Przepraszam za tak karygodnie długą przerwę, ale musiałam się uporać z zawiłościami słoweńskiego systemu oświaty.
Dziś - powodowana bardziej impulsem niż jakimkolwiek planem - przedstawiam wam kolejną recenzję filmową.
Film Johna Currana z roku 2006 jest bez wątpienia melodramatem. Ale za to jakim udanym melodramatem! Nie przepadam za tym gatunkiem filmowym z dwóch powodów. O pierwszym powiem wam teraz, o drugim za krótką chwilkę.
Otóż, po pierwsze - autorzy melodramatów popadają często w przesadę i zamiast dobrej, dramatycznej fabuły mamy snujące się po ekranie płaczliwe mameje. Szczerze mówiąc, jak tak patrzyłam kiedyś na plakat, to spodziewałam się właśnie płaczliwej, snującej się opowieści. Ale z drugiej strony nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności, jaką daje oglądanie popisów aktorskich Edwarda Nortona. Poza tym, rzadko można zobaczyć go w tego rodzaju historii.
Film "Malowany welon" powstał na podstawie powieści Williama Somerseta Maughama pod tym samym tytułem. Akcja filmu toczy się w Anglii oraz Chinach w połowie lat 20. poprzedniego stulecia. Opowiada historię młodej kobiety imieniem Kitty (w tej roli Naomi Watts), która wychodzi za mąż bez miłości za lekarza, Waltera Fane'a (Norton). I to chyba właśnie (prócz uwielbianego przeze mnie Nortona) przekonało mnie do tego, by ten film obejrzeć - uwielbiam historię poprzedniego stulecia. Ale nie mówmy o mnie, mówmy o filmie. Dlaczego Kitty wyszła za mąż za człowieka, z którym nic jej nie łączyło? Ano dlatego, że matka wywierała na nią presję, że dziewczyna miała dość matczynych utyskiwań i ze względu na swój wiek (umówmy się, w tym czasie stare panny nadal były niemal nieakceptowalne). Walter - chociaż zajmował się tak nietypową dziedziną jak bakteriologia - w ogóle jej nie interesował. Ale miał wyjechać do Szanghaju, a to bardzo daleko od Londynu - matka nie mogła pojechać za Kitty, ergo problem z głowy.
Oczywiście, jak to w melodramatach bywa, Walter kocha Kitty na zabój, chociaż nie mają ze sobą nic wspólnego - on jest małomównym naukowcem zajętym swoją pracą, ona uwielbia spotkania towarzyskie, taniec, wyjścia do teatru - słowem to, na co Fane nie ma zupełnie czasu.
Egzotyczny Szanghaj nie przypada Kitty do gustu, ale za to bardzo podoba jej się wicekonsul Charlie Townsend (Liev Schreiber), z którym bardzo szybko nawiązuje romans. W tym momencie muszę ze wstydem przyznać, że żyłka na skroni mi drgała i pouczałam Kitty, gadając do ekranu: "w mordę, kobieto, jak możesz woleć Schreibera od Nortona?!", a poza tym strasznie było mi żal odgrywanej przez Edwarda postaci, bo Walter to mimo wszystko człowiek pełen uroku. Byłam też pełna złośliwego zadowolenia, gdy okazało się, że Fane doskonale o romansie żony wie, więc w ramach zemsty przyjął posadę wioskowego lekarza w miejscu, w którym diabeł mówi dobranoc (w międzyczasie okazuje się, że Charlie jest tym, za kogo miałam go od początku, czyli głupim bucem). Oczywiście Walter grozi skandalem i zmusza żonę, by pojechała tam z nim (stary, dobry Norton pokazuje, że nie jest taki ostatni).
Czy muszę dodawać, że w tamtej okolicy szaleje cholera?
Kitty jest zatem bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwa. Zraniony mąż nie rozmawia z nią (ba, nawet na nią nie patrzy, o czym wspomina jedna z postaci drugoplanowych), a w wiosce jest tylko jeden Anglik - Waddington (Toby Jones), którego towarzystwo do specjalnie fascynujących nie należy. W ten oto sposób - chcąc nie chcąc - Kitty zaczyna nareszcie interesować się Walterem.
Nie powiem wam, jak film się kończy, bo to trzeba zobaczyć samemu - niech wystarczą dwa słowa, że podróż do chińskiej wioski na końcu świata jest dla Kitty swego rodzaju katharsis. Dzięki niej odkrywa kilka ważnych prawd - o sobie i ludziach w ogólności.
W tym miejscu muszę też wyjawić wam drugi powód, dla którego rzadko oglądam melodramaty - nie lubię świadomości, że ktoś zupełnie mi obcy - reżyser, aktor, postać, którą gra - mnie wzrusza.
A tu się naprawdę wzruszyłam [Damn you, Norton!]
Prócz kreacji aktorskich - Nortona, Schreibera, Jonesa, a na końcu i Watts - mocną stroną tego filmu są piękne zdjęcia pana Dryburgha, które naprawdę pokazują nam piękno Chin. To chyba właśnie dlatego ciągle się zastanawiałam, dlaczego Kitty nie może tego dostrzec tak, jak dostrzegam to ja, widz. Po drugie naprawdę piękna muzyka Alexandra Desplata, która zupełnie mnie zauroczyła.
Żeby jednak nie było tak słodko, to powiem krótko o słabej stronie filmu. Lata 20. XX wieku to czas, kiedy w koloniach budzą się dążenia do autonomii. Co do terenów, na których rozgrywa się akcja filmu, w grę wchodzi także ideologia. I o ile sam problem epidemii cholery został pokazany dobrze, sugestywnie i - jak na film, który przecież opowiadać ma o ludziach - wystarczająco, to same napięcia na linii autochtoni-obcy zostały jakby zlekceważone. Są pewne sygnały, że dzieje się źle, ale są to sygnały zbyt słabe. Wyczytałam w Internecie, iż to efekt próśb chińskich producentów, co doskonale rozumiem, ale i tak wybaczyć nie potrafię. Ot, taki historyk się we mnie odezwał.
Podsumowując, "Malowany welon" to doskonały film w chwilach, w których macie ochotę się wzruszyć, ale i poznać fascynującą historię o miłości ubraną w kostium sprzed lat i ówczesną mentalność.
Daje mu zatem mocne 9 i to nie tylko dlatego, że jestem fanką Nortona. I tak zawsze najbardziej kochać go będę w sensacji...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz