niedziela, 23 czerwca 2013

26. Manfred von Richthofen "Wspomnienia Czerwonego Barona"

Poprzedni post jakoś nie cieszył się zainteresowaniem, więc przyszła pora na post, który - tak sobie myślę - również nie będzie się cieszył specjalnym zainteresowaniem, ale jak tu w niemieckim tygodniu nie napisać o bohaterze zbiorowych fantazji w czasie Wielkiej Wojny?
Jednocześnie muszę przyznać, że wpis będzie krótki, bo w końcu mówić będziemy o króciuteńkiej książeczce (160 stron) a jednocześnie będzie pisany pod fanserwis. Mój, ma się rozumieć. Taki wpis dla siebie, a co tam! Dzisiaj będę prawie-że-aŁtoreczką, która pisze o swoim idolu w samych superlatywach. Bo ja - tak jak niektóre panie mają słabość do wokalistów, perkusistów czy innych Napoleonów - mam słabość do kawalerzystów i pilotów myśliwców. I niech ktoś mi powie, jak tu nie kochać faceta, który łączy obie te fuchy? 

PS. FANGIRLING ALERT. Plus rada: aby powiększyć zdjęcie należy na nie kliknąć. 

Już sama okładka sprawia, że mi się poprawia humor, taka jest głupkowata, ale co tam! 

Zacznijmy sobie od tego, że jak się czyta "Wspomnienia..." to ma się dziwne wrażenie, że ta książka nie ma ładu i składu: bo autor zaczyna o jednym, kończy na czym innym, a po drodze są jeszcze ze dwie inne dygresje. Dlatego niespecjalnie zawracałabym sobie głowę tytułami poszczególnych rozdziałów. Powiedzmy sobie szczerze, Richthofen napisał tę książkę w trakcie pobytu w szpitalu, więc musiało mu się potwornie nudzić, a jednocześnie nie wiedział chyba do końca, o czym właściwie chce napisać, więc  napisał o wszystkim jak leci, często wracając do jakiś wydarzeń napisanych ze trzydzieści stron wcześniej. Jednocześnie niczego to książce nie ujmuje, bo można ją przeczytać w dwie godziny, pośmiać się, ubawić, rozluźnić. Po prostu dobrze się bawić, nieważne, o czym akurat teraz czytamy. 

W książce jest kilka zdjęć, ja do wpisu postanowiłam wykorzystać głównie te, których w książce nie ma. A poza tym tak strasznie mnie bawi Kurt Wolff na tym zdjęciu, że nie mogłam się nim nie podzielić. To znaczy gęba Wolffa bawi mnie zawsze, ale tutaj szczególnie. 

Tak więc opowieść swoją Baron zaczyna od opowieści o swojej rodzinie: skąd pochodzi, czym się kto zajmuje i tym podobne pierdoły. Jednocześnie opowiada nam co nieco o sobie. W tej części okazuje się, że Manfred dzieckiem będąc, w ogóle nie był prymusem, szkoły właściwie nie lubił i instytucję jako taką najchętniej by skasował, bo wspomnienia z tego okresu do najpiękniejszych nie należą, gdyż należało się uczyć. 
Później następuje długa opowieść - nawet nie wiem, czy przypadkiem nie dłuższa od tej, która opowiada o przygodach w siłach powietrznych - o życiu Richthofena jako kawalerzysty. Całe jego wojowanie sprowadza się więc do patroli, niektórych z przygodami, ma się rozumieć, ale głównie Manfred pisze o nudzie. Z powodu potwornej nudy, chodził sobie nasz baron na polowania. Zresztą, polowania są bardzo ważną częścią tej książki. Chyba nie ma rozdziału, w którym nie podkreślałby, że jest przede wszystkim myśliwym. 
Właściwie w tym miejscu po raz pierwszy zdajemy sobie sprawę, jak lekko Richthofenowi przychodziło pisanie o śmierci i o zabijaniu jako takim. Bo jednocześnie snując jakąś śmieszną historyjkę o tym, jak to ukradziono mu we wsi rower, jednocześnie pisze, że jacyś mnisi "nie mogli powstrzymać się od wojny", więc  "zawiśli na latarniach" lub jeszcze jacyś "panowie musieli stanąć pod ścianą". Jednocześnie ta książka ma tę dziwną właściwość, że natychmiast zapominamy o tych niezbyt przyjemnych aspektach wojowania. 

Swoją drogą, te zdjęcia przy samolotach są chyba moimi ulubionymi

Z tych samych fragmentów dowiadujemy się, że tym, co skłoniło Czerwonego Barona do rozpoczęcia kursu pilota była nuda. Manfredowi się nudziło, nie chciał siedzieć na tyłach, tylko walczyć. I tutaj okazuje się, że - choć przez całą książkę pisze o sobie z perspektywy osoby przekonanej o swojej zajebistości - na początku wcale nie był taki świetny, bo swój egzamin zdawał kilka razy, a i nie raz zdarzyło mu się rozbić samolot przy lądowaniu. Ba, na początku wcale nie chciał być nawet pilotem, był jedynie obserwatorem. Latał w wielkich bombowcach (w Rosji) i strasznie mu się podobało zrzucanie bomb. Ale z drugiej strony chciał być znany, chciał mieć Pour le Merite i być gwiazdą jak Boelcke albo Holck. Więc teraz marzyło mu się latanie na fokkerach (od samolotu Fokker, ma się rozumieć), czyli samolotach myśliwskich. 

Coś już chyba pisałam o zdjęciach przy samolotach? 

Niemniej jednak naszemu bohaterowi chyba wszystko generalnie szybko się nudziło, bo bardzo szybko zapragnął się przebranżowić na mniejsze samoloty. A kiedy miał już sporo zwycięstw, to dostał własną eskadrę. Na początku, w czasie czytania, znów myślałam, że i to mu się szybko znudzi, ale okazało się (na szczęście), że wcale nie, bo posiadanie swojej eskadry jest super i można się ścigać z innymi i w ogóle rywalizować. A i odznaczenia sypią się dosłownie z nieba oraz nareszcie wspominają cię w gazetach. 
Cóż, ten fragment wygląda tak, jakby Manfred miał straszne parcie na szkło, ale mnie się wydaje, że po prostu on zdawał sobie sprawę, że jak się jest w czymś dobrym, to trzeba to wszystkim pokazać. Dlatego też pozwolił sobie na taką ekstrawagancję jak czerwony samolot. 

Definicja zajebistości zobrazowana za pomocą jednego zdjęcia

Z fragmentów o Jasta11 można wyczytać stosunek Czerwonego Barona względem swoich przeciwników. A jaki to stosunek? Ano, klasycznie, jak to Niemiec, właściwie pogardzał Francuzami (którzy atakują tylko z ukrycia, a od prawdziwej walki uciekają), nie przepadał za Rosjanami (i czasem zdarzało mu się o nich napisać "Ruscy są beznadziejni"), natomiast doceniał Anglików. Choć to nie przeszkadzało mu nabijać się z nich straszliwie i pisać bardzo lekceważąco o tak zwanej "eskadrze antyrichthofenowskiej", którą uważał za popisowych wręcz idiotów, których wystarczy wykiwać, malując wszystkie samoloty na czerwono.
Zresztą, zaskakująco dużo miejsca Richthofen poświęca w swojej książce zabawnym historyjkom, które potrafi wpleść nagle i bez ostrzeżenia w opowieść o jakiejś akcji. I tak, między kolejnymi opowieściami o zwycięstwach, jest osobny rozdział poświęcony jego psu, Moritzowi, który nie dość, że brzydki, to jeszcze głupi, chociaż bardzo poczciwe z niego psisko.

Moritz był na tyle głupim psem, że lubił biegać wokół startujących samolotów, w wyniku czego śmigło przycięło mu nieco jedno ucho

Co zabawne, nawet psu Manfred poświęca więcej miejsca niż swojej rodzinie - z wyłączeniem młodszego brata, Lothara, który również latał w "Latającym Cyrku". Ba, Lotharowi poświęcone są całe dwa rozdziały, z których wyraźnie widać, że chyba tylko o nim Czerwony Baron ma ochotę mówić. Lubię te dwa rozdziały o Lotharze, bo dzięki nim wiemy, że Manfred wcale a wcale nie był aż tak nadęty. 

Lothar jest praktycznie na co drugim zdjęciu przedstawiającym Manfreda. Do dziś nie wiem, czy propaganda, czy naturalnie i bez drugiego dna

Na tym chyba skończyłabym dzisiejszy krótki wpis. Po co opowiadać wam całą książkę, jak możecie przeczytać sami? Jeśli mój tekst was nie zachęca, postaram się was zachęcić moim ulubionym cytatem z całej książki:
Jeden z zestrzelonych przez nas Anglików trafił do niewoli i rozmawiał z nami. Oczywiście wypytywał o czerwony samolot. Mówił, że maszyna ta jest znana nawet żołnierzom w okopach, którzy nazywają ją le diable rouge. W jego eskadrze rozeszła się nawet pogłoska, że za sterami czerwonej maszyny zasiada dziewczyna w stylu Joanny d'Arc. Bardzo się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ta domniemana dziewczyna właśnie przed nim stoi. On jednak nie żartował i był naprawdę przekonany, że w perwersyjnie pomalowanym pudle może siedzieć tylko jakaś dziewica.

No i niech ktoś mi powie, jak tu go nie kochać?


PS. Jakbym mogła się zareklamować, to od tego miesiąca można mnie znaleźć też TU, choć w nieco innej roli
Pozdrav!

11 komentarzy:

  1. Można dodać, że Manfred i Lothar mieli kuzyna Wolframa, który również był najpierw kawalerzystą, a później pilotem (a jeszcze później - feldmarszałkiem Luftwaffe). Czerwony Baron nie miał okazji o nim napisać, bo zginął w czasie pierwszego lotu z kuzynem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, ale nie napisałam o Wolframie (który z późniejszych działań jawi się jako gość wybitnie niesympatyczny, nie widzieć czemu) tylko dlatego, że w książce o nim nie ma ani słowa.
      Zresztą, Lothar też najpierw był kawalerzystą, ale już o tym nie pisałam, bo to się rozumie samo przez się :)

      Usuń
    2. Nie wiem, czy się nie narażę fangirlowskiemu sercu, ale Manfred i Wolfram wywołują u mnie odległe skojarzenia z Che i Fidelem. Ten pierwszy stał się legendą, bo zmarł młodo, a gdyby przeżył, kto wie, czy nie znalazłby się w przyszłości na podobnym miejscu, jak ten drugi.

      Usuń
    3. A to ciekawe spojrzenie, bardzo ciekawe powiedziałabym i się chyba nad tym zacznę zastanawiać, bo, cholera, mało kto pamięta o Wolframie. Ba, niektórzy o Lotharze nie pamiętają.
      I nie, nie narazisz się memu fangirlowskiemu sercu, bo ono ma spory dystans do tego, co jest obiektem fangirlingu :)

      Usuń
  2. "Perwersyjnie pomalowane pudło", hahhah! Muszę przyznać, że nawet mnie zaintrygował ten Czerwony Baron, a przez Ciebie, Broz, to ja chyba w końcu ostatecznie się w Niemczech zakocham, rzucę Rosję i się skończą plany o małżeństwie z jakimś Iwanem, a zaczną marzenia o Heinrichu czy innym Hansie. :c
    Albowiem akcent niemiecki bardzo seksowny jest, nie wiem, czy nie bardziej od rosyjskiego. Chociaż nie, nie, są na równi, pamiętamy o Zwonariewie.
    Swoją drogą, jak się zaczęła u Ciebie ta fascynacja Niemcami? :>
    Kłaniam się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Pudłem" nazywało się po prostu samolot. Cóż... One rzeczywiście wyglądały jak pudła.
      Co do akcentu niemieckiego - zgadzam się, szczególnie berliński <3
      Chociaż Zmonariew... Nie, wolę niemiecki :)
      Moja fascynacja Niemcami... Hm, już w sumie nie pamiętam, z pewnością było bardzo dawno temu, w gimnazjum, bo wtedy miałam naprawdę wspaniałego nauczyciela historii, który zdążył z nami zrobić II wojnę i opowiadał o niej na tyle ciekawie, że sama zaczęłam o czym czytać. Później były lata fascynacji okresem hitlerowskim, aż zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że wiele nazwisk jest też opisywanych w kontekście Wielkiej Wojny i tak jakoś trafiłam na lotników i Manfreda von Richthofena. Tak, to chyba było tak. Poza tym z moim ojcem oglądamy sporo filmów wojennych, choć zaczynał mnie z tematem zaznajamiać od "Czterech pancernych" i "Stawki większej niż życie" czy "17 mgnień wiosny", bo to w sumie takie seriale dobre dla dzieciaka, bo przygodowe. Zresztą, przez "Czterech pancernych" mam również słabość do artylerzystów, choć mniejszą niż do kawalerzystów i lotników :)
      Więc fascynację Niemcami umieściłabym gdzieś w głębokiej podstawówce i gimnazjum i zawdzięczała ją przede wszystkim ojcu i nauczycielowi historii. Ale to już było tak dawno, że zdaje mi się, że Niemcy fascynowali mnie od dawna. Bo przecież od II wojny niedaleko do współczesności, a i co nieco z niemieckich twórców przerabia się na języku polskim. A jak literatura to i kultura, czyli filmy. Tak to jakoś razem idzie.

      Usuń
  3. Oo, to całkiem długo w temacie Niemiec siedzisz :D. Zazdroszczę takiego nauczyciela, mój z gimnazjum mnie jakoś szczególnie historią nie zainteresował. Może dlatego, że przerabialiśmy rzeczy, które mnie osobiście mało interesują - starożytność, średniowiecze, bla bla. Jakoś mnie zawsze do II wojny światowej ciągnęło najbardziej, bo moi rodzice dość często o tym ze mną rozmawiali, oglądali filmy, czytali artykuły na ten temat itepe. Siłą rzeczy musiałam się tym zainteresować ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak ja uwielbiam czytać posty o "history crushes", do tego tak zabawne i rzetelne. A zdjęcia z pieskiem chyba jeszcze wcześniej nie widziałam, więc wielkie dzięki za wstawienie go!

    ~Usagi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To podobno ujęcie z jakiegoś krótkiego filmiku, zdjęć z Moritzem ma Richthofen kilka, ale to zdało mi się najbardziej urocze :)
      Broz-Tito

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Czytałam, łatwo przebrnąć, ale na długo w pamięci nie zostaje. Manfred von Richthofen ma w sobie coś co przyciąga, to prawda :)
    A tak na boku: w oparciu do niego Michał Gołkowski stworzył swojego Wilhelma Reinhardt'a ze Stalowy Szczurów (na razie 2 tomu, ale ma być więcej). Polecam serdecznie, ja się oderwać nie mogłam.

    OdpowiedzUsuń