piątek, 28 września 2012

05. Benedek Fliegauf "Łono"

Dziś po raz drugi napiszę coś o filmie. Miałam zamieścić notkę o miniserii BBC, ale po obejrzeniu tego obrazu uznałam, że miniserię można przesunąć w czasie o tydzień lub dwa. 
Film węgierskiego reżysera nie jest dla wszystkich - niektórzy mogą go uznać za nudny, inny za zbyt trudny, jeszcze inni za zupełnie chorą historię - poznałam już wiele opinii na jego temat i w pewnym sensie zgadzam się z wszystkimi - film ma pewne zbędne dłużyzny, jest pogmatwany, a z pewnością opowiada o czymś, co moglibyśmy nazwać czymś absolutnie chorym. 
Akcja filmu dzieje się w miejscu poza przestrzenią - nieokreślonym miasteczku położonym nad chłodnym morzem. Czas akcji to niedaleka przyszłość - właściwie od naszej rzeczywistości różni się tym, że każdy człowiek ma możliwość sklonowania drugiego człowieka - najczęściej kogoś bliskiego, kto umarł. 
Główna bohaterka - Rebecca (w tej roli Eva Green) będąc młodą dziewczynką spędza wakacje u dziadka. Poznaje tam chłopaka, Thomasa (Matt Smith), który odstaje od innych chłopców w wiosce. Nie jest to powiedziane wprost, ale podejrzewam - oglądając - że chłopiec albo ma problemy emocjonalne albo jest to jakaś wada rozwojowa. Wakacje jednak się kończą, Rebecca wyjeżdża z matką do Japonii, jej kontakt z Thomasem się urywa - tak kończy się część pierwsza filmu, którą osobiście uważam za nieco przydługą i nużącą. W "Łonie" zastosowane są bowiem szybkie cięcia montażowe przy jednoczesnej statyczności scen oraz oszczędności dialogów i muzyki, co może widza irytować. I irytuje. 
Po kilkunastu latach Rebecca wraca do wioski swojego dziadka, gdyż ten w testamencie zapisał jej swój dom. Odnajduje także Thomasa. Ich relacja tym razem jest jednak inna, dosyć wyczuwalne jest napięcie seksualne między dwójką bohaterów, przy jednoczesnej niedojrzałości dialogów - wciąż rozmawiają ze sobą, jakby byli dziećmi. Dorosły Thomas jest aktywistą-ekologiem, co zdaje się zupełnie nie interesować dziewczyny, ale godzi się z nim jechać na jedną z "akcji" jego grupy. Na drodze dochodzi jednak do wypadku samochodowego, w którym Thomas ginie. Zrozpaczona Rebecca decyduje się skorzystać z oferty naukowców i urodzić klona Thomasa. Wydaje się być to decyzja podjęta pod wpływem emocji, ponieważ kobieta zdaje się nie zdawać sobie sprawy, z konsekwencji takiego czynu. 
W tym momencie autor filmu (Fliegauf napisał także scenariusz) zdaje się stawiać pierwsze pytanie: czy niespełniona miłość i rozpacz po stracie kogoś bliskiego dają nam prawo do czynienia rzeczy, na które ten ktoś się nie zgadzał? 
I drugie pytanie: na kogo Rebecca ma zamiar wychować Thomasa numer 2? Na swojego syna, czy kochanka? 
Odpowiedź na drugie z tych pytań wydaje się być łatwa, ponieważ ostatnia z części filmu, daje nam ją niemal gotową: wątpliwy moralnie czyn głównej bohaterki zdaje się jej przynosić radość, dziecko mówi do niej "mamo", a ona opowiada mu o jego "ojcu", który zginął w wypadku samochodowym, chociaż nie wdaje się w szczegóły - to pierwsza rzecz, która powinna nas niepokoić. Dalej tych znaków ostrzegawczych zdaje się być więcej - dziwne zachowania, zbytnia czułość, separacja od społeczeństwa (które samo ich odrzuca, gdy dowiaduje się, że dziecko jest tak naprawdę klonem). Jednak największych podejrzeń i większej niechęci do Rebeki nabieramy dopiero wtedy, gdy Thomas numer 2 przedstawia "matce" swoją dziewczynę, która z nimi zamieszkuje. Rebecca zaczyna z nią rywalizować, stara się robić wszystko, by ją do swojego "syna" zniechęcić, a widz coraz bardziej umacnia się w przekonaniu, że za chwilę to wszystko się zawali. 
I zawala się. 
Z każdą kolejną sceną Thomas numer 2 zdaje się coraz bardziej tracić grunt pod nogami: gorączkowo szuka informacji na temat swojego "ojca", jednocześnie pożąda swojej "matki", jak i dziewczyny. Ta ostatnia nie wytrzymuje i się wyprowadza. Thomas numer 2 zostaje sam ze swoją "matką". Nie wie już, kim jest i co tu robi. Wydaje mi się, że jest teraz w tym wieku, w którym zginął jego "ojciec", więc traci jakby podstawę do swojego istnienia, nie rozumie siebie ani swojego świata, nie ma żadnej... Duszy. Bo właśnie chyba o duszę i wspomnienia tu chodzi. Rebecca - nie chcąc go tracić - decyduje się powiedzieć  mu prawdę. To jednak sprawia, że  jakby traci Thomasa na zawsze - chociaż ten przed odejściem dał jej to, czego od niego chciała. 
Zakończmy to tak, nie powiem wam, co się wydarzyło na sam koniec, bo chyba nie znalazłabym słów, żeby to opisać. 
Fliegauf stawia pytania, ale nie daje odpowiedzi. Zdaje się je tylko sugerować - scenami, scenografią, ustawieniem aktorów w danym wnętrzu. Przez cały film przewija się motyw wzburzonego morza, otwartych drzwi, charakterystyczne są surowe i ciasne przestrzenie - to wszystko z pewnością ma zasugerować widzowi, jakie odpowiedzi na swoje pytania ma reżyser. A z drugiej strony każdy może te motywy zinterpretować po swojemu. Gra aktorska także jest oszczędna, ale zdaje się to wpisywać w konwencję filmową, więc się nie czepiam. Rebecca mojej sympatii nie zyskała i nie przemawiają do mnie żadne argumenty o wielkiej miłości, ponieważ Thomas numer 2 wydaje mi się być przez nią zwyczajnie skrzywdzony. O, i tyle. 

Oceniając film na skali dałabym mu 7, może 7,5, ponieważ ani mnie nie znudził, ale w ostateczności nieco odrzucił, a także sam początek swoją ślamazarnością porządnie mnie zirytował. 
W całości znalazłam go jedynie w serwisie kinolive.pl, bo na pozostałych film urywał się w kluczowym momencie po godzinie i 33 minutach, więc polecam wam dokładnie tę stronę. 

Na dziś byłoby to tyle, 
Pozdrav, 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz