niedziela, 26 maja 2013

23. Wojna razy dwa czyli "Sto na sto" Srdana Golubovicia i "Zanim spadnie deszcz" Milcho Manchevskiego

Od tematu wojny nie uwolnię się chyba nigdy. Niemniej jednak pierwszy raz mam zaszczyt przedstawić notkę, którą sponsorują zajęcia z kina jugo i sesja letnia 2013. Tak więc dziś przedstawiam filmy dwa, oba z raczej mało popularnych krajów: Serbii i Macedonii. 

Zacznijmy od filmu serbskiego, czyli Sto na sto Srdana Golubovicia, bo... Bo tak. 

Dopisek odautorski: okładka płyty DVD, jak i plakat promujący, są wyjątkowej urody paskudne, a Vuk Kostić ma tu rękę wielkości własnej głowy...WTF?!

Cały czas zastanawiam się, jakby streścić ten film. No bo właściwie w tym przypadku fabuła jest jedynie pretekstem, żeby opowiedzieć o kondycji serbskiego społeczeństwa tuż po zakończeniu wojen jugosłowiańskich.  To może tak:
Poznajcie Igora (Srđan Todorović): Igor niespecjalnie wyróżnia się z tłumu: ot, taki trochę niedomyty gość, nic wielkiego. Poznajemy go, kiedy sprzedaje swoją strzelnicę, ponieważ nie jest w stanie dłużej jej prowadzić. Sprzedaje ją Rundzie (Milorad Mandić), który wygląda jak uosobienie źle pojmowanego stylu lat dziewięćdziesiątych: nosi zaczesane do tyłu długie włosy, złoty łańcuch, a ubrany jest w świecący garnitur. I już wiemy, że Runda jest g a n g s t e r e m. Potem dowiadujemy się, że akcja rozgrywa się w Belgradzie, a Igor jest narkomanem, który sprzedał strzelnice po to, by nie tyle spłacić stare długi, co mieć na narkotyki. Generalnie Igor ma traumę, bo był na wojnie i potrzebuje ewidentnie pomocy, a narkotyki są jedynie ucieczką. Co więcej, Igor pomoc by miał, gdyby ją widział. Ma bowiem młodszego brata, Sašę (Vuk Kostić). Brat na wojnie nie był, bo za młody, za to kontynuuje to, co Igor z powodu wojny musiał porzucić: trenuje strzelectwo i ma sporą szansę, by zostać mistrzem, dokładnie tak jak Igor. Problem w tym, że Runda jest, jak się rzekło, gangsterem, więc wcale nie ma zamiaru strzelnicy prowadzić. I tu zaczynają się wszystkie problemy. 
Sto na sto to trochę dziwne połączenie kina zaangażowanego społecznie, dramatu, akcji i westernu. Serio, jest dziiiiiiwnie od początku do końca. Do elementów kina zaangażowanego należy głównie postać Igora, którego zadaniem jest pokazać, że wojna jest zła, że niszczy i przynosi szkody. Drugim elementem jest miasto, Belgrad (zdaje się, że dzielnica Nowy Belgrad, ale głowy uciąć sobie nie dam. Socrealblokowisko jak socrealblokowisko. W Warszawie też takie mamy) jest po prostu paskudny. Większość akcji rozgrywa się na blokowisku, szpetnym, brudnym blokowisku z rozbebranymi koszami na śmieci, pomazanymi brzydkimi słowami ścianami budynkami i wybetonowanymi podwórkami. Świat w Sto na sto to świat z betonu, świat brzydkich domów, brzydkich wind, brzydkich mieszkań i brzydkich samochodów i ludzi, którym nie chce się chcieć, a jak już się chce, co nie mogą się samorealizować, bo nie mają do tego warunków. Dramatem są oczywiście wydarzenia przedstawiane, czyli historia o tym, jak świat Sašy się powoli rozpada. Natomiast akcją nazwałabym to, co Saša robi po tym, gdy dowiaduje się, że nie będzie mógł już trenować. Nasz bohater bowiem kradnie karabin snajperski swojego brata i przeistacza się w samotnego mściciela (element jak w mordę strzelił westernowy, tylko konia i saloonu brakuje), zabijając lub próbując zabić wszystkich tych, którzy albo zagrażają projektowi życia, jaki sobie wymyślił, albo Igorowi. W sumie na jedno wychodzi, ale ja się nie znam. 
Ostrzegam przed wyjątkowo oszczędną grą aktorską, charakterystyczną dla filmów z tamtych rejonów. Czasem aż może się wydawać, że aktorzy grają jak roboty, albo znów grają zbyt teatralnie. Niemniej jednak to rzecz, to której się trzeba przyzwyczaić. Z drugiej strony nie można się przyzwyczaić do dwóch min Vuka Kosticia, które to miny uskutecznia w każdym filmie, w którym zagra - to taki mój zarzut względem aktora, którego zwyczajnie nie lubię.
Wielkim plusem tego filmu jest takie pokazywanie Belgradu, żeby pokazać tylko to, co w nim paskudne. W końcu co jak co, ale tylko szpetne blokowisko będzie idealnym tłem do opowieści o ludziach wypalonych, zniszczonych nałogiem albo zwyczajnie złych (tak jak Runda i cała zgraja gangsterów, która się przez film przewala). Jeśli chcecie więc zobaczyć Belgrad z folderu, to nie w tym filmie. Jak na film z roku 2001 prowadzenie kamery nie jest specjalnie innowacyjne ani rewelacyjne: głównie dostajemy szerokie plany, statyczne zbliżenia (głównie w scenach na strzelnicy), ujęcia z dołu lub z góry na ulicę czy blok. Kamera nie ma w zwyczaju podążać za bohaterami, niestety. 
Mocnym punktem filmu jest także muzyka: elektroniczna, drażniąca i pulsująca w mózgu. Generalnie miałam mocne przeświadczenie, że coś mi przypomina, a potem sobie uświadomiłam, co. Jeśli ktoś oglądał Biegnij Lola biegnij to mniej więcej wie, czego się spodziewać. 
Podsumowując 7 na 10 dla Sto na sto

Drugi z filmów, choć nagrany w 1994 r. również nie pcha nas w konflikt, a opowiada o wojnie w sposób pośredni. Znowu. 

Dopisek odautorski: Rade Šerbedžija nie tylko dźwiga poziom filmu, ale i plakatu, meh. 

Od razu powiem, że w tym filmie czas szaleje, jakby się nim bawił Doktor, więc film należy oglądać uważnie, tak uważnie, że głównie zwracać uwagi na gęby, bo mamy 5 aktorów na krzyż, ale czas, czas się liczy! Chociaż to jest podobno artyzm, a ja, która raczej lubię mieć historię poprowadzoną od toczki A do toczki B, jestem po prostu profanem i powinnam się przymknąć. No, może. 
Film Zanim spadnie deszcz składa się z dwóch części: pierwsza z nich, krótsza, zatytułowana "Słowa", opowiada historię mnicha Kirila (Grégoire Colin), który w monastyrze ukrywa pewną młodą Albankę. Problem w tym, że nasz  mnich złożył śluby, polegające na tym, że milczy. Tutaj istotny staje się tytuł tej części. Jedną z sugestii, mówiących że na tym terenie dzieje się źle, jest uzbrojony oddział, który przybywa do monastyru, szukać wspominanej Albanki, która jest oskarżona o morderstwo. Nie znajdują jej, ale znajdują ją mnisi. Co dla Kirila, moim skromnym zdaniem, kończy się gorzej, niż by się skończyło, gdyby zbrojni znaleźli Albankę. W związku z tym, że ukrywał w swojej celi kobietę, musi z klasztoru absolutnie odejść. Szkoda tylko, że na drodze znajduje ich rodzina Albanki, prawda?
Druga opowieść pod tytułem "Fotografie", to opowieść o Macedończyku, Aleksandrze (Rade Šerbedžija), który jest fotografem-korespondentem angielskiego czasopisma, a który, w momencie gdy go poznajemy, wraca z Bośni. Któregoś dnia stwierdza, że rzuca tę robotę i wraca do rodzinnej wioski. Jak się dowiadujemy potem, rzucił robotę, bo zabił człowieka i nie umiał sobie z tym poradzić. Co ciekawsze, wraca do tej wioski, z której uciekła właśnie Albanka z pierwszej opowieści, a ludzie, którzy jej szukali, okazują się krewnymi Aleksandra.
Pomimo wszystkich tych zawirowań, film w zasadzie jest bardzo tradycyjny i przedstawia uniwersalną historię, chociaż próbuje ją opowiedzieć poprzez konflikt na linii Macedończycy-Albańczycy. Do tego mieszają jeszcze spojrzenie zachodnie na wojnę (sceny z Londynu). Ja się pytam: nie za dużo tego dobrego? Bo chcą powiedzieć coś tak, by Zachodniak zrozumiał, ale z drugiej strony pchają się w spięcia lokalne, których tak naprawdę nie tłumaczą. Ja wiem, że wytłumaczenie tego, co się działo na Bałkanach to strasznie trudna rzecz, ale mogliby chociaż poudawać, że chcą to zrobić, a nie coś zasugerować, a w połowie filmu się z tego wycofać. Dla podkreślenia tego, co chcieli koniecznie uznać za ważniejsze, urokliwe obrazki zapadłej, macedońskiej wsi okrasza muzyka, nawiązująca do ludowej, która w sumie, obok Rade Šerbedžiji, wygrywa ten film. 
Krakowskim targiem, 7,5 na 10 chociaż nie ja tu te lwy i inne nagrody rozdaję. 

Co do dostępności tych filmów, bo wiem, że z tym krucho, to muszę was miło zaskoczyć: Zanim spadnie deszcz można bez problemu obejrzeć z angielskimi napisami na YT, natomiast Sto na sto można sobie ściągnąć i nawet znaleźć napisy. Także możecie śmiało oglądać, nawet jeśli, tak jak ja, nie będziecie nigdy pisać z tego egzaminu, 
Pozdrav!


poniedziałek, 20 maja 2013

22. "Porozmawiajmy o..." - odcinek czwarty: filmy animowane


Nie ukrywam, że do popełnienia tego wpisu zostałam głównie sprowokowana przez ten wpis i ten artykuł. Notka będzie krótka, ale przy okazji będziecie mogli zobaczyć, że ze mnie nie tylko mentalnie piętnastoletnia fangirl, ale i dzieciak na dodatek. 
Ale kto nie lubi sobie od czasu do czasu obejrzeć jakiegoś filmu animowanego, prawda?

1. Don Bluth, Gary Goldman "Anastazja" 


Po pierwsze do obejrzenia filmu skłonił mnie głównie temat. Nie żebym za dzieciaka oczekiwała, że mi wywalą przed oczy zabójstwo Romanowów, co to to nie. Ale sami rozumiecie: legenda o Anastazji, przecież to takie fascynujące! Aż z wrażenia potem zostałam marksistką. 
Generalnie nie chodzi o to, że ten film wyróżnia się jakąś genialną kreską, bo kreska jest raczej prosta, banalna i niespecjalnie ładna. No nie wiem, ma w sobie coś. Albo też ja jestem durną sentