Poprzedni post jakoś nie cieszył się zainteresowaniem, więc przyszła pora na post, który - tak sobie myślę - również nie będzie się cieszył specjalnym zainteresowaniem, ale jak tu w niemieckim tygodniu nie napisać o bohaterze zbiorowych fantazji w czasie Wielkiej Wojny?
Jednocześnie muszę przyznać, że wpis będzie krótki, bo w końcu mówić będziemy o króciuteńkiej książeczce (160 stron) a jednocześnie będzie pisany pod fanserwis. Mój, ma się rozumieć. Taki wpis dla siebie, a co tam! Dzisiaj będę prawie-że-aŁtoreczką, która pisze o swoim idolu w samych superlatywach. Bo ja - tak jak niektóre panie mają słabość do wokalistów, perkusistów czy innych Napoleonów - mam słabość do kawalerzystów i pilotów myśliwców. I niech ktoś mi powie, jak tu nie kochać faceta, który łączy obie te fuchy?
PS. FANGIRLING ALERT. Plus rada: aby powiększyć zdjęcie należy na nie kliknąć.
Już sama okładka sprawia, że mi się poprawia humor, taka jest głupkowata, ale co tam!
Zacznijmy sobie od tego, że jak się czyta "Wspomnienia..." to ma się dziwne wrażenie, że ta książka nie ma ładu i składu: bo autor zaczyna o jednym, kończy na czym innym, a po drodze są jeszcze ze dwie inne dygresje. Dlatego niespecjalnie zawracałabym sobie głowę tytułami poszczególnych rozdziałów. Powiedzmy sobie szczerze, Richthofen napisał tę książkę w trakcie pobytu w szpitalu, więc musiało mu się potwornie nudzić, a jednocześnie nie wiedział chyba do końca, o czym właściwie chce napisać, więc napisał o wszystkim jak leci, często wracając do jakiś wydarzeń napisanych ze trzydzieści stron wcześniej. Jednocześnie niczego to książce nie ujmuje, bo można ją przeczytać w dwie godziny, pośmiać się, ubawić, rozluźnić. Po prostu dobrze się bawić, nieważne, o czym akurat teraz czytamy.
W książce jest kilka zdjęć, ja do wpisu postanowiłam wykorzystać głównie te, których w książce nie ma. A poza tym tak strasznie mnie bawi Kurt Wolff na tym zdjęciu, że nie mogłam się nim nie podzielić. To znaczy gęba Wolffa bawi mnie zawsze, ale tutaj szczególnie.
Tak więc opowieść swoją Baron zaczyna od opowieści o swojej rodzinie: skąd pochodzi, czym się kto zajmuje i tym podobne pierdoły. Jednocześnie opowiada nam co nieco o sobie. W tej części okazuje się, że Manfred dzieckiem będąc, w ogóle nie był prymusem, szkoły właściwie nie lubił i instytucję jako taką najchętniej by skasował, bo wspomnienia z tego okresu do najpiękniejszych nie należą, gdyż należało się uczyć.
Później następuje długa opowieść - nawet nie wiem, czy przypadkiem nie dłuższa od tej, która opowiada o przygodach w siłach powietrznych - o życiu Richthofena jako kawalerzysty. Całe jego wojowanie sprowadza się więc do patroli, niektórych z przygodami, ma się rozumieć, ale głównie Manfred pisze o nudzie. Z powodu potwornej nudy, chodził sobie nasz baron na polowania. Zresztą, polowania są bardzo ważną częścią tej książki. Chyba nie ma rozdziału, w którym nie podkreślałby, że jest przede wszystkim myśliwym.
Właściwie w tym miejscu po raz pierwszy zdajemy sobie sprawę, jak lekko Richthofenowi przychodziło pisanie o śmierci i o zabijaniu jako takim. Bo jednocześnie snując jakąś śmieszną historyjkę o tym, jak to ukradziono mu we wsi rower, jednocześnie pisze, że jacyś mnisi "nie mogli powstrzymać się od wojny", więc "zawiśli na latarniach" lub jeszcze jacyś "panowie musieli stanąć pod ścianą". Jednocześnie ta książka ma tę dziwną właściwość, że natychmiast zapominamy o tych niezbyt przyjemnych aspektach wojowania.
Swoją drogą, te zdjęcia przy samolotach są chyba moimi ulubionymi
Z tych samych fragmentów dowiadujemy się, że tym, co skłoniło Czerwonego Barona do rozpoczęcia kursu pilota była nuda. Manfredowi się nudziło, nie chciał siedzieć na tyłach, tylko walczyć. I tutaj okazuje się, że - choć przez całą książkę pisze o sobie z perspektywy osoby przekonanej o swojej zajebistości - na początku wcale nie był taki świetny, bo swój egzamin zdawał kilka razy, a i nie raz zdarzyło mu się rozbić samolot przy lądowaniu. Ba, na początku wcale nie chciał być nawet pilotem, był jedynie obserwatorem. Latał w wielkich bombowcach (w Rosji) i strasznie mu się podobało zrzucanie bomb. Ale z drugiej strony chciał być znany, chciał mieć Pour le Merite i być gwiazdą jak Boelcke albo Holck. Więc teraz marzyło mu się latanie na fokkerach (od samolotu Fokker, ma się rozumieć), czyli samolotach myśliwskich.
Coś już chyba pisałam o zdjęciach przy samolotach?
Niemniej jednak naszemu bohaterowi chyba wszystko generalnie szybko się nudziło, bo bardzo szybko zapragnął się przebranżowić na mniejsze samoloty. A kiedy miał już sporo zwycięstw, to dostał własną eskadrę. Na początku, w czasie czytania, znów myślałam, że i to mu się szybko znudzi, ale okazało się (na szczęście), że wcale nie, bo posiadanie swojej eskadry jest super i można się ścigać z innymi i w ogóle rywalizować. A i odznaczenia sypią się dosłownie z nieba oraz nareszcie wspominają cię w gazetach.
Cóż, ten fragment wygląda tak, jakby Manfred miał straszne parcie na szkło, ale mnie się wydaje, że po prostu on zdawał sobie sprawę, że jak się jest w czymś dobrym, to trzeba to wszystkim pokazać. Dlatego też pozwolił sobie na taką ekstrawagancję jak czerwony samolot.
Definicja zajebistości zobrazowana za pomocą jednego zdjęcia
Z fragmentów o Jasta11 można wyczytać stosunek Czerwonego Barona względem swoich przeciwników. A jaki to stosunek? Ano, klasycznie, jak to Niemiec, właściwie pogardzał Francuzami (którzy atakują tylko z ukrycia, a od prawdziwej walki uciekają), nie przepadał za Rosjanami (i czasem zdarzało mu się o nich napisać "Ruscy są beznadziejni"), natomiast doceniał Anglików. Choć to nie przeszkadzało mu nabijać się z nich straszliwie i pisać bardzo lekceważąco o tak zwanej "eskadrze antyrichthofenowskiej", którą uważał za popisowych wręcz idiotów, których wystarczy wykiwać, malując wszystkie samoloty na czerwono.
Zresztą, zaskakująco dużo miejsca Richthofen poświęca w swojej książce zabawnym historyjkom, które potrafi wpleść nagle i bez ostrzeżenia w opowieść o jakiejś akcji. I tak, między kolejnymi opowieściami o zwycięstwach, jest osobny rozdział poświęcony jego psu, Moritzowi, który nie dość, że brzydki, to jeszcze głupi, chociaż bardzo poczciwe z niego psisko.
Moritz był na tyle głupim psem, że lubił biegać wokół startujących samolotów, w wyniku czego śmigło przycięło mu nieco jedno ucho
Co zabawne, nawet psu Manfred poświęca więcej miejsca niż swojej rodzinie - z wyłączeniem młodszego brata, Lothara, który również latał w "Latającym Cyrku". Ba, Lotharowi poświęcone są całe dwa rozdziały, z których wyraźnie widać, że chyba tylko o nim Czerwony Baron ma ochotę mówić. Lubię te dwa rozdziały o Lotharze, bo dzięki nim wiemy, że Manfred wcale a wcale nie był aż tak nadęty.
Lothar jest praktycznie na co drugim zdjęciu przedstawiającym Manfreda. Do dziś nie wiem, czy propaganda, czy naturalnie i bez drugiego dna
Na tym chyba skończyłabym dzisiejszy krótki wpis. Po co opowiadać wam całą książkę, jak możecie przeczytać sami? Jeśli mój tekst was nie zachęca, postaram się was zachęcić moim ulubionym cytatem z całej książki:
Jeden z zestrzelonych przez nas Anglików trafił do niewoli i rozmawiał z nami. Oczywiście wypytywał o czerwony samolot. Mówił, że maszyna ta jest znana nawet żołnierzom w okopach, którzy nazywają ją le diable rouge. W jego eskadrze rozeszła się nawet pogłoska, że za sterami czerwonej maszyny zasiada dziewczyna w stylu Joanny d'Arc. Bardzo się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ta domniemana dziewczyna właśnie przed nim stoi. On jednak nie żartował i był naprawdę przekonany, że w perwersyjnie pomalowanym pudle może siedzieć tylko jakaś dziewica.
No i niech ktoś mi powie, jak tu go nie kochać?
PS. Jakbym mogła się zareklamować, to od tego miesiąca można mnie znaleźć też TU, choć w nieco innej roli
Pozdrav!
Czerwiec na blogasku oficjalnie należy do Niemiec. Sorry, Winnetou, po podliczeniu, co bym miała w tym miesiącu polecać, wypadły same niemieckie specjały. Głównie dlatego, że dziś nareszcie ściągnęłam film, na który polowałam od jakiegoś miesiąca. Albo i dłużej.
Dziś notka krótka, pisana wyjątkowo na żywo i tuż po seansie, więc bełkotliwa ocipinkę bardziej niż zwykle, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie.
PS. Mogę fangirlować, czasem nad tym nie panuję.
Właściwie tytułem filmu można... No, można podsumować ten film.
Chociaż przez "Oh boy" przewija się wiele postaci i nawet kilka znanych twarzy (np. grający sąsiada bohatera Justus von Dohnanyi), to i tak całą uwagę widza skupia Niko, czyli Tom Schilling. I nie dlatego, że jest Tomem Schillingiem, nie myślcie sobie!
O co w ogóle chodzi w filmie?
Chodzi o to, że Gerster przedstawia nam kilka dni z życia człowieka, który sam nie wie, czego od życia chce. Człowiekiem tym, dawno po dwudziestce ale jeszcze przed trzydziestką, jest Niko (Tom Schilling właśnie, po raz kolejny - to już się robi nudne - rewelacyjny), który właśnie - ha, właśnie! 2 lata temu - rzucił studia prawdziwe i od tamtej pory wyłazi ze skóry, by jego bogaty ojciec nie dowiedział się, że jego syn głównie szwenda się po Berlinie, myśląc nad swoim życiem. A myśli raczej intensywnie i jest wybitnie zagubiony.
Tak, bohater dużo myśli
Niko poznajemy, kiedy decyduje się w wybitnie niedelikatny sposób rzucić swoją dziewczynę, Elli (Katharina Schuttler). Potem, kiedy jeszcze nie wiemy czy lubić Niko, czy go nie lubić, nasz bohater udaje się w miasto w poszukiwaniu kawy. Normalnej, czarnej. W sumie te poszukiwania kawy trwają przez cały film i są motywem równoległym do motywu poszukiwania swojego miejsca w życiu. Za każdym razem, kiedy Niko przychodzi gdzieś, by napić się kawy, spotyka kogoś dla nas nowego. I coś mu się nie udaje. Tak więc... poszukajmy kawy razem z Niko!
1. Poszukiwania kawy odsłona pierwsza - pieniądze
Nasz bohater ma wielką potrzebę napić się kawy. Oczywiście, chodzi po prostu o najzwyklejszą kawę, ale po wejściu do kawiarni spotyka go to, co zawsze spotyka w kawiarniach również mnie - nie ma czegoś takiego jak "po prostu kawa". Fragment w kawiarni zresztą bawi mnie do łez, bo to jest takie... so true. Więc wrzucę wam trailer, który właściwie pokazuje cały ten wic i przejdę do tego, o co mi właściwie chodzi, bo znów mam dziwne wrażenie, że zaczynam bezproduktywnie pieprzyć wkoło właściwego tematu:
Przy okazji sceny w kawiarni okazuje się, że nasz bohater ma za mało drobnych, więc musi skoczyć do bankomatu. I wtedy okazuje się, że... Konto pufff! znikło
2. Poszukiwań kawy odsłona druga - ojciec
Okazuje się, że to ojciec - dowiedziawszy się, że syn go okłamywał, zabiera mu wszystkie oszczędności i wydziela kieszonkowe. Przy okazji pada kilka gorzkich słów, przez które widzowie nie pałają specjalną sympatią do tatki Niko. A potem okazuje się, że na kawę jest za późno, ale na drinka nie. I tu jest pies pogrzebany - nie ma kawy = nie ma szczęścia.
Oczywiście upraszczam, ale kimże bym była, gdybym nie zarzuciła sucharem lub dwoma na całą notkę?
3. Poszukiwań kawy odsłona trzecia - przeszłość
Przy tej okazji poznajemy kumpla Niko, Matze (Marc Hosemann), niespełnionego aktora, który w zasadzie nigdy nie pracował w zawodzie. Właściwie w tym punkcie - tak sobie myślę - możemy połączyć dwie kawki w jedną, bo właściwie z przeszłością łączą się dwie historię.
Pierwsza z nich łączy się oczywiście z Matze, który zabiera Niko na plan filmowy, w odwiedziny do swojego przyjaciela. Przyjaciel gra w wyjątkowo dennym filmie historycznym (serio, film jest groteskowo żałosny, odeśmiałam sobie dupę, kiedy przyjaciel opowiadał Niko i Matze tę historię) dzięki któremu reżyser podkreśla, że mamy do czynienia z komediodramatem. Jednocześnie, Matze ma nadzieję, że załapie się na jakąś niewielką rólkę w tej produkcji, chociaż po skończeniu szkoły właściwie nigdy nie grał, bo czekał na rolę życia, która nigdy nie nadeszła. I tutaj po raz pierwszy - no dobra, po raz drugi - pojawia się podejrzenie, że naszego Niko otaczają ludzie, którzy naprawdę mają większe od niego problemy i w sumie wszyscy w jakiś sposób albo przegrali życie, albo zmierzają ku temu, by je w przepiękny sposób przegrać. Jak sam bohater zresztą.
Matze jest świetnym kompanem, bo na pierwszy rzut oka nie widać, że ma jakieś problemy
Osobą, która podpada pod drugą kategorię - prócz Niko - jest Julika (Friederike Kempter), dawna szkolna koleżanka naszego bohatera. Dzieckiem będąc, Julika była otyła, przez co była obiektem kpin - głównie kpił z niej Niko, cóż, tego mogliśmy się spodziewać. Teraz jednak Julika jest ładną, szczupłą artystką - tancerką. Niemniej jednak okazuje się, że i ona nie ma tak lekko, ponieważ ciągle jeszcze nie pozbyła się swoich kompleksów. Co więcej, wydaje jej się, że cały czas o tym myśli, co praktycznie robi z niej histeryczkę, z którą nie da się rozmawiać o niczym innym, jak jej problemach emocjonalnych. Julika, zafiksowana na przeszłość, kompletnie nie potrafi korzystać z teraźniejszości, udowadniając tym samym, że i ona w jakiś sposób zmierza ku autodestrukcji. W sumie - czysta zgroza.
W sumie nie wiem, czy powinnam jej współczuć, czy się z niej śmiać
4. Poszukiwań kawy odsłona czwarta - przypadkowy człowiek albo sukces
Ostatnia z naszych kawowych wycieczek po Berlinie to w zasadzie ucieczka przed histeryzującą Juliką. Razem z bohaterem trafiamy do jakiegoś niewielkiego baru, gdzie okazuje się - uwaga, niespodzianka - już nie można dostać kawy, bo jest za późno. Poirytowany Niko zamawia więc piwo, a wtedy zaczepia go starszy facet.
Na początku gada od rzeczy, ale... Później okazuje się, że wszystko ma sens
Starszy pan ewidentnie potrzebuje kogoś, z kim mógłby pogadać. Niestety, Niko nie jest tu najlepszym partnerem, bo wolałby samotnie rozmyślać nad własnym bólem istnienia, ale wtedy okazuje się, że staruszek naprawdę ma większe problemy od naszego bohatera, a ból istnienia Niko jest w zasadzie bólem wyimaginowanym. Staruszek, podobnie jak Matze i Julika, też jakby zmaga się z przeszłością, która czyni teraźniejszość nieznośną.
Chętnie rzuciłabym coś z Heideggera teorii o byciu w świecie, ale nie chcę was usypiać
Facet opowiada fascynującą historię swojego dzieciństwa, przy okazji której panowie ucinają sobie egzystencjalno-światopoglądową pogawędkę o dzisiejszym świecie w ogóle, jako świecie, w którym wszyscy żyją wyłącznie dla siebie. W sumie okazuje się, że świat jest w zasadzie niezmienny, bo ludzie zawsze żyli w ten sposób. Niestety, tak naprawdę rozmowa nigdy nie zostaje skończona, ponieważ starszy pan nagle decyduje się ją przerwać.
Nie będę wam trollować w sumie zaskakującego zakończenia, ale sami spójrzcie - Niko ostatecznie kawę dostał, prawda?
To, co w sumie podoba mi się w tym filmie, to zmniejszenie współczesnego świata do granic Berlina. Berlin to miasto nieudaczników. Berlin to miasto ludzi, którym nie wyszło - bo nie chcieli, bo nie wiedzieli jak osiągnąć sukces, bo płyną z prądem, bo dopadła ich proza życia. Powody są różne, natomiast efekt ciągle ten sam. Z drugiej strony to wcale nie ma pesymistycznego wydźwięku - ani trochę, chociaż po całym wywodzie tam wyżej to chyba brzmi dość niewiarygodnie.
Chociaż film jest czarno-biały, widz wie, że tak naprawdę nic tu czarno-białe nie jest. Chociaż każdy człowiek, którego w ciągu tych paru dni spotyka Niko, jest w jakimś sensie przegrany, to jednak ciągle jest nadzieja na to, że wydarzy się coś dobrego. Podkreśla to również muzyka - czasem melancholijna, czasem lekka, jazzowa, bardziej pasująca do komedii, niż tragikomedii. Podoba mi się również to, że film nie jest przesadnie rozbuchany - oszczędna jest zarówno scenografia, jak i gra aktorska.
Właśnie! Co do gry aktorskiej, to muszę powiedzieć, że film skonstruowany jest tak, byśmy głównie skupiali się na Niko. To w końcu on jest tu narratorem i z jego punktu widzenia obserwujemy Berlin. Muszę przyznać, że jest pewna reguła, która dotyczy Toma Schillinga - im bardziej cierpiący bohater, tym lepiej Schilling go gra. W "Oh boy" zresztą jest nie tyle cierpiący, co zrezygnowany i bardzo, ale to bardzo swoim nieudanym życiem wkurzony, ale to absolutnie nie wpływa na poziom gry. Właściwie główna postać jest tym czynnikiem, który najbardziej przyciąga i ciekawi.
Podsumowując, film dostaje ode mnie 10 punktów. Daję, bo mogę, prawda?
PS. Boru Wszechlistny, jestem taaaaaaaaaaaka nieobiektywna, ale co tam!
Czerwiec na blogasku zaczynamy z "Porozmawiajmy o...", głównie dlatego, że ostatnio nie robię nic, tylko się uczę. Ach, ta sesja, taki śmieszny czas w życiu studenta. Ale w związku z tym, że lubię życie na krawędzi, podejmę ryzyko nie uczenia się przez wieczór lub dwa i skrobnę wam tę oto skromną notkę.
Jak ogólnie wiadomo, jestem germanofilem i wszystko, co niemieckie, jest dla mnie dobre. W końcu to nie przypadek, że blogaskowi patronuje Hipster Hitler. W związku z tą moją niewytłumaczalną miłością do Niemiec jako takich, zachwycanie się kinem niemieckim próbowałam wam już narzucić w kilku miejscach, ot chociażby TU, TU, a już na pewno TU. Dziś to moje uwielbienie i mój fangirling (dużo, znowu) dostaniecie w dawce krytycznej.
To co, parę głębokich oddechów i jedziemy z tym koksem, co?
Muszę przyznać, że dzisiejszy wpis sponsoruje literka B jak Bleibtreu Moritz. Dużo dziś tego pana, oj, dużo.
PS. SPOILERS&FANGIRLING ALERT!
NIEMCY NIEPOWAŻNIE
1. Markus Goller "Przyjaźń!"
Zaczynamy od komedii, którą - mówiąc prosto z mostu - kocham. Bez żartów, ja naprawdę uwielbiam ten film. I jak to z filmami, które uwielbiam bywa, nie umiem powiedzieć dlaczego. Niby jest zupełnie banalny, a jednak pozwala się nie tylko zarykiwać i zakwiczeć srogo podczas seansu, ale i zostawia po sobie przyjemne wrażenie już po seansie.
Generalnie w filmie chodzi o to, że dwóch przyjaciół ze szkolnej ławy, Tom (Matthias Schweighöfer) i Veit (Friedrich Mücke) po upadku muru berlińskiego stwierdzają, że dość już się nasiedzieli w NRD, czas pozwiedzać mityczną Amerykę. Więc jadą - bez pieniędzy i w sposób czysto stereotypowy pozbawieni pojęcia o życiu na Zachodzie. Chcą jechać do San Francisco, ale okazuje się, że pieniędzy wystarczy jedynie na lot do Nowego Jorku. Juuhuu, zakrzyknie ktoś, czeka nas śmieszna opowiastka o dwóch ciemnych jak tabaka rogu gościach zza żelaznej kurtyny, ale to nie do końca prawda.
Veit ma jeden, konkretny cel tej wyprawy: to właśnie do San Francisco uciekł jego ojciec. Skąd to wie? Ano stąd, że co roku dostaje od niego kartki. Tom, jako dobry przyjaciel, wyrusza razem z nim. Ze sobą zabierają taśmy z niskobudżetowymi horrorami, które wspólnie nagrywali oraz film dokumentalny Toma o prawdziwym życiu w NRD. Pokazując je, chcąc zarobić na podróż z Nowego Jorku dalej. Oczywiście, nikogo te filmy nie obchodzą i nasi panowie dwaj są skazani na łapanie stopa. A na drodze, jak wiadomo, spotyka się różne indywidua. Dosłownie WSZYSTKIE perypetie, które spotykają naszych bohaterów są w przeuroczy sposób przerysowane, groteskowe i opierają się na socjalistycznym micie zgniłego Zachodu i stereotypach.
Oczywiście film nie byłby dobrym filmem, gdyby nie jedna dobra dusza, która pomaga naszym bohaterom w potrzebie. Tą duszą okazuje się Zoey (Alicja Bachleda-Curuś), która przywozi chłopaków do swojej małej mieściny, ale jednocześnie obiecuje, że za parę dni zabierze ich do San Francisco. W ciągu tych paru dni obaj panowie się w niej zakochują, Tom staje się sławnym dokumentalistą a fragmenty muru berlińskiego cudownie się rozmnażają (z niczego!), pozwalając chłopakom na niezły zarobek.
Z pozoru byłaby to raczej płytka, prosta historia, śmieszna opowiastka, gdyby nie wcale nie wesołe zakończenie i trochę prawdy, którą przemyca się w filmie za pomocą filmu dokumentalnego i wspomnieniach szkolnych czy o ojcu Veita. I to chyba jest w tym filmie najlepsze.
Cóż, YT, jak zawsze pomocny, wyrzuca trailer, ale musicie mi uwierzyć - to nie jest tak durne na jakie wygląda, a scena w gejowskim barze jest wyjątkowo CUDNA. No ja się spłakałam ze śmiechu, ale ja prosty organizm jestem.
2. Til Schweiger "Miłość z przedszkola"
Co ma wspólnego polski tytuł z oryginałem - do dziś nie wiem
Tym razem komedia romantyczna, powstała w czasie, kiedy Til już się porządnie rozmieniał na drobne. Komedyjka Schweigera jest z pozoru klasyczną komedią romantyczną, ale oczywiście z niemieckim, czasem żałośnie prostym, czasem wręcz grubiańskim humorem. Część żartów w tym filmie balansuje na granicy dobrego smaku, ale nie będziemy mieli tego Tilowi na złe, prawda?
Swoją drogą, jeśli ktoś się chce po prostu pośmiać i nie musi mieć do tego wyjątkowo dobrych żartów, to ja polecam ten film. Porównać go w sumie można do polskiego "Testosteronu", który pomimo żartów, które przekraczają granice, których "Miłość..." raczej nie przekracza, cieszył się swego czasu olbrzymią popularnością.
Jak głosi tytuł (kompletnie oderwany od oryginału) w filmie mamy do czynienia z miłością: wielką i po grób, jak to w komedii romantycznej. Głównym bohaterem jest dziennikarz brukowca, Ludo (Til Schweiger), który ma wiernego, przygłupawego przyjaciela, fotografa Moritza (Matthias Schweighöfer). W związku z ich kolejną wpadką, kiedy to Ludo obsmarowuje kogoś w brukowcu, zostają mu zasądzone prace społeczne w świetlicy dla dzieciaków. Świetlicę tę prowadzi Anna (Nora Tschirner). Anna okazuje się być znajomą Ludo z czasów jego młodości. Ale nie jakąś tam zwykłą znajomą, tylko brzydką, irytującą znajomą, którą Ludo miał brzydki zwyczaj wyśmiewać. Stąd też niechęć między dwójką naszych bohaterów, która utrzymuje się gdzieś tak do połowy filmu, bo potem to już dopada ich truloff. Oczywiście do truloffu droga nie jest prosta, a wybrukowana zapomnianymi krzywdami, stereotypami, grubym żartem o seksie tu i tam i koniecznością odrzucenia zgorzkniałości czy irytujących póz oraz odkryciu swojego prawdziwego ja.
Klasyka.
Generalnie filmidło najlepsze jest na wieczór ze znajomymi, piwem i chipsami, bo jest dosyć klasyczne właśnie. Polecam szczególnie ludziom, których nie poruszają seksistowskie żarciki i stare dobre stereotypy o roli kobiety i mężczyzny w świecie. Na przykład moja szanowna matula fanką filmu nie jest, a ja go lubię. Chociaż chyba nigdy go już nie obejrzę w jej obecności, bo jakoś tak dziwnie, jak ktoś się nie śmieje, podczas gdy ty chichoczesz sobie radośnie.
Tym razem trailer bez napisów, bo dostępny polski fragment mocno odstrasza od filmu, ale...
...w promocji dostajecie outtakes, bo to są cudne 3 minuty
3. Fatih Akin "Soul kitchen"
Akurat ten film został mi bardzo dawno temu polecony przez znajomą jako ciepła, miła komedia na ciepły i miły wieczór, ale o nim zapomniałam. Przypomniałam sobie o tym filmie kilka miesięcy temu na zasadzie "nie mam co robić, jest 3 w nocy, no to obejrzę film z Moritzem" (ponieważ na oglądanie filmów z Moritzem każda pora jest dobra, oczywiście). I w sumie przyznać muszę, że "Soul kitchen" jest takie, jak je reklamują: śmieszne, lekkie, przyjemne i ma mnóstwo pozytywnej energii. I jakoś grubiańskich żartów zaskakująco mało.
W całej historii - znów wyjątkowo klasycznej, ale za to przyjemnej - chodzi o to, że główny bohater, Zinos (Adam Bousdoukos), prowadzi restaurację o wdzięcznej nazwie Soul Kitchen właśnie, ale nie wiedzie mu się najlepiej. Co tu dużo mówić, Zinos ma poważne kłopoty finansowe, ale nie chce sprzedawać knajpy, bo włożył w nią za dużo serca. Jakby tego było mało, po drodze rzuca go dziewczyna i generalnie wszystko zaczyna się sypać - łącznie ze zdrowiem głównego bohatera.
I tak dochodzimy do pytania: kim byłby Zinos bez swoich przyjaciół i Illiasa (Moritz Bleibtreu), swojego przezabawnego brata-cwaniaczka? Cóż, z pewnością byłby smutnym gościem bez restauracji, ponieważ znakomici przyjaciele z nieatrakcyjnej, brzydkiej knajpy w krótkim czasie robią najpopularniejsze miejsce w mieście.
Szczerze przyznam, że nie do końca wiem, jak sklasyfikować ten film. To coś jak "Moje wielkie greckie wesele" bez wesela, za to w stylu niemieckim, z przerażającą ilością głośnych Greków. Z drugiej strony to coś pomiędzy "Jedź, módl się, kochaj" bez dennego romansu (chociaż romans jest, ale przedstawiony tak, że nie sposób nie zrobić "awwww") i modlitwy, a programami Magdy Gessler. Bez Magdy Gessler, ma się rozumieć.
Meh, aż z tego wszystkiego zgłodniałam!
YT jest dziś dla was wyjątkowo łaskawy, znowu trailer z napisami!
4. Philipp Stölzl "Zakochany Goethe"
Cóż, muszę przyznać, że to kolejny z filmów, które kocham miłością absolutnie niewytłumaczalną. Wprost go uwielbiam. Może dlatego, że Bleibtreu, Bruch, Stein i Fehling to tyle szczęścia, że moje serce fangirl ledwie to znosi.
Generalnie chodzi o to, że film ewidentnie ma się nam kojarzyć z takim hitem jakim był "Zakochany Szekspir" czy inna "Zakochana Jane". Tym razem rolę zakochanego odgrywa Johann Wolfgang von Goethe (Alexander Fehling). Nasz młody, początkujący artysta, nieprzystosowany, rzecz oczywista, do życia, oblewa egzamin: wiemy już, że ten pan prawnikiem nie zostanie. Bo woli pisać o królach olch, elfach i innych rzeczach. Ale praktyczny tatuś Johanna i tak wykorzystuje swoje kontakty i wysyła syna na praktykę do miasteczka na prowincji, coby mu poezyję z głowy wybić. Ale staje się zupełnie inaczej.
Szczerze przyznam, że to pierwszy niemiecki film kostiumowy, który obejrzałam od deski do deski. No nic nie poradzę, że się zarykiwałam. Ale to nie do końca komedia, moi drodzy.
Generalnie nasz Goethe (przez "o-e", polski tytuł zabija cały żart tytułu, NOALE) to film, który w łatwy, przyjemny i atrakcyjny dla oka (o, jak atrakcyjny!) przedstawia nam proces, w wyniku którego powstało dzieło, którym męczą nas w szkołach, czyli "Cierpienia młodego Wertera". Co więcej, przedstawia tę historię bez zbędnych ton Weltschmerzu i rozczarowania, co rośnie w miarę istnienia. Bo powód powstania dzieła jest wręcz banalny: nasz Johann nieszczęśliwie zakochuje się w pannie Lotcie Buff (Miriam Stein), która niestety, choć kocha Johanna, to zaręczona jest z do bólu praktycznym i pozbawionym romantyczności Albertem (Moritz Bleibtreu). By zobrazować, jak wybitnie nieatrakcyjny - w porównaniu z Johannem - jest Albert, wstawię mój absolutnie ukochany screen z filmu:
Ta-da, pośmialiśmy się, więc teraz wystarczy imię "Johann" podmienić na "Werter" i już mamy streszczenie "Cierpień..."
Co zabawne, wzoru do rozwiązania wszystkich problemów - nie tylko swoich, ale także bohatera, którego tworzy - dostarcza mu samobójstwo jego przyjaciela, Wilhelma (Volker Bruch). Z drugiej strony można powiedzieć, że samobójstwo było jednocześnie jego największym, bo niespodziewanym, dokonaniem.
Z tym filmem jest tak, że za nic nie przedstawia prawdy, a ogląda się naprawdę przyjemnie. Jak już się przyzwyczai do miejscami irytującej gry Fehlinga (serio, facet czasem kompletnie nie panuje nad twarzą, nie wiem, o co chodzi) i przestanie się popiskiwać nad totalnym urokiem jąkającego się Wilhelma i nieporadnego w kontaktach damsko-męskich Alberta, to nawet można sobie trochę podyskutować o ciężkim życiu artysty.
Ale nie przesadzajmy z tym dyskutowaniem, dobrze?
Meh, serio, nie wiem, co jest z tym trailerem, że w pewnym momencie się robi taki nadęty...
NIEMCY MNIEJ NIEPOWAŻNIE
1. Urs Odermatt "Mein Kampf"
Teraz przejdziemy do filmów zabawnych, ale zabawnych w zupełnie inny sposób. "Mein Kampf" to czarna komedia. Co ciekawe, nakręcona została na podstawie sztuki teatralnej tak, że cały, pełnometrażowy film i tak ogląda się jak teatr telewizji. "Mein Kampf" to oczywiście biografia Hitlera. Młodego Hitlera (Tom Schilling, re-we-la-cyj-ny Schilling - to słowo jakoś mi się do tego aktora przykleiło), ze śmiesznym wąsem, poznajemy, gdy przybywa do Wiednia, ponieważ chce studiować na tamtejszej akademii sztuk. Jak wiemy, albo i nie wiemy, z historii, z Adolfa malarz był naprawdę mierny. Natomiast w filmie Odermatta, Hitler jest mierny, by nie powiedzieć: kiepski, we WSZYSTKIM. Serio, jest tak nieporadny, że w schronisku dla bezdomnych stary Żyd, Szlomo (Götz George), musi robić za jego niańkę. Mówię wam, Adolf jest tak beznadziejny, że nawet powiesić się dobrze nie umie. Szlomo Hitlera karmi, opiera i odziewa, czasami dosłownie. Oczywiście Adolf jest bachorem wybitnie niewdzięcznym, a do tego wdaje się w nieciekawe towarzystwo narodowców.
Co ciekawe, "Mein Kampf" nie opowiada o życiu Hitlera w sposób dosłowny. Na przykład epizod pierwszowojenny jest sprowadzony do biegania po kanałach i strzelania do szczurów. Generalnie przy oglądaniu tego filmu, oprócz oczywistego zakwikiwania się, trzeba być też uważnym, trzeba zwracać uwagę na tak zwane "smaczki" (joj, jak ja nie znoszę tego słowa), czyli charakterystyczne zwroty, jak chociażby "już ja ci wymyślę ostateczne rozwiązanie, Żydzie!", czy przyodziewanie przez grubego rzeźnika białego munduru a przez innych skórzanych, długich płaszczy. No i mundurki Hitlerjugend, które też wkradają nam się do historii zupełnie niepostrzeżenie.
"Mein Kampf" można scharakteryzować w sumie dokładnie jedynym słowem: GROTESKA
2. Thomas Jahn "Pukając do nieba bram"
Film wybitnie nienowy, ale i tak go uwielbiam. I chyba ma coś z tym wspólnego przedstawiana w filmie historia jak i występ piękniejszego niż dziś, młodego Tila Schweigera i Moritza Bleibtreu. Ale do rzeczy, drodzy moi, do rzeczy.
"Pukając do nieba bram", to komediodramat, w którym opowiedziana jest historia, można powiedzieć, ostatnich dni z życia dwóch nieuleczalnie chorych, młodych mężczyzn, Martina (Til Schweiger) i Rudiego (Jan Josef Liefers). Nie byłoby pewnie to wszystko tak śmieszne, gdyby nie to że panowie są przeciwieństwami: Rudi jest ułożony, spokojny, nieśmiały, zachowuje się poprawnie i nie robi nic wbrew prawu, a Martin... No, Martin wprost przeciwnie. Niemniej jednak obaj, już nad butelką tequili, którą przypadkowo znajdują, uznają, że umrzeć tak po prostu, to za mało. Postanawiają uciec ze szpitala i pojechać nad morze. Tylko dlatego, że to było jedno z marzeń Rudiego. Niefart chce, że nasi bohaterowie kradną auto, które należy do gangstera Frankiego (Huub Stapel), a w bagażniku znajduje się walizka z milionem marek.
Kiedy kradzież zostaje odkryta, tak samo jak obecność tej nieszczęsnej walizki, zaczyna się cała zabawa. Martin z Rudim w drodze nad morze spełniają marzenia nie tylko swoje, ale i swoich bliskich, a Frankie wysyła za nimi w pościg swoich dwóch najlepszych ludzi... Którzy okazują się być wyjątkowymi, hm, debilami. Bo Henk-Belg (Thierry van Werveke) i Abdul-Arab (Moritz Bleibtreu) naprawdę są idiotami. Właściwie to, że obaj są tak głupi, a na domiar złego Abdul nie wypowiada zdania, w którym nie popełniłby błędu językowego, robią za najlepszy komediowy przerywnik w całym naszym filmie. Serio, nigdy nic tak mi nie poprawia humoru jak scena ze skejtem i bananem.
Cały film jest wprost rewelacyjny. Henk i Abdul są idealną parodią twardych gangsterów z amerykańskiego kina, podobnie jak parodią amerykańskich gliniarzy są policjanci w tym filmie. Film co prawda we wszystkich kryminalnych wątkach korzysta z parodii, ale kompletnie nie przeszkadza to w odbiorze, a czyni film fajniejszym. I niespodziewane po tych wszystkich rykach i chichotach zakończenie też jest niespodziewanie dobre.
Niestety, YT jest głupi i śmierdzi mokrym psem, wyrzuca mi tylko coś takiego...
NIEMCY POWAŻNIE
1. Tom Tykwer "Biegnij, Lola, biegnij"
O tym filmie będzie króciutko, bo mówienie cokolwiek na temat jego fabuły byłoby potwornym trollowaniem.
Po pierwsze: film jest krótki. Po drugie: nie jest dla wszystkich. Tylko dla tych, co lubią bardzo krótkie sceny, dynamizm i niewiele dialogów. W filmie dzieje się dużo, czasem za dużo. A to wszystko dlatego, że Manni (Moritz Bleibtreu - tak, jeszcze kilka razy napiszę to nazwisko, sorry, Winnetou) zapomina torby z pieniędzmi, która jest przeznaczona dla szefa mafii, dla którego pracuje. A gdy do spotkania z gangsterem zostaje tylko kilka minut, Manni dzwoni do swojej dziewczyny Loli (Franka Potente), która ma tylko dwadzieścia minut, by coś wymyślić. Więc biegnie, bez większego pomysłu, oczywiście.
Chyba najciekawszym elementem tego filmu, są przedstawione w fotograficznym skrócie historie ludzi, na których wpada Lola. Kolejne wersje historii też mają coś w sobie. W gruncie rzeczy nie jest to film sensacyjny, a film o miłości. Albo ja zaliczyłam kolejny overthinking.
W sumie film jest jak trailer, więc pomyślcie, czy macie nerwy żeby takie slajdy oglądać.
2. Olivier Hirschbiegel "Eksperyment"
Tym razem film, który sprawił, że podczas oglądania musiałam sobie robić przerwy, co mi się z reguły nie zdarza, choćbym nie wiem jak drastyczne obrazki oglądała. Chociaż "Eksperyment" to nie film, w którym krew leje się strumieniami, to jest na swój sposób drastyczny. I przerażający. Trochę.
Najciekawsze jest to, że cała historia oparta jest na faktach. A co to za historia? To historia eksperymentu, który polegał na tym, by sporą grupę mężczyzn podzielić na dwie podgrupy: więźniów i strażników, a potem zamknąć ich w prowizorycznym więzieniu na dwa tygodnie.
Głównym bohaterem jest Tarek Fahd (Moritz Blei... Czy ja już tu tego pana nie wspominałam?), który do całego eksperymentu podchodzi jak do zabawy, na której można jeszcze dobrze zarobić. Okazuje się jednak, że ludzie, którym daje się władzę, zaczynają się robić niebezpieczni. A ci, którym kazano odgrywać rolę więźniów nagle stają się zupełnie innymi, prowokującymi konflikty, wulgarnymi gośćmi. W efekcie doprowadza to do kryzysu, który dla żadnego z uczestników eksperymentu nie kończy się dobrze. I to, co ludzie tam ze sobą robią, jest chyba najbardziej przerażające.
No, to zwiastun z lektorem. Taki trochę byle jaki, ale jak zwykle YT "świetnie" ze mną współpracuje
3. Uli Edel "Baader-Meinhof"
Uwielbiam ten plakat. Autentycznie go uwielbiam
Cóż, "Baader-Meinhof" to taki film, do oglądania którego bez pojęcia o Frakcji Czerwonej Armii lepiej nie siadać. Bo nikt nie będzie nam niczego zbyt dokładnie tłumaczył.
Akcja filmu toczy się między końcem lat 60. a końcem lat 70., kiedy powstaje lewicowa grupa terrorystyczna - RAF właśnie - pod przywództwem Andreasa Baadera (Moritz Bleibtreu) i Ulrike Meinhof (Martina Gedeck). Oczywiście, na początku słusznie protestują przeciwko wojnie w Wietnamie i polityce Ameryki w tamtych latach, a potem... Potem to wygląda, jakby protestowali dokładnie przeciwko wszystkiemu. I to z użyciem przemocy, którą protestem usprawiedliwiają. Wszak cel uświęca środki.
W pewnym momencie nie wiadomo, czy nawet Baader i Meinhof wiedzą, od czego to wszystko się zaczęło. I chyba nie mają nad tym kontroli. Lkiedy zostają aresztowani i sądzeni w procesie, który - przynajmniej tak jest przedstawiony - odbiega od jakichkolwiek standardów, podobnie jak ich wcześniejsze działania. Jednocześnie, całe przedsięwzięcie, pozbawione liderów, kompletnie upada. Członkom RAFu nie pozostaje nic więcej jak bezmyślna przemoc, która jest wbrew lansowanym głównie przez Baadera hasłom i wymierzona przeciwko tym, o których prawa teoretycznie miano walczyć.
Lubię ten film głównie ze względu na to, jak są pokazani Baader i Meinhof. Szczególnie Meinhof, która w pewnym momencie staje się irytującą babą, która sama nie wie, czego chce. A staje się to wtedy, kiedy zauważa, że nikt nad RAFem już tak naprawdę nie panuje. Nawet charyzmatyczny Baader nie daje rady. Baader jest zresztą bardziej w tej swojej charyzmie prawdziwy niż Meinhof.
Może to znowu overthinking, ale wydaje mi się, że film jedynie wykorzystuje historię RAFu do tego, by pokazać mechanizmy kierujące grupami terrorystycznymi tak w ogóle. Nawet nie chodzi o czasy, o których film opowiada. Myślę, że w tym filmie jest coś bardziej uniwersalnego i przez to jest jeszcze ciekawszy. Ale ja to ja, jak dobrze wiemy.
Trailer trochę nadęty, ale nie bójcie się, film taki nie jest
4. Dennis Gansel "Fabryka zła"
Ten film ma tak złe plakaty, że musiałam wziąć jakąś skandynawską wersję. Bo na przykład szczególnie polski plakat w ogóle rozmija się z treścią filmu
Najlepsze zostawiłam sobie na koniec. I tak musicie mnie pochwalić, że długo wytrzymałam bez gadania o wojnie, prawda?
Myślę sobie, że "Fabryka zła" jest chyba najlepszym z filmów w dzisiejszym zestawieniu. I w sumie warto go obejrzeć nawet jeśli macie tendencję do cytowania "Polaka małego" każdemu, kto się nawinie i czytywaniu Frondy i brania tego wszystkiego generalnie bardzo serio.
"Fabryka zła" opowiada nam historię przełomu lat 1942/43 w Niemczech. Główny bohater, pochodzący z rodziny robotniczej Friedrich (Max Riemelt, na razie najlepsza rola ze wszystkich, w których go widziałam), młody, obiecujący bokser, zostaje na jednym z turniejów wypatrzony przez trenera z elitarnej szkoły Napola, która kształci przyszłych przywódców Rzeszy. Zachęcony opowieściami i możliwościami, ucieka z domu. W zmaganiach z surową dyscypliną pomaga mu wrażliwy syn wysokiego oficera, Albrecht (Tom Schilling, naprawdę REWELACYJNY). Niemniej jednak nie jeden Albrecht jest tu wrażliwy, ponieważ nie raz i nie dwa dostajemy sceny, które dobitnie pokazują, czym jest tak naprawdę dyscyplina w Napoli - a jest zwykłym dręczeniem i znęcaniem się psychicznym, które doprowadza do niespodziewanego samobójstwa jednego z uczniów.
Albrecht jest w sumie przeciwieństwem Friedricha, więc chłopcy sobie pomagają - tak rodzi się ich przyjaźń. Friedrichowi wydaje się, że Albrecht ma klawe życie, tylko że nie. Surowy ojciec Albrechta ( Justus von Dohnányi) wolałby mieć takiego syna jak Friedrich właśnie: sportowca, nie wrażliwca piszącego wiersze i najlepsze wypracowania w szkole. I zdaje się, że Albrecht czasem stara się być jak Friedrich a Friedrich jak Albrecht. Niemniej jednak Friedrichowi coraz bardziej zaczyna się w szkole podobać - głównie dlatego, że odnosi sukcesy w sporcie i jest popularny, czego nie można powiedzieć o szarej myszce, jaką jest Albrecht.
Meh, bełkotliwie. ALE:
Kiedy już chce się Albrechta pocieszyć, podać mu ciepły kocyk i kakao z piankami i generalnie zabrać go z tej złej szkoły, to przychodzi moment, kiedy zdajemy sobie sprawę, że to już po Albrechcie. W niejakiej odległości od Napoli z transportu uciekają radzieccy więźniowie, więc ojciec Albrechta zarządza obławę, w której udział biorą uczniowie. Nauczeni, jak walczyć na wojnie, zabijają, podobno uzbrojonych, zbiegów. To właśnie ten moment, w którym miarka się przebrała: Albrecht ma być zabrany ze szkoły, gdyż ojciec zadecydował, że to czas wstąpić do SS. Najlepiej na Ukrainie. Bo trzeba w końcu kiedyś z Albrechta zrobić mężczyznę i przy okazji nie pozwolić mu mówić o tym, co naprawdę wydarzyło się w czasie obławy, prawda?
Czy zaskoczę was, jeśli powiem, że Albrecht ostatecznie na Ukrainę nie pojechał? Pewnie nie. Ale i tak nie spodziewajcie się happy endu. Nie tym razem.
Trailer kiepskiej jakości, ale nie znalazłam lepszego. Uciekłam z krzykiem z YT kiedy zobaczyłam filmiki shipujące głównych bohaterów. Ktoś tu zaliczył overthinking
I to by było na tyle w dzisiejszym "Porozmawiajmy o...". W sumie przyznam, że wcale tak łatwo mi się filmów nie wybierało. Mogę wam tylko jeszcze polecić dostępne z angielskimi lub polskimi napisami:
- "Schutzengel"
- "Die Vierte Macht"
- "Cząstki elementarne"
- "Chiko"...
... No i nie wiem, co jeszcze. Pewnie coś mi się przypomni. Tymczasem do zobaczenia i