawdę chcesz mi coś takiego sprzedać? 
Już nie wspomnę o tym, że wątek homoseksualny dla dalszego rozwoju akcji nagle nie ma znaczenia i jest wspomniany od biedy dwa razy. Mam takie wrażenie, że pisarzowi zmienił się koncept w połowie książki, w efekcie czego intrygująca historia - również obyczajowo - została sprowadzona do mało ważnego epizodu, który miał tylko skłonić Enkela do tego, by wykonać (teoretycznie wcześniej założony, chociaż tego ni hu hu widać) plan Rainera, złego do szpiku kości gestapowca. 
2. Enkel jak Norris, Schwarzenegger i Stallone razem wzięci - by wyjaśnić okoliczności śmierci przyjaciela, Klaus przedziera się przez płonące, ogarnięte walkami miasto w ślad za naszym demonicznym gestapowcem - przy okazji przedzierania się zostaje kilkakrotnie pobity, walą się na niego ściany, spada z wysokości i pociski wybuchają mu w twarz, jednak jemu niemal nic nie jest. 
Ta jasssne. 
I see what you did there, Rychter! 
Najwyraźniej młody, zdrowy Enkel miał być przeciwieństwem zgorzkniałego Chlebowskiego, a w efekcie tych pisarskich zabiegów ulepszających wyszedł z niego piękny cyborg, pani kochana. Damy od gwałtów ratuje, przyjaciela mści srogo, a do tego kule się go nie imają, bo jak się imać mają takiego junaka z misją, prawda? 

Czytając, miałam wrażenie, że pan Rychter porwał się na zbyt wiele tematów, za dużo historii, bo w sumie aż trzy, w efekcie czego cały kryminalny potencjał niknie w sieci pytań "kto, gdzie i dlaczego, do jasnej cholery?!". Ewidentnie chciał wszystko sprawnie przeprowadzić, zmieścić się góra 200 stronach (książka ma 130!), co doprowadziło do tego, iż żadna z nich nie jest prawidłowo poprowadzona, a czytelnik nie jest w stanie się w nie wczuć
Dodatkowo wkuropatwiające jest to, że obie postaci - Chlebowski i Enkel - toną w morzu angstu. A angstują jak nastolatki z rozregulowanym poziomem hormonów. Angst miejscami ważniejszy jest niż sama historia, a to przecież kryminał miał być, na miłość króla naszego ostatniego, Piotra Karađorđevicia! Jakbym chciała poczytać jak ktoś angstuje na wszystko i wszystkich, otworzyłabym pierwsze lepsze opko blogowe z brzegu. 
Azaliż jest ta książka kryminałem, zapytacie?
Moim zdaniem jest to dopiero pomysł na kryminał. Ale wypadałoby wybrać jedną opcję, a potem porządnie ją rozbudować, a nie "obskoczyć po łebkach" wszystkie trzy i dać tłuszczy, niech tańczy i śpiewa, niech się zachwyca, że tematyka, że realia, że to, że śmo. 
Tak więc, podsumowując - ani historia, ani potencjał postaci, nie są w pełni wykorzystane. Jakże wspaniałym bohaterem mógłby być demoniczny sadysta i hazardzista Rainer, gdyby nie to, że jego jedyną motywacją okazują się długi i niechęć do mniejszości seksualnych! 
Ewidentnie autor chciał zatrzeć podział na dobrych Polaków i złych Niemców, ale wybrał do tego przykłady tak skrajne, że wyszło to mało naturalnie. Szkoda.
Mocnym punktem opowieści jest umiejscowienie jest w takim, a nie innym czasie. Realia oddane są dobrze, topografia miasta również, a opisy są plastyczne. Zresztą, Rychter ma niezły styl, łatwo się go czyta, więc ta książka to znakomity towarzysz na jeden chłodny wieczór przy kubku herbaty. 

czwartek, 18 października 2012

06. John Curran "Malowany welon"

Przepraszam za tak karygodnie długą przerwę, ale musiałam się uporać z zawiłościami słoweńskiego systemu oświaty. 
Dziś - powodowana bardziej impulsem niż jakimkolwiek planem - przedstawiam wam kolejną recenzję filmową. 

Film Johna Currana z roku 2006 jest bez wątpienia melodramatem. Ale za to jakim udanym melodramatem! Nie przepadam za tym gatunkiem filmowym z dwóch powodów. O pierwszym powiem wam teraz, o drugim za krótką chwilkę. 
Otóż, po pierwsze - autorzy melodramatów popadają często w przesadę i zamiast dobrej, dramatycznej fabuły mamy snujące się po ekranie płaczliwe mameje. Szczerze mówiąc, jak tak patrzyłam kiedyś na plakat, to spodziewałam się właśnie płaczliwej, snującej się opowieści. Ale z drugiej strony nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności, jaką daje oglądanie popisów aktorskich Edwarda Nortona. Poza tym, rzadko można zobaczyć go w tego rodzaju historii. 

Film "Malowany welon" powstał na podstawie powieści Williama Somerseta Maughama pod tym samym tytułem. Akcja filmu toczy się w Anglii oraz Chinach w połowie lat 20. poprzedniego stulecia. Opowiada historię młodej kobiety imieniem Kitty (w tej roli Naomi Watts), która wychodzi za mąż bez miłości za lekarza, Waltera Fane'a (Norton). I to chyba właśnie (prócz uwielbianego przeze mnie Nortona) przekonało mnie do tego, by ten film obejrzeć - uwielbiam historię poprzedniego stulecia. Ale nie mówmy o mnie, mówmy o filmie. Dlaczego Kitty wyszła za mąż za człowieka, z którym nic jej nie łączyło? Ano dlatego, że matka wywierała na nią presję, że dziewczyna miała dość matczynych utyskiwań i ze względu na swój wiek (umówmy się, w tym czasie stare panny nadal były niemal nieakceptowalne). Walter - chociaż zajmował się tak nietypową dziedziną jak bakteriologia  - w ogóle jej nie interesował. Ale miał wyjechać do Szanghaju, a to bardzo daleko od Londynu - matka nie mogła pojechać za Kitty, ergo problem z głowy. 
Oczywiście, jak to w melodramatach bywa, Walter kocha Kitty na zabój, chociaż nie mają ze sobą nic wspólnego - on jest małomównym naukowcem zajętym swoją pracą, ona uwielbia spotkania towarzyskie, taniec, wyjścia do teatru - słowem to, na co Fane nie ma zupełnie czasu. 

Egzotyczny Szanghaj nie przypada Kitty do gustu, ale za to bardzo podoba jej się wicekonsul Charlie Townsend (Liev Schreiber), z którym bardzo szybko nawiązuje romans. W tym momencie muszę ze wstydem przyznać, że żyłka na skroni mi drgała i pouczałam Kitty, gadając do ekranu: "w mordę, kobieto, jak możesz woleć Schreibera od Nortona?!", a poza tym strasznie było mi żal odgrywanej przez Edwarda postaci, bo Walter to mimo wszystko człowiek pełen uroku. Byłam też pełna złośliwego zadowolenia, gdy okazało się, że Fane doskonale o romansie żony wie, więc w ramach zemsty przyjął posadę wioskowego lekarza w miejscu, w którym diabeł mówi dobranoc (w międzyczasie okazuje się, że Charlie jest tym, za kogo miałam go od początku, czyli głupim bucem). Oczywiście Walter grozi skandalem i zmusza żonę, by pojechała tam z nim (stary, dobry Norton pokazuje, że nie jest taki ostatni). 
Czy muszę dodawać, że w tamtej okolicy szaleje cholera?

Kitty jest zatem bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwa. Zraniony mąż nie rozmawia z nią (ba, nawet na nią nie patrzy, o czym wspomina jedna z postaci drugoplanowych), a w wiosce jest tylko jeden Anglik - Waddington (Toby Jones), którego towarzystwo do specjalnie fascynujących nie należy. W ten oto sposób - chcąc nie chcąc - Kitty zaczyna nareszcie interesować się Walterem. 
Nie powiem wam, jak film się kończy, bo to trzeba zobaczyć samemu - niech wystarczą dwa słowa, że podróż do chińskiej wioski na końcu świata jest dla Kitty swego rodzaju katharsis. Dzięki niej odkrywa kilka ważnych prawd - o sobie i ludziach w ogólności. 
W tym miejscu muszę też wyjawić wam drugi powód, dla którego rzadko oglądam melodramaty - nie lubię świadomości, że ktoś zupełnie mi obcy - reżyser, aktor, postać, którą gra - mnie wzrusza. 
A tu się naprawdę wzruszyłam [Damn you, Norton!]

Prócz kreacji aktorskich - Nortona, Schreibera, Jonesa, a na końcu i Watts - mocną stroną tego filmu są piękne zdjęcia pana Dryburgha, które naprawdę pokazują nam piękno Chin. To chyba właśnie dlatego ciągle się zastanawiałam, dlaczego Kitty nie może tego dostrzec tak, jak dostrzegam to ja, widz. Po drugie naprawdę piękna muzyka Alexandra Desplata, która zupełnie mnie zauroczyła. 

Żeby jednak nie było tak słodko, to powiem krótko o słabej stronie filmu. Lata 20. XX wieku to czas, kiedy w koloniach budzą się dążenia do autonomii. Co do terenów, na których rozgrywa się akcja filmu, w grę wchodzi także ideologia. I o ile sam problem epidemii cholery został pokazany dobrze, sugestywnie i - jak na film, który przecież opowiadać ma o ludziach - wystarczająco, to same napięcia na linii autochtoni-obcy zostały jakby zlekceważone. Są pewne sygnały, że dzieje się źle, ale są to sygnały zbyt słabe. Wyczytałam w Internecie, iż to efekt próśb chińskich producentów, co doskonale rozumiem, ale i tak wybaczyć nie potrafię. Ot, taki historyk się we mnie odezwał. 

Podsumowując, "Malowany welon" to doskonały film w chwilach, w których macie ochotę się wzruszyć, ale i poznać fascynującą historię o miłości ubraną w kostium sprzed lat i ówczesną mentalność. 
Daje mu zatem mocne 9 i to nie tylko dlatego, że jestem fanką Nortona. I tak zawsze najbardziej kochać go będę w sensacji...

piątek, 28 września 2012

05. Benedek Fliegauf "Łono"

Dziś po raz drugi napiszę coś o filmie. Miałam zamieścić notkę o miniserii BBC, ale po obejrzeniu tego obrazu uznałam, że miniserię można przesunąć w czasie o tydzień lub dwa. 
Film węgierskiego reżysera nie jest dla wszystkich - niektórzy mogą go uznać za nudny, inny za zbyt trudny, jeszcze inni za zupełnie chorą historię - poznałam już wiele opinii na jego temat i w pewnym sensie zgadzam się z wszystkimi - film ma pewne zbędne dłużyzny, jest pogmatwany, a z pewnością opowiada o czymś, co moglibyśmy nazwać czymś absolutnie chorym. 
Akcja filmu dzieje się w miejscu poza przestrzenią - nieokreślonym miasteczku położonym nad chłodnym morzem. Czas akcji to niedaleka przyszłość - właściwie od naszej rzeczywistości różni się tym, że każdy człowiek ma możliwość sklonowania drugiego człowieka - najczęściej kogoś bliskiego, kto umarł. 
Główna bohaterka - Rebecca (w tej roli Eva Green) będąc młodą dziewczynką spędza wakacje u dziadka. Poznaje tam chłopaka, Thomasa (Matt Smith), który odstaje od innych chłopców w wiosce. Nie jest to powiedziane wprost, ale podejrzewam - oglądając - że chłopiec albo ma problemy emocjonalne albo jest to jakaś wada rozwojowa. Wakacje jednak się kończą, Rebecca wyjeżdża z matką do Japonii, jej kontakt z Thomasem się urywa - tak kończy się część pierwsza filmu, którą osobiście uważam za nieco przydługą i nużącą. W "Łonie" zastosowane są bowiem szybkie cięcia montażowe przy jednoczesnej statyczności scen oraz oszczędności dialogów i muzyki, co może widza irytować. I irytuje. 
Po kilkunastu latach Rebecca wraca do wioski swojego dziadka, gdyż ten w testamencie zapisał jej swój dom. Odnajduje także Thomasa. Ich relacja tym razem jest jednak inna, dosyć wyczuwalne jest napięcie seksualne między dwójką bohaterów, przy jednoczesnej niedojrzałości dialogów - wciąż rozmawiają ze sobą, jakby byli dziećmi. Dorosły Thomas jest aktywistą-ekologiem, co zdaje się zupełnie nie interesować dziewczyny, ale godzi się z nim jechać na jedną z "akcji" jego grupy. Na drodze dochodzi jednak do wypadku samochodowego, w którym Thomas ginie. Zrozpaczona Rebecca decyduje się skorzystać z oferty naukowców i urodzić klona Thomasa. Wydaje się być to decyzja podjęta pod wpływem emocji, ponieważ kobieta zdaje się nie zdawać sobie sprawy, z konsekwencji takiego czynu. 
W tym momencie autor filmu (Fliegauf napisał także scenariusz) zdaje się stawiać pierwsze pytanie: czy niespełniona miłość i rozpacz po stracie kogoś bliskiego dają nam prawo do czynienia rzeczy, na które ten ktoś się nie zgadzał? 
I drugie pytanie: na kogo Rebecca ma zamiar wychować Thomasa numer 2? Na swojego syna, czy kochanka? 
Odpowiedź na drugie z tych pytań wydaje się być łatwa, ponieważ ostatnia z części filmu, daje nam ją niemal gotową: wątpliwy moralnie czyn głównej bohaterki zdaje się jej przynosić radość, dziecko mówi do niej "mamo", a ona opowiada mu o jego "ojcu", który zginął w wypadku samochodowym, chociaż nie wdaje się w szczegóły - to pierwsza rzecz, która powinna nas niepokoić. Dalej tych znaków ostrzegawczych zdaje się być więcej - dziwne zachowania, zbytnia czułość, separacja od społeczeństwa (które samo ich odrzuca, gdy dowiaduje się, że dziecko jest tak naprawdę klonem). Jednak największych podejrzeń i większej niechęci do Rebeki nabieramy dopiero wtedy, gdy Thomas numer 2 przedstawia "matce" swoją dziewczynę, która z nimi zamieszkuje. Rebecca zaczyna z nią rywalizować, stara się robić wszystko, by ją do swojego "syna" zniechęcić, a widz coraz bardziej umacnia się w przekonaniu, że za chwilę to wszystko się zawali. 
I zawala się. 
Z każdą kolejną sceną Thomas numer 2 zdaje się coraz bardziej tracić grunt pod nogami: gorączkowo szuka informacji na temat swojego "ojca", jednocześnie pożąda swojej "matki", jak i dziewczyny. Ta ostatnia nie wytrzymuje i się wyprowadza. Thomas numer 2 zostaje sam ze swoją "matką". Nie wie już, kim jest i co tu robi. Wydaje mi się, że jest teraz w tym wieku, w którym zginął jego "ojciec", więc traci jakby podstawę do swojego istnienia, nie rozumie siebie ani swojego świata, nie ma żadnej... Duszy. Bo właśnie chyba o duszę i wspomnienia tu chodzi. Rebecca - nie chcąc go tracić - decyduje się powiedzieć  mu prawdę. To jednak sprawia, że  jakby traci Thomasa na zawsze - chociaż ten przed odejściem dał jej to, czego od niego chciała. 
Zakończmy to tak, nie powiem wam, co się wydarzyło na sam koniec, bo chyba nie znalazłabym słów, żeby to opisać. 
Fliegauf stawia pytania, ale nie daje odpowiedzi. Zdaje się je tylko sugerować - scenami, scenografią, ustawieniem aktorów w danym wnętrzu. Przez cały film przewija się motyw wzburzonego morza, otwartych drzwi, charakterystyczne są surowe i ciasne przestrzenie - to wszystko z pewnością ma zasugerować widzowi, jakie odpowiedzi na swoje pytania ma reżyser. A z drugiej strony każdy może te motywy zinterpretować po swojemu. Gra aktorska także jest oszczędna, ale zdaje się to wpisywać w konwencję filmową, więc się nie czepiam. Rebecca mojej sympatii nie zyskała i nie przemawiają do mnie żadne argumenty o wielkiej miłości, ponieważ Thomas numer 2 wydaje mi się być przez nią zwyczajnie skrzywdzony. O, i tyle. 

Oceniając film na skali dałabym mu 7, może 7,5, ponieważ ani mnie nie znudził, ale w ostateczności nieco odrzucił, a także sam początek swoją ślamazarnością porządnie mnie zirytował. 
W całości znalazłam go jedynie w serwisie kinolive.pl, bo na pozostałych film urywał się w kluczowym momencie po godzinie i 33 minutach, więc polecam wam dokładnie tę stronę. 

Na dziś byłoby to tyle, 
Pozdrav, 

niedziela, 16 września 2012

04. Ian McEwan "Pokuta"


Dziś krótko, bo czasu mam mało, ale wracam do pisania o książkach. Na przyszły tydzień wysmażam już opinię o pewnej miniserii, więc mam nadzieję, że będzie na co czekać.

Dziś książka dla tych, co lubią prozę niełatwą, nawet może męczącą i zmuszającą do myślenia.
„Pokuta” to powieść składająca się z kilku części – każdej z nich jest inny narrator oraz inny temat: od kłamstwa i grzechu poprzez miłość, wojnę, rozpad więzi rodzinnych do dążenia do odkupienia win młodości.
Główną bohaterką powieści, by nie powiedzieć: jej  leit motivem jest historia życia Briony Tallis. Dziewczynkę tę poznajemy w pierwszej części jako dziecko irytujące: choć ledwo odrosła od ziemi, ma wielkie ambicje zostania pisarką, ma wrażenie, że zdążyła poznać już wszystkie uczucia, że jest ekspertem od charakterów, bo przecież tworzone przez nią „powieści” oraz kreowane przez nią postaci jej matka uznaje za wspaniałe i wartościowe. Wychowana w bogatym angielskim domu szuka uczuć skomplikowanych, jednocześnie zupełnie ich nie rozumiejąc. Jej poszukiwania doprowadzają do nieszczęścia.
Wszystko zaczyna się latem 1935 r. Kilkunastoletnia Briony jest świadkiem sceny miłosnej między jej straszą siostrą Cecilią a młodym ogrodnikiem Robertem. Nie rozumiejąc tego, co widzi, interpretuje to jako krzywdę, którą zboczeniec wyrządził jej niewinnej siostrze. W wyniku nieszczęśliwego przypadku, ich kuzynka, Lola, zostaje zgwałcona przez nieznanego osobnika. Briony jest pewna, że był to Robbie. Obciążony jej zeznaniami ogrodnik zostaje skazany, a rodzina Tallisów zupełnie się rozpada. Tak kończy się pierwsza część  o kłamstwie i grzechu.
Druga część opowiada o losach Roberta. Wybucha II wojna światowa – Robbie decyduje się wstąpić do piechoty, niż dłużej siedzieć w więzieniu. Oczywiście, nie jest już tym samym człowiekiem, którym był w ’35. Maszerując przez cierpiącą od wojny Francję, szuka nowej definicji siebie, punktu, którego mógłby się trzymać – są nim listy od wciąż wierzącej w jego niewinność  Cecilii. Przy okazji autor serwuje nam sporą dawkę wspaniałych opisów, pokazuje okrucieństwo wojny, która niszczy nie tyle człowieka, co cały otaczający go świat. Moim zdaniem jest to najlepsza część tej książki, bo chociaż mówi o okrucieństwach wojny, to jest to przedstawione w sposób – paradoksalnie – tak estetyczny, że nie można się od tego oderwać. Przy okazji przemyślenia chłopaka są tak naturalne i prawdziwe, że dają świetną chwilę wytchnienia od pompatycznych, przesiąkniętych duchem przeczytanych książek, przemyśleń młodej panny Tallis.
W części trzeciej znów wracamy do Briony. Tym razem ma ona lat 18, jest pielęgniarką, tak jak jej siostra. Mimo to nie kontaktują się ze sobą, ponieważ Cecilia nie jest w stanie wybaczyć swojej rodzinie tego, że nie uwierzono jej słowom, a uwierzono nierozumiejącej wszystkiego dziewczynce o zbyt wybujałej wyobraźni. Briony próbuje napisać swoją pierwszą powieść, ale czuje, że przekazywane przez nią uczucia są sztuczne. Jest zbyt wielkim tchórzem, by przyznać się do błędu. Do tego czuje się przytłoczona rzeczywistością, bo jej wyobrażenia o pracy w szpitalu zupełnie mijają się z rzeczywistością, dosyć brutalnie udowadniając jej, jak bardzo była naiwna. Briony szuka własnej drogi odkupienia, wyznacza sobie swoją pokutę, którą przysięga wypełnić. Życie jednak znów mija się z tym, co panna Tallis sobie wyobrażała, o czym mówi część czwarta – najkrótsza – Briony spełniła swoje marzenie i została pisarką. Teraz, w wieku lat ponad 70, wydała wreszcie powieść, nad którą pracowała przez całe życie. Jej tchórzostwo nie zostało jednak wyplenione i dzięki wywiadowi tylko dowiadujemy się, jaką pokutę sobie zadała i w sumie złościmy się, że tylko na tyle było ją stać.
Ja osobiście czułam się oszukana przez Briony Tallis, która bez litości pokazała czytelnikom powieści, że nie wszystko to, co przeczytali, było prawdą.


Książkę polecam zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Być może tło historyczne nie jest specjalnie mocno zarysowane, ale raczej w tej powieści chodzi o studium ludzkiego charakteru: jest to opowieść o ludzkich jego słabościach i sile. Wielokrotnie być może będziecie kląć autora nieprzystojnymi słowy, a może nawet na koniec rzucicie książką o ścianę, ale gwarantuję, że wobec wykreowanego przez McEwana świata nie można pozostać obojętnym. 

piątek, 7 września 2012

03. Nikolai Müllerschön „Czerwony Baron”

Dziś po raz pierwszy film! 
               I przepraszam, że znowu historycznie. Obiecuję, że w przyszłym tygodniu napiszę o czymś bardziej „dla każdego”.
             Chcę wam przez jakiś czas po prostu poopowiadać, jak wspaniałe jest europejskie kino, którego jestem wielką entuzjastką (ale nie jestem hispterem!)


             Na początek jednak notka historyczna: Czerwony Baron to przydomek nadany Manfredowi von Richthofenowi, niemieckiemu lotnikowi z czasów I wojny światowej, który słynął z tego, że latał pomalowanym na czerwono samolotem ( i wrogowie myśleli, że to jakaś pani pokroju Joanny d’Arc, gdyż tylko kobieta – według nich – mogłaby sobie na coś takiego pozwolić – autentyczna historia!).  Był to też pierwszy wojenny „celebryta”, wykreowany przez niemiecką propagandę na półboga - i uwierzcie mi – uwielbiał to! Jego eskadra, Jasta 11, nazywana była „Latającym Cyrkiem Richthofena”.
             A prywatnie dodam, że Baron, już od lat kilku, jest moim idolem. Pewnego dnia w pewnej Bardzo Znanej Sieci Księgarń zobaczyłam nęcącą, czerwono-pomarańczową okładkę cieniutkiej książeczki – „Wspomnień Czerwonego Barona”. Na okładce widniało zdjęcie pewnego Bardzo Przystojnego Pana w niemieckim paradnym mundurze. Przeczytałam notkę z tylnej okładki i już wiedziałam, że muszę to mieć. Jadąc tramwajem do domu, pochłonęłam pierwszy rozdział i absolutnie się zakochałam. Kolejne lata spędziłam na tłumaczeniu niemieckich historycznych stron internetowych, niemieckich urywków pamiętnika (polskie „Wspomnienia…” to niestety wersja niepełna!) i generalnie czytaniu podręczników o historii Luftwaffe. A zdjęcie z okładki – w oryginalnej, monochromatycznej wersji – ciągle jest na wyświetlaczu kolejnych moich telefonów komórkowych. Zakupione „Wspomnienia…” zaś są tak zaczytane, że boję się, że się rozpadną.
             Kiedy innego pięknego dnia, w programie TV przeczytałam, że dziś telewizyjna premiera filmu pod tytułem „Czerwony Baron”, pomyślałam, że dobrze byłoby go obejrzeć. Ale dopiero gdy sprawdziłam obsadę stwierdziłam, że film muszę zobaczyć koniecznie, inaczej się skręcę. Dlaczego? Dlatego:
Manfred von Richthofen – Matthias Schweighöfer
Werner Voss – Til Schweiger
Lothar von Richthofen – Volker Bruch
Roy Brown – Joseph Fiennes
Schweiger, Fiennes, Schweighöfer i Bruch w jednym filmie! Nie mogłabym sobie odmówić, nie mogłabym przegapić!

 

             Teraz zacznę pogadankę o filmie jako takim. Od razu mówię – lubię go, ale nieco mnie rozczarował. Rozczarowuje za każdym razem, gdy go oglądam, zupełnie tak, jakbym spodziewała się innego rozwiązania.
             Zacznę od opisu fabuły: krótki żywot Czerwonego Barona (ginie w roku 1918 w wieku ledwie lat 26) to historia fascynująca. Do lotnictwa trafia zupełnym przypadkiem, gdyż nieco nudno mu było w kawalerii. Na zawsze pozostając jej wielkim entuzjastą, urządza sobie polowania w powietrzu – a przynajmniej chce – w tym właśnie momencie poznajemy go, gdy film się rozpoczyna. Nie jest jeszcze żadną gwiazdą, dopiero startuje. Odnosi pierwsze zwycięstwa. Głośno robi się o nim dopiero wtedy, gdy zabija angielskiego asa, Lanoe Hawkera, sam stając się asem. Wtedy też zaczynają się sypać medale, artykuły, pocztówki, legendy. Anglia, a właściwie Kanada, wystawia mu na przeciwnika kapitana Roy’a Browna. Myślę, że w zamyśle reżysera i jednocześnie scenarzysty, Nikolaia Müllerschöna, miało być to coś na kształt pojedynku gigantów, tyle że… Nie było. Niemniej jednak są polowania, porażki, ofensywy, śmierci, wypadki, rywalizacja między Manfredem a Lotharem… No i miłość, oczywiście. Chociaż ten wątek uważam za całkowicie zbędny. Film by się bez niego obronił, tym bardziej, że ta romansowa historia – mimo udziału osób w rzeczywistości istniejących – jest z palca wyssana.
             No, ale, film bez romansu….
            Cały ten wątek zaczyna się wtedy, gdy Manfred przypadkowo poznaje pielęgniarkę, Kate Otersdorf (w tej roli Lena Headey). Mimo dziwnych okoliczności przyrody – pomoc zestrzelonemu przez Barona Brownowi – Niemiec nie ma oporów przed adorowaniem urodziwej (co kto lubi, patrząc na zdjęcia prawdziwej Otersdorf…). Mniej więcej od tego samego momentu Manfred zaczyna tracić wszystko to, za co go kocham, czyli swoją manfredowatość. Niebezpiecznie zbliża się do poziomu ciepłej kluchy… I wtedy znów potwierdzenie znajduje stara prawda, że wszystko co dobre szybko się kończy – Manfred ginie, film się kończy. I to mnie właśnie w nim zawiodło: brakowało sceny ostatniej potyczki, ostatniej walki – chociażby próby przedstawienia, kto zabił Barona – zdania historyków są bowiem do dziś podzielone. Chociaż zestrzelenie Czerwonego Barona przypisuje się Brownowi właśnie, to analiza obrażeń raczej skłania mnie do przychylenia się do opinii, że to ktoś z ziemi zastrzelił lotnika.
             Myślę, że zamiarem Müllerschöna nie było ani postawienie pomnika, ani laurki, ani wybielenie postaci, ale mimo wszystko i tak to zrobił. Głównie robiąc różne charakterologiczne wygibasy z główną postacią. I Lotharem, ale o nim później.
             Po pierwsze: Baron znany mi, Baron przemawiający ze swojego pamiętnika i wspomnień współtowarzyszy, to człowiek towarzyski, uprzejmy, lubiący dobrą zabawę, z poczuciem humoru, nie stroniący od sarkazmu i ironii (także autoironii), ale jednocześnie butny, pewny siebie do granic przyzwoitości, lubiący być w centrum uwagi, kąśliwy i złośliwy wobec Francuzów (których nie lubił bardzo) i Anglików (których nie lubił tylko trochę mniej niż bardzo), patriota przekonany o sile Niemiec. Lotnictwo było dla niego kolejną formą zabawy, loty sportem, sposobem na zaistnienie na ustach wszystkich – lotnicy ginęli bowiem często, ale sławę zdobywali szybko – tytuł asa otrzymywało się po 4 zestrzeleniach (sam Baron miał ich 80). Potyczki powietrzne traktował jak polowanie – swoją ulubioną, wielkopańską rozrywkę – oto manfredowatość w czystej postaci.
             Na szczęście to wszystko w filmie się pojawia, ale właściwie tylko do momentu poznania Kate – ona pokazuje mu, że wojna to paskudna sprawa, a nie sport, a potem… Potem ten wątek zaczyna mu wszystko to, co czyni go tak wyjątkowym, zabierać. Najpierw latanie nagle przestaje być zabawą. Potem zanika poczucie humoru. A po nim pewność siebie, buta, zaczyna się nawet (o zgrozo!) powątpiewanie w Niemcy. Filmowy Manfred jest zmęczony sławą i czuje się oszukany wojną. Nikolai Müllerschön robi z niego gościa, dla którego latanie jest ekwiwalentem wolności,  przytulankę, niemal pacyfistę! Kolana mi miękły, jak słyszałam te bzdety o tym, że on walczyć w zasadzie nie chce, że państwo go wykorzystało, że zwycięstw w powietrzu nie ceni, bo bardziej ceni kobietę.
             Skupiając się na robieniu z Barona misia-pysia i romantyka, reżyser zapomina trochę o tym, że ma drugi plan. Po kolei giną takie perełki jak Bodenschatz, Voss, Brown wspominany tylko od czasu do czasu, Wolff (osobiście mój ulubiony członek Latającego Cyrku – jego talizman – szlafmyca – zawsze mnie rozczula), a na koniec sam młodszy brat Manfreda, Lothar.
             Jak już jesteśmy przy Lotharze – jemu też reżyser przy osobowości pomajstrował. W rzeczywistości Lothar – zafascynowany zwycięstwami brata – także zaczął latać. Latał świetnie, chociaż był bardziej zadaniowcem – potyczki to nie był dla niego sport. Lothar odniósł około 40 zwycięstw, przeżył wojnę, ale zginął w katastrofie lotniczej na początku lat 20.  W filmie ta agresywność i zadaniowość jest pokazana całkiem nieźle, tyle że dodano mu nieco za dużo zazdrości, niżby należało według historii. Ba, filmowy Lothar jest wręcz chorobliwie zazdrosny o sukcesy brata i wprost wyłazi ze skóry, by go pokonać. W rzeczywistości bracia aż tak ze sobą nie rywalizowali. Właściwie wcale.
             Prócz tych trzech, czterech elementów w filmie przeszkadza mi mina Leny Headey, która zawsze wygląda tak, jakby bolał ją ząb, ale może to moja osobista niechęć do tej aktorki.
        Film broni się niezłymi zdjęciami, ładnymi panoramami, kostiumami – wielkich wpadek nie zauważyłam, a to jest sukces, bo na umundurowanie i rekwizyty zawsze zwracam uwagę, a także muzyką, skomponowaną przez Reichardta i Hansena. Mam nawet swój ulubiony motyw – TEN.
         Gdybym miała oceniać film w skali od 1 do 10 dałabym mu mocne 7. Naprawdę jest to zadowalający kawałek kina. Może czasem nieco ckliwy, może w kilku miejscach przerysowany, ale postaci – zabawny Voss, megaloman Manfred, małomówny Wolff, maniak hazardu Bodenschatz, zazdrosny, niedowartościowany Lothar i wkurzający wszystkich wkoło grą na harmonijce Sternberg są warci tego, by ten film obejrzeć.
             A poza tym – tu uwaga głównie dla pań, panowie, zmykać na chwilę sprzed monitorów – dlaczego tabuny przystojnych facetów w swoich pięknych, latających maszynach, a do tego ubrani w najlepsze mundury wszystkich armii ever mieliby nie być warci tego, by rzucić na nich okiem?
             Och, byłabym zapomniała opowiedzieć wam kilka ciekawostek, których nie mogłam wcisnąć do tekstu:
             Ciekawostka pierwsza – Sternberg jest chyba jedyną w tym filmie postacią zmyśloną. Poprzez jej dodanie reżyser chciał oddać hołd wszystkim żydowskim żołnierzom walczącym za Niemcy w czasie I wojny.
             Ciekawostka druga  - Manfred i Lothar mieli także kuzyna, Wolframa, lotnika, który pojawia się na chwilę w filmie, ale nikt nie rozwija jego wątku. Wolfram przeżył I wojnę i walczył też w II, ale został wzięty przez Anglików do niewoli.
             Ciekawostka trzecia – dowódcą pułku, w którego skład wchodził Latający Cyrk, był Hermann Goering. Tak, ten Goering.


