Dziś znów - nietypowo - notka o dwóch filmach. Mniej nietypowo w notce będą zdjęcia, całe dwa. To już się kilka razy zdarzało, więc nie powinniście być zaskoczeni. Notka napisana główne po to, by dowieść dwóch tez. A właściwie dowieść jednej i ugruntować drugą.
Pierwsza teza to: Niemcy lubią komplikować: jak szczęście, to niesamowite, jak nieszczęścia, to wszystkie możliwe!
Druga teza to: Ładny Niemiec jest ładny, bo jest ładny i jest Niemcem, czyli mały przewodnik po tym, dlaczego nastoletni fangirl we mnie zmusza mnie do oglądania filmów, nawet tych nieszczególnie dobrych.
Zaczynamy.
PS. SPOILERY, JAK ZWYKLE. FANGIRLIZM TYM RAZEM W ILOŚCI ŚLADOWEJ. ALE JEST, WIĘC OSTRZEGAM.
Zbrodnia na farmie
Jak czytamy na plakacie, film na podstawie książki. Bestselleru podobno. Jestem w stanie uwierzyć, że pewnie lepiej się to czytało niż oglądało. Ja nie zarzucam, że to jest zły film, po prostu niektóre rozwiązania wywołują potężne WTF. A chyba nie powinny. Ale od początku:
Miejscem akcji jest mała bawarska wioska, w zasadzie osada, Tannöd właśnie (dlatego nie widzę sensu w tłumaczeniu tytułów większości filmów, NOALE tym razem nie jest jeszcze tak źle). Pewnego dnia dochodzi tam do tragedii: nieznany osobnik lub osobnicy mordują całą rodzinę Dannerów, szczerze mówiąc brutalnie i, początkowo, kompletnie bez sensu. Kilka lat po tych wydarzeniach do Tannöd, na pogrzeb swojej matki, przyjeżdża Kathrin (Julia Jentsch). Odkrywa, że stary Danner (Vitus Zeplichal) był jej matce winny spore pieniądze. W krótkim czasie odkrywa również, że jej matula nie była jedyną pokrzywdzoną, ale nikt nie chce z nią o tym rozmawiać. Co więcej, ludzie wciąż są przerażeni tą zbrodnią, ponieważ zabójca nie został złapany. Krążą nawet plotki, że jest to mieszkaniec wsi. A więc: mieszkańcy Tannöd z jednej strony są przerażeni, z drugiej straszą Kathrin i z dziwną lubością opowiadają o zakrwawionych, zmasakrowanych ciałach Dannerów i ogólnie sieją atmosferę grozy slash niepokoju. Grozę slash niepokój sieją również krajobrazy, ciemne, mroczne, potwornie zimne (niebieski i zielony filtr wykorzystywany wręcz do urzygu. Scen z wykorzystaniem światła i ciepłych kolorów jest od biedy dwie). Właściwie jedyną normalną i nie siejącą grozy slash niepokoju rodziną jest rodzina Hauerów, u której pracowała matka głównej bohaterki i którą to bohaterką rodzina się teraz zajmuje. W ogóle od początku jasne jest, że Hauerów zbrodnia ta dotknęła najbardziej. Szczególnie Georga (Filip Peeters), który kochał się w młodej Dannerównie (Briggite Hobmeier).
Ufff... Dużo nazwisk. Ale na tym praktycznie koniec, obiecuję.
Żartowałam.
Hauerowie to misie-pysie przytulanki i bardzo starają się wynagrodzić Kathrin to, że matkę widywała tylko w wakacje. Szczególnie ambitnie i bardzo intensywnie stara jej się to wynagrodzić młody Hauer, Johann (Volker Bruch), który wręcz obiecuje pomóc jej rozwiązać zagadkę pieniędzy, matki i Dannerów. Problem w tym, że jemu również nikt nic nie mówi, a niewiele pamięta, bo jest za młody. Peszek. Nieoceniona jednak okazuje się tu głównie pomoc miejscowej wariatki, Traudl (Monica Bleibtreu - tak, tak, matka wychwalanego wielokrotnie na tym blogasku Moritza).
Teza: ładny Niemiec jest ładny, przykład 1: portret z dziewczyną, cielakiem i wieśniakiem w tle
Przy okazji tego wyjaśniania okazuje się, że nasza bohaterka rozgrzebała stare rany i wyciągnęła na światło dzienne coś, o czym wszyscy woleliby zapomnieć, chociaż w sumie nie potrafią z tym żyć oraz męczą się straszliwie. Okazuje się bowiem, że Danner był niemiłym, nieużytym, złośliwym, chwalącym się swoim bogactwem dziadem, który terroryzował całą wioskę i na każdego miał haka. A na dodatek miał kazirodczy związek z własną córką, więc w sumie dobrze, że umarł, tylko reszty szkoda. Poza tym, nikt nie widzi sensu w rozgrzebywaniu tej historii i niech sobie Kathrin jedzie, skąd przyjechała, bo jest nietutejsza, zadaje się z Hauerami (a może to zazdrosny Hauer zabił?!) i wariatką Traudl, więc z czym do ludzi. Potem okazuje się, że nie tyle Danner terroryzował wioskę, co praktycznie biegał po wsi i gwałcił kobiety, a ich mężów trzymał w kieszeni, bo był bogaty i dużo pożyczał biednym, nierozgarniętym chłopkom... WTF, filmie, WTF i w ogóle quo vadis?!
Tutaj zastosowanie ma teza pierwsza, czyli: Niemcy lubią komplikować. Nie dość, że w filmie mamy niewyjaśnione morderstwo, skomplikowane relacje rodzinne (tak Dannerów, jak i Kathrin i jej matki oraz Johanna i Georga), mamy również terroryzującego wioskę dziada, samosąd w domyśle i małomiasteczkowe uprzedzenia. Za dużo, za dużo, można się zgubić.
Do połowy filmu scenariusz głównie skupia się na stosunkach wieś-Dannerowie i wieś-wieś. Apogeum stanowi naprawdę fantastyczna i chyba w całym filmie najlepsza scena w miejscowej knajpie, kiedy to wszyscy zaczynają podejrzewać wszystkich i raz jeszcze opowiadają historię morderstwa, tym razem uzupełnioną przez nie zawsze uzasadnione oskarżenia, udowadniając, że nikt nie jest bez winy, nawet proboszcz. Potem środek ciężkości zostaje zdecydowanie przeniesiony na relacje Kathrin-wieś i niezbyt szczęśliwą historię rodzinną bohaterki. A wtedy to już zaczynamy się porządnie nudzić, bo KTO ZABIŁ, KTO ZABIŁ, CO MNIE OBCHODZĄ TWOJE ROMANSE Z JOHANNEM I TEN CIELAAAAK! Kiedy już na koniec dostajemy odpowiedź na pytanie, kto jest mordercą, to wolelibyśmy, by historia Dannerów jednak została tylko straszną opowieścią, którą przypomina się sobie od czasu do czasu przy ognisku, bo z odkrycia mordercy kompletnie nic nie wynika. No, cholera, dlaczego?!
A może dlatego, że już wcześniej wszyscy wiedzieli?
Bajdełejem: podejrzewam, że podryw na cielaka/źrebaka/kózkę/owieczkę/psiaka lub kotka zadziała, nawet jeśli nie jesteście Pięknym Volkerem. Ale może nie róbcie z tego jednego z wątków filmu.
Do połowy filmu scenariusz głównie skupia się na stosunkach wieś-Dannerowie i wieś-wieś. Apogeum stanowi naprawdę fantastyczna i chyba w całym filmie najlepsza scena w miejscowej knajpie, kiedy to wszyscy zaczynają podejrzewać wszystkich i raz jeszcze opowiadają historię morderstwa, tym razem uzupełnioną przez nie zawsze uzasadnione oskarżenia, udowadniając, że nikt nie jest bez winy, nawet proboszcz. Potem środek ciężkości zostaje zdecydowanie przeniesiony na relacje Kathrin-wieś i niezbyt szczęśliwą historię rodzinną bohaterki. A wtedy to już zaczynamy się porządnie nudzić, bo KTO ZABIŁ, KTO ZABIŁ, CO MNIE OBCHODZĄ TWOJE ROMANSE Z JOHANNEM I TEN CIELAAAAK! Kiedy już na koniec dostajemy odpowiedź na pytanie, kto jest mordercą, to wolelibyśmy, by historia Dannerów jednak została tylko straszną opowieścią, którą przypomina się sobie od czasu do czasu przy ognisku, bo z odkrycia mordercy kompletnie nic nie wynika. No, cholera, dlaczego?!
A może dlatego, że już wcześniej wszyscy wiedzieli?
Bajdełejem: podejrzewam, że podryw na cielaka/źrebaka/kózkę/owieczkę/psiaka lub kotka zadziała, nawet jeśli nie jesteście Pięknym Volkerem. Ale może nie róbcie z tego jednego z wątków filmu.
Księżycowe obietnice
Tym razem mamy do czynienia z zupełnie innym rodzajem filmu, czyli dramatem (tylko i wyłącznie dramatem), ale w tym przypadku zostały popełnione dokładnie te same błędy, co w przypadku Zbrodni na farmie.
Akcja rozgrywa się, powiedzmy, na dwóch płaszczyznach: na Łotwie w latach 30. i 40. oraz w Niemczech w latach 90. Bohaterki filmu mamy zasadniczo dwie: dziennikarkę Sofię (Juliane Köhler) i jej matkę Margę (Hannelore Elsner). Osią filmu są ich skomplikowane relacje rodzinne oraz sekrety matki z młodości. Ale od początku:
Historia zaczyna się wtedy, kiedy Sofia zbiera materiały do reportażu o krajach bałtyckich. Wszyscy mówią jej, że by materiał się sprzedał, potrzebna jest też jakaś osobista historia, osobisty dramat. Sofia bardzo intensywnie szuka dramatu, ale wtedy okazuje się, że to świetny materiał znajduje ją: chora na Alzheimera matka zaczyna wyraźnie tracić kontakt z rzeczywistością, jeżdżąc po Niemczech i szukając swojego dawno zmarłego męża, Jurisa, jednocześnie ciągle wracając do wspomnień ze swej młodości, kiedy to jeszcze mieszkała na Łotwie. Stare, dobre czasy, które można bez obaw wykorzystać w reportażu... Tylko że nie.
W tym momencie film zaczyna się robić bardzo chaotyczny i bardzo nieskładny, bo dostajemy dawkę uderzeniową flashbacków z młodości Margi (tym razem jest to Karoline Herfurth), która jest szaleńczo zakochana w swoim narzeczonym (Niklas Kohort). A w Mardze zakochany jest, równie szaleńczo, przyjaciel Jurisa, Osvalds (David Kross), ale oczywiście pozostaje sobie biedny i niezauważony. Oczywiście. Nie żeby mi ta sztampa przeszkadzała, w końcu to dramat, od dramatu wymaga się określonych motywów.
Teza: ładny Niemiec jest ładny, przykład 2: z nieszczęśliwą miłością mu do twarzy
Mój główny zarzut wobec tych flashbacków brzmi: są zbyt poszatkowane. Najpierw dostajemy szczęśliwych i zakochanych Margę i Jurisa, by zaraz potem obserwować ich na ślubie, kiedy to Juris już wolałby wymiksować się z imprezy, bo jest zakochany w Ievie (Juta Vanaga). I taki biedny widz pyta się: kiedy, jak, dlaczego?! A później jest już tylko gorzej. Nieoczekiwane skoki w czasie i przestrzeni irytują na równi z nielogicznością flashbacków. Bo z jednej strony mamy Jurisa szczerze zakochanego, z drugiej szalejącą z zazdrości Margę, z trzeciej rozpadającą się przyjaźń, z kolejnej ojca, który wolałby niemieckiego zięcia, z następnej Jurisa przekonanego, że do małżeństwa został zmuszony przez rodziców właśnie, a jeszcze na kolejnym planie jest wojna, strach przed Rosjanami i uciekający z Łotwy Niemcy. Za dużo i zbyt nieskładnie.
Co gorsza flashbacki posiadają ogromny, aczkolwiek niewykorzystany potencjał: bo można by dzięki nim opowiedzieć historię Niemców bałtyckich, Łotyszy, stosunków między nimi, sytuacji Łotwy po wejściu wojsk radzieckich, wyjaśnić co nieco na temat ruchu oporu... A nawet jeśli uparcie skupialibyśmy się na prywatnym dramacie, to jest ich przecież zdecydowanie więcej: dramat zdradzanej Margi to jedno, jest jeszcze niemal bezrefleksyjna niewierność Jurisa, jest dramat niezauważanego Osvaldsa, ostatecznie zniszczona Ieva, na którą donosi Marga, jednocześnie mieszkając przecież z Osvalsdem, który rzeczywiście należy do ruchu oporu, a ostatecznie jest przecież również dramat czującej się niedostatecznie kochaną Sofii. Podsumowując: to skomplikowane, a na koniec okazuje się, że nawet matka nie jest pewna.
Być może odzywa się tu we mnie głupia i bardzo pierwotna potrzeba, żeby bajki opowiadać po kolei, od jasnego początku do sensownego końca, ale jestem święcie przekonana, że wydarzenia z lat 90. dużo lepiej sprawdziłyby się jako jedynie rozpoczęcie i zakończenie historii Margi. Nie tylko dlatego, że jej wspomnienia są dużo ciekawsze.
Ale zdaje mi się, że rozumiem zamysł scenarzysty: przedstawić historię tak, jak ją sobie mogła opowiadać zdezorientowana i chora staruszka. Wielka szkoda jednak, że cały ten pełen niedopowiedzeń sposób opowiadania historii prowadzi do banalnego finału pełnego zgranych do imentu chwytów i w sumie niepotrzebnych scen. Naprawdę szkoda, bo film zapowiadał dużo lepsze i ambitniejsze zakończenie.
Ale zdaje mi się, że rozumiem zamysł scenarzysty: przedstawić historię tak, jak ją sobie mogła opowiadać zdezorientowana i chora staruszka. Wielka szkoda jednak, że cały ten pełen niedopowiedzeń sposób opowiadania historii prowadzi do banalnego finału pełnego zgranych do imentu chwytów i w sumie niepotrzebnych scen. Naprawdę szkoda, bo film zapowiadał dużo lepsze i ambitniejsze zakończenie.
Szkoda mi również fantastycznej muzyki ludowej, którą zagrano ledwie dwa razy, a postawiono na smętne fortepianowe melodie. Nie żebym miała coś przeciwko smętnym fortepianowym melodiom, ale muzyka na otwarciu robi taką nadzieję, że potem już nic, tylko rozczarowanie.
Podsumowując: 6 na 10 dla obu filmów.