Co by tu jeszcze... Ach, tak. Film oglądałam sama kilka razy też w Internecie, więc na pewno jest do ściągnięcia, ale darmowe playery też go powinny mieć. Nie jestem pewna, czy mogę reklamować jakąkolwiek stronę, więc odszukanie filmu pozostawiam chętnym. 
Pozdrav,

PS. Strasznie nie lubię plakatu tego filmu, ale cóż zrobić... 

piątek, 31 sierpnia 2012

02. Paullina Simons "Jeździec Miedziany"




UWAGA! OCENA ZAWIERA SĄDY I SŁOWA RACZEJ NIEODPOWIEDNIE DLA CZYTELNIKÓW PONIŻEJ LAT 16. PLUS OSOBISTE WYCIECZKI W STRONĘ AUTORA CO GŁOWĘ Z CZYM INNYM POMYLIŁ.
OPINIA ZAWIERA RÓWNIEŻ TZW. SPOJLERY, KTÓRE SĄ PRZYKŁADAMI BEZSENSOWNOŚCI TEKSTU.
Dziś będzie pogadanka o tym, jak bardzo zła jest książka z historycznym tłem pozbawiona researchu oraz pisana przez autorkę z ewidentnymi palpitacjami macicy.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że ta powieść jest piękna… Tyle że nie jest.
Zacznę od skrótowego opisu akcji. Rzecz dzieje się w Leningradzie w roku pańskim 1941, tuż przed tym i zaraz po tym jak Szlachetny Wilk postanowił wyrolować Wujka Joe. Główną bohaterką jest Tania Mietanowa, która pewnego pięknego dnia poznaje przystojnego żołnierza (no, mundury Armii Czerwonej seksowne jak nic, tylko wzdychać… [dobra, to tylko ja mam takie przemyślenia. Chociaż nie, wszyscy wiemy, że naziści byli źli, ale dobrze się ubierali…]), Aleksandra Biełowa. No i mamy romans. A cóż by innego?
Zapiałam z zachwytu, bo lubię romanse historyczne, a romanse dziejące się w tamtych czasach to w ogóle Szał Ciał i Zjazdy w Norymberdze. Ponadto, według opisu wydawcy (a mama uczyła: nie ufaj wydawcom!) to miał być romans wszechczasów, epopeja porywająca jak „Doktor Żywago” (Pasternak wywija dzikie hołubce w grobie!). Dodatkowo ujął mnie za serce me miedziane ten tytuł – tak ewidentne nawiązanie do lubianego przeze mnie Puszkina (Puszkin drgnął niespokojnie w mogile na samą myśl!). Uwielbiam książki wchodzące w interakcje z innymi dziełami kultury, sama piszę takie opowiadania, więc chwyciłam, zaczęłam czytać, po czym Aryjska Ekologiczna Jak Mało Która Pochodnia z ręki mi wypadła, bo omdlałam. Zawzięłam się jednak i przeczytałam do końca, choć co strona wołałam – cytując klasyka – „ja tu ginę, mamo!”*.
Wykonanie powieści, oczywiście, leży i kwiczy jak zarzynana rytualnie zwierzyna.
Swoją pogadankę zacznę od ewidentnych głupot, wypisanych przez autorkę, później się radośnie pastwić będę nad logiką, a potem nad ograniczeniem inteligencji postaci.
Wypiszę w punktach, coby łatwiej było. Inaczej zadyszki dostanę, zgubię się.
1.                       Historyczne bzdety:
a)                      Tania zatrudnia się w fabryce Kirowa, przy produkcji – uwaga, uwaga – czołgu KW-60… A taki czołg nie istniał. Nie żebym się znała na radzieckich czołgach, moja znajomość zatrzymała się gdzieś na etapie „Czterech Pancernych i Psa”, ale ktoś mi kiedyś o tym powiedział, więc postanowiłam sprawdzić. No i rzeczywiście, jest KW-1, KW-2, KW-8, KW-85, ale KW-60 nie ma.
b)                      Bohaterowie powieści ciągle zachwycają się niemieckimi Tygrysami, podczas gdy te do produkcji trafiają dopiero w roku 1942.
c)                       Żarcie, które serwują sobie bohaterowie powieści – czy to w mieście, przed głodem, czy na wsi -  z jedzeniem z tamtych czasów i okoliczności nie ma nic wspólnego. Ale czemu ja się dziwię? Związek Radziecki opisany w tej książce to wszak kraina mlekiem i miodem płynąca, wszyscy są bogaci i mają wszystko. Ja też mam tego wszystkiego po kokardę, gdy to czytam.
d)                      Żołnierz Armii Czerwonej może sobie łazić po mieście gdzie chce, ile chce, przychodzić do koszar kiedy chce i nawet broni nie musi pobierać ani zdawać, gdy na patrol idzie, bo przecież najwyraźniej my, profani, nie wiemy, że żołnierz Armii Czerwonej jest zawsze gotowy i karabin ma pod ręką, sprytny skurczybyk. Teraz już wiem, dlaczego Wujciowi Von P. się pod Stalingradem nie udało.
e)                      Generalnie żołnierz Armii Czerwonej nic nie musi i nikogo to nie obchodzi. Znów mogę ten podpunkt podsumować słowami klasyka: „Mam niby jakieś obowiązki, a przecież – pustka, jakby zupełnie nie miało znaczenia czy wstanę czy nie wstanę, czy zrobię coś, czy nie zrobię… Ja pierdolę”
f)                        NKWD to zgraja idiotów, a elementy wywrotowe mogą im znikać jak chcą i kiedy chcą – ogólnie: wymykać się z więzienia z przytupem, a nikt nie pomyśli, by je gonić. Bo tak właśnie robi Aleksander, radziecki MacGyver, cholera.
g)                      Nawiązania do Puszkina ni w pięć ni w dziesięć  i po prostu na siłę.
2.                       Logiczne bzdety:
a)                      Aleksander Biełow aka Alexander Barrington (tak, nasz bohater jest tak naprawdę Amerykaninem, dzieckiem amerykańskich komunistów) -  jest on jednym wielkim bzdetem i nieporozumieniem. Autorka pisze, że Szura (bo tak nazywa go Tania) mówił z lekkim obcym akcentem. Ale jest on na tyle zauważalny, że niewyuczona w ich rozpoznawaniu, randomowa Rosjanka natychmiast go wyłapuje.  Przypominam – Szura przedstawia się jako Biełow  - zatem ani chybi wszyscy wokół w jednostce głusi jako te pnie byli, że tego akcentu nie słyszeli i nie zastanowił ich on wcale a wcale. No oczywiście.
b)                      Wielka Miłość Głównych Bohaterów (zwana dalej WMGB) dopada ich na ulicy, od pierwszego wejrzenia – musi anioł z nieba zszedł i Tatianie do uszka szepnął „oto true love twoja”. A ona uwierzyła i rzekła: „niechaj się stanie według słowa twego”, a potem aniołowie śpiewali, pastuszków do stajenki… A nie, nie ta opowieść.
c)                       WMGB oczywiście nie byłaby WMGB, gdyby nie problemy – otóż okazuje się, że z Szurą – niezależnie od Tani – spotyka się jej starsza siostra. Więc nasza bohaterka, Matka Teresa w Przebraniu – rezygnuje z miłości, zmuszając Szurę do tego, by spotykał się z jej siostrą, choć on tego nie chce. I w sumie ja nie widzę żadnego problemu, żadnej dramy – Aleks mógł z Daszą zerwać, bo poznał ją w klubie, tak jak wszystkie poprzednie, a Daszy przez sporą część książki kompletnie na nim nie zależało, i spotykać się z Tanią, ponieważ i tak spotykali się „na mieście”. Oczywiście nic z tej rezygnacji panny Tatiany nie wychodzi, bo to miłość tak wielka, że mujeju, nic tylko siądź i z rozpaczy płacz. Na szczęście kłopotliwa Dasza zostaje usunięta z opowieści w sposób „opkowy i aŁtoreczkowy”. Mówiąc prościej – Dasza kojfnęła, dzięki czemu przestała być problemem.
d)                      WMGB widzą wszyscy prócz Daszy.
e)                      Intryga z dupy wzięta – Aleksander ma przyjaciela, jeszcze ze szkoły, Dimitrija. Spuścił mu się z sekretu swego strasznego (znaczy że obcym elementem jest) i obaj decydują, że z tego kraju złego uciec chcą (chociaż autorka usilnie dalej przedstawia ZSRR jako krainę mlekiem… i tak dalej i tak dalej). Dimie podoba się Tania, ale ta go nie zauważa. Wtedy Dima wpada na zajebiście inteligentny pomysł i informuje Szurę, że jeśli ten nie odpuści i Tatiany do niego nie nakłoni, to ten wszystkim powie, Aleksandra do ciupy wsadzą i koniec balu, panno Lalu. Ta, jasssne. Jakby Dima rzeczywiście powiedział, to on pierwszy dostałby kulkę w łeb, bo spiskował przeciw ojczyźnie, niewdzięcznik jeden, Amerykanina, element wywrotowy znaczy się, ukrywał, uciekać z nim chciał!
f)                       Aleksander – już z frontu – pisał do Tani listy. Pełne uczucia, nieprawdaż, ale i pełne przemyśleń dotyczących polityki oraz zawierające dokładne, prawdziwe informacje o położeniu wojsk. Że też mu je cenzura przepuściła, prawda? Cenzor dupa. Albo sentymentalista, więc go wyrazy miłości wzruszyły.
g)                      Autorka – co zauważył nawet redaktor – sama się gubi w zeznaniach. Kiedy nasze gołąbeczki biorą ślub, to szybko się muszą rozstać, więc Aleks przed NKWD udaje, że żonaty nie jest, coby Tanię ocalić. Takim to sposobem pozbywa się obrączki, ale autorka sama nie wie, czy w końcu daje ją żonie, czy nosi pod mundurem na sznureczku. Raz pani Simons pisze tak, a raz śmak – wybierz sobie sam, czytelniku!
h)                      Żołnierz radziecki zapasy armii wynosić z koszarów może bez opamiętania, pudłami. Oczywiście. Armia ma, to się z true love Aleksa podzieli.
i)                         Kiedy mamy idylliczny obraz życia Tani i Aleksa na wsi, jest taka scena, która mi dech zaparła – małżonkowie, w ramach zabawy, rzucają w siebie jedzeniem. JEDZENIEM. Po tym, co przeszła Tania. Po tym jak mało z głodu nie umarła. Ta jassssssne, bardzo prawdopodobne. Już pomijam fakt, że ta zabita dechami wieś strasznie bogata być musiała, skoro tak marnowali produkty. Obrodziło w tym roku, pani kochana, białe niedźwiedzie nie zżarły, wojsko nie zarekwirowało.
3.                       Postaci są jedna w drugą beznadziejne:
a)                      Aleksander – niby dorosły facet, a zdania swojego nie ma. Nie umie wybrać baby, po Tania mu już wybrała, nie może uciec, bo… Bo nie. Nie może zrobić dosłownie nic. A jest przecież obcokrajowcem! Niby pod latarnią najciemniej, ale ja bym armii nie wybrała, żeby się w niej schować. Facet jest prawie pustką emocjonalną, nie ma żadnego życia wewnętrznego, prócz ciągłej obawy o życie Tani. Podsumować go można znów klasykiem: „Ileż to razy w myślach osiągałem wszystko. Udało mi się tylko nie być komunistą.”
b)                      Tania – Matka Teresa od Siedmiu Boleści – rodzina jej nie kocha, bo kocha bardziej jej brata bliźniaka, Dasza uważa miłą, słodką, ale głupią… No, jedynym jasnym punktem jest Aleks, ale dziewczyna jego miłość odrzuca, bo Dasza go kocha… Rozterki, pani kochana, jak w telenoweli. Akcja – aż do śmierci jej siostry – się ciągnie jak smark po ścianie, a ona dalej nie wie, co ma robić. Jest to postać do bólu infantylna. A rozwija się w sposób kompletnie nieprzemyślany. Na początku sama zakupów nie umie zrobić, w połowie książki i pół miasta jest w stanie uratować, całą wieś wykarmić, ludzi jako pielęgniarka od śmierci ratuje jak, nie przymierzając, Batman  i Superman razem wzięci. Ba! Umierającym członkom rodziny swoje porcje jedzenia oddaje – można to tłumaczyć miłością, ale ludzie drodzy, głodujący się odczłowieczają (vide: powieści oraz wspomnienia obozowe, wspomnienia z gett).
c)                       Dasza i Dima – oboje po prostu głupi. Jak te trepy. Czółka mają myślą nieskażone, są głusi i ślepi. Nie chce o nich pisać, bo coś mnie aż podrzuca ze złości.
Może skończę wymienianie wszystkiego w punktach, bo tu można bez końca mnożyć przykłady idiotyzmów, a odwołam się do tych napisanych na wstępie palpitacji macicy. Otóż, cały romans jest bardzo harlekinowaty, przewidywalny i nudny. Ale słodkie słówka oraz dylematy bez właściwiej racji bytu to nic w porównaniu z częścią, w której przez sto stron mamy pokaz czystego, bardzo złego porno.
A źle napisane sceny łóżkowe bolą przez całe życie. Mnie do tej pory głowa boli, jak sobie o tym pomyślę.
TUTAJ NAPRAWDĘ POPROSZĘ CO DELIKATNIEJSZYCH O ODEJŚCIE OD MONITORÓW
Między bohaterami nie ma nic więcej ponad pocałunki aż do momentu ślubu. Tania ma lat 17, Aleks dwadzieścia kilka (dokładnie już nie pamiętam, chyba 26) i jest nie tylko pierwszym facetem, w którym się zakochuje, ale też pierwszym w każdym innym aspekcie. Spotykają się jednak na tej wspomnianej wcześniej wsi pod Uralem, a wtedy Aleks podejmuje chyba jedyną w pełni autonomiczną decyzję: bierze z Tanią ślub. Potem przez trzydzieści dni mieszka z nią w chatce nad brzegiem Rzeczki, co Nie Taka Znowu Licha Była.
Pierwszy raz Tani jest opisany strasznie (i każdy następny też, ale ten szczególny jest naprawdę straszny). Otóż na samym wstępie dowiadujemy się, że penis Aleksandra jest OGROMNY. Bez przesady, jest OGROMNY. I jako narząd sam w sobie – a do tego w wzwodzie, pani kochana! – wyjątkowo brzydki. Estetyzm estetyzmem, rozmiar ważniejszy. Tatiana – niewinna jako ta lilija (co autorka lubi podkreślać, co chwila pisząc o jej białej sukience, którą tak wielbił Szura) – boi się, że Aleks ją tym penisem od środka rozerwie. Dosłownie. Mnie macki opadły, ale pomyślałam sobie „za króla i Jugosławię!” i czytałam dalej, pełna nadziei, że autorka oszczędzi tego i owego. Nie oszczędziła. Ani przebijania błony dziewiczej (i radości po przebiciu tejże), ani orgazmów, ani żarcików Szury, które były zupełnie nie na miejscu.
Potem jest jeszcze gorzej. Opisy są porno-ginekologiczne, okropne, straszne, niewprawnie napisane – wszedł, wyszedł, wszedł, wyszedł, orgazm, wyszedł, wszedł, orgazm. Raz, dwa, raz, dwa, raz… Ale co ja się dziwię, żołnierz w końcu.
Nazajutrz co prawda coś tam ją „w środku” pobolewa, chodzić nie może (na miłość Boga!), ale wystarczyło jej raz spojrzeć na Aleksandra, by znów poczuć chętkę na seks. No i uprawiają ten seks, niemal nieprzerwanie, przez jakieś sto stron, lekko licząc. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, w namiocie, w rzece, na kocu, w lesie, w łaźni, na zapiecku, na stole między blinami i w mące, na podłodze… (tchu mi zabrakło) słowem: wszędzie i zawsze. Prócz opisów penisa Aleksandra – i ciała Aleksandra jako takiego – mamy zachwyty nad jędrnymi piersiami i ładnym tyłkiem Tatiany… Do utraty przytomności. Przez czytającego, który już tego wytrzymać nie może, oczywiście.
Nie to byłoby jednak najgorsze, gdyby nie sprawa, która zupełnie mnie zbulwersowała. Otóż, niemal zaraz po swoim pierwszym razie Tania garnie się do… no dobra, może inaczej, bo będzie zbyt grubym słowem rzucone. Więc tak: ta sama niewinna Tatiana, która dopiero co straciła dziewictwo ochoczo zabiera się do… Fellatio.
Droga przez mękę i zero, null, nic z poprzedniego słodko-pierdzącego sentymentalizmu. Który oczywiście wraca, gdy urlop Szury się kończy. Ani chybi pod Uralem powietrze zdradzieckie – ludziom w głowach od niego się przewraca.
MOŻNA JUŻ WRÓCIĆ PRZED MONITORY
Żeby nie było, że zionę nienawiścią, to napiszę, że książka ma jeden – słownie jeden – dobry element: opisy głodu i beznadziei, które to głód i beznadzieja dręczą mieszkańców Leningradu. Te są naprawdę sugestywne, logiczne, przemyślane i po prostu, po ludzku, dobre. Za każdym razem, kiedy o nich myślę, zachodzę w głowę, jakim cudem autorka mogła tak spartolić całą resztę. Ewidentnie jest to wina nie wykonania lub niedostatecznego wykonania researchu, przez co nawkradało się idiotyzmów. Plus, jest to także wina niedostatecznego warsztatu, który wyłazi chociażby przy tych scenach erotycznych.
Książkę samą w sobie czyta się szybko, bo jak człowieka podrywa na te głupoty, to i szybko idzie. Jeśli nie interesują was tak naprawdę realia, a chcecie słodkiego, naiwnego, ale też „pikantnego” (o, pożal się Boże!) romansu, to możecie tę książkę przeczytać. Ale, jak już mówiłam, postacie są naiwne, a złe porno boli czytelnicze oczy.
Nie polecam tej książki. Absolutnie nikomu, kto historię oraz dobre romanse lubi.
Pozdrav,

*Wszystkie cytaty z  filmu „Dzień Świra” (reż. Marek Koterski)

sobota, 25 sierpnia 2012

01. Alan Furst "Szpiedzy w Warszawie"


                  Naszą przygodę zaczynamy od książki.

„Szpiedzy w Warszawie” Fursta jest to historyczna powieść szpiegowska. Areną zmagań różnych wywiadów – francuskiego, radzieckiego i niemieckiego, jest przedwojenna Warszawa. Akcja tej powieści toczy się bowiem w naszej stolicy w latach 1937-38.
Zacznę od bohaterów. Pierwsze skrzypce w tej, przyjemnej skądinąd, opowieści gra Jean-Francois Mercier,  francuski attaché wojskowy. Jego głównym zadaniem jest kierowanie siatką agentów – według opisu wydawcy. Bo w samej książce kieruje jedynie jednym agentem – Niemcem z Wrocławia, Edwardem Uhlem. Prócz tego Jean-Francois ma za zadanie rozbijać się po bankietach. Właściwie w tej opowieści życie towarzyskie wyższych sfer dyplomatycznych jest opisane z niemniejszą pieczołowitością niż te potyczki wywiadów. Co do samego Jeana-Francois, to zdobył on moje serce na samym starcie i nie pozwolił się nie lubić do samego końca. Dlaczego? Ano dlatego, że nie jest to bynajmniej młodzieniaszek latający z giwerą po Warszawce. Jean-Francois to stateczny czterdziestosześciolatek, weteran Wielkiej Wojny, kawalerzysta (co w ogóle daje mu u mnie +10 do zajebistości). Nie jest pozbawiony wad – ma swoje przyzwyczajenia, w złą pogodę niedomaga, bo dokucza mu stara rana kolana, a na dokładkę jest wdowcem, a także szlachcicem nie-z-wyboru, wiodącym dosyć ascetyczne życie. Jest to jednocześnie najlepiej opisana postać w całej książce. Mercier walczy nie tylko o wolność naszą i waszą, ale także o kobietę. „Staruszek” nasz bowiem zakochuje się w prawniczce, Annie, która związana jest z rosyjskim dziennikarzem, Maksymem, który i aparycją, i rozumkiem przypomina białego syberyjskiego niedźwiedzia. Ale o nim później.
Właściwie przy okazji postaci Anny dochodzimy do jednego z kilku słabszych elementów tej powieści – widać bowiem, że książkę pisał facet. O ile typowo męskie, mercierowskie spojrzenie na Annę mnie nie irytuje, bo jego zauroczenie jest urocze jak cały Mercier, to Anna wydaje się być momentami mimozowata, chociaż do Oleńki Billewiczówny wciąż jej bardzo daleko. Anna kreowana jest na nowoczesną kobietę wyzwoloną, bo żyje w wolnym związku z Maksymem, a jeszcze przy okazji ma czelność kokietować Jeana-Francois, podczas gdy największym jej grzechem jest właściwie posiadanie papierośnicy z wizerunkiem ubawionego Bachusa w towarzystwie nagich nimf. No błagam, panie Furst! Tylko tyle?  Ponadto związek Merciera i Anny miał być ponoć burzliwy (znów według opisu wydawcy), a cała jego burzliwość opiera się na zdaniu „tak, rozstałam się z Maksymem, trochę pokrzyczał, poryczał, ale w sumie spoko luz”. Także na romanse jak spod pióra Austen albo Bronte nie macie co tu liczyć.
Miałam coś powiedzieć o Maksymie… Ach, tak, Maksym to źródło bardzo niewykorzystanego materiału, bo pojawia się w książce od biedy dwa razy i zachowuje się jak rubaszny wujaszek Wania. Potraktowany jak obuchem w łeb stereotypem Słowianina nie ma się jak bronić i nie broni się, czego mocno żałuję.
Honor rosyjski ratuje dwójka szpiegów żydowskiego pochodzenia, małżeństwo Rozenów, o których wszyscy wiedzą, że pracują dla Wujka Joe z Sumiastym Wąsem i Gruzińską Fantazją, ale jednocześnie udają, że nie wiedzą. A Rozenowie zdobywają szpiegów w sposób uroczy – zapraszając na obiadki.  Reszta szpiegów, szczególnie dobrze przedstawiony wywiad niemiecki, na szczęście nie jest aż tak pierdołowata i w kwestii powieści szpiegowskiej książka trzyma porządny poziom.
Warstwa historyczna samej powieści jest znakomita. Z każdego opisu struktur i akcji widać, że autor nie poskąpił czasu na research, bo o zasadach funkcjonowania wywiadu oraz historii początku wieku XX można się sporo dowiedzieć. Generalnie polecam ją jako źródło ciekawostek, którymi można błysnąć wśród szkolnej braci na lekcjach historii.
Przejdźmy teraz do świata przedstawionego. Akcja powieści przez swoją lwią część toczy się w Warszawie, ale pojawia się też Glogau, Berlin i Paryż. Czepię się jak rzep psiego ogona mojej ukochanej Warszawy, bo człowiek spodziewałby się, że odmalowana jest jak ta lala, tylko że… Nie. Przez cały czas miałam wrażenie, iż stolica składa się z pięciu ulic na krzyż: Marszałkowskiej, Alei Ujazdowskich, Nowego Światu i fragmentów robotniczej Pragi oraz dzielnicy żydowskiej. Ach, raz pojawia się plac Trzech Krzyży. Nie chcę nic mówić, ale autor poskąpił nam nieco opisów miasta, a przecież to nie jest zadanie niewykonalne. Istnieją mapy, a w Internecie na YT bez trudu można znaleźć  filmiki pokazujące przedwojenną Warszawę. Ja sama z nich często-gęsto korzystam, więc panu Furstowi korona by z głowy nie spadła, gdyby zajrzał na znany portal albo po prostu pomyślał, że duszna atmosfera szpiegowskiego światka nie każdemu wystarczy. A poza tym, każdy pisarz ma wyobraźnię. Skoro starczyło mu jej na wątki sensacyjne, to dlaczego nie stało na opisy? Zbrakło w sklepach, czy jak?
Niemniej jednak sam wątek walki wywiadów jest pasjonujący, bo mamy i próby morderstw, i szpiegowanie, i strzelaniny, i polityczne rozgrywki, i ukrywanie szpiegów, i uprzejme bankiety w gronie wrogów, a nawet wernisaże młodych, obiecujących artystów. W kwestii rozrywki najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie, więc czytelnik przez całą lekturę trwa w niepewności. Za to panu Fustrowi należą się brawa.

Przejdźmy teraz do kwestii dostępności powieści. Ja osobiście polecam ją w wersji tradycyjnej lub PDFowej, chociaż wydano też audiobook, z którego ja, o nieświadoma, skorzystałam. W parne, letnie wieczory opowieść do ucha sączył mi niejaki pan Żołądkowicz, który przy dialogu więcej niż dwóch osób nie był w stanie zróżnicować ani ich głosów, ani nadać charakterystycznych manier mówienia,  przez co mnie osobiście, po wysłuchaniu doskonałego „The Red Necklace” (o którym innym razem), szlag po prostu trafiał. Audiobooka zatem nie polecam, chyba że nie znajdziecie tego w innej wersji.
Jest jeszcze jedna szczęśliwa wiadomość, którą chciałabym się z wami podzielić przy okazji pogadanki o tej książce – TVP i BBC kręcą serial na jej podstawie, który ma się pojawić na polskich ekranach w październiku. Więc jeśli nie macie czasu ani na czytanie, ani na słuchanie, może znajdziecie czas na obejrzenie kilku (chyba trzech) odcinków.
             A może na zachętę dodam, że w rolę Merciera wcieli się David Tennant, znany z roli Dziesiątego Doktora z serialu „Doctor Who”  i Barty’ego Croucha Juniora z „Harry’ego Pottera i Czary Ognia”?

Zresztą, zrobicie jak chcecie, ja swoje zadanie uważam za wypełnione.
                 Pozdrav, 

Startujemy

Witam na moim pierwszym, oficjalnym, blogspotowym blogu. Wszystkiego właściwie dowiecie się później, ewentualnie zajrzycie do zakładek. A jak was znam, blogowicze, zajrzycie. 
Dziś lub jutro pojawi się pierwsza polecanko-niepolecanka, więc zachęcam do zaglądania na bloga. 
Pozdrav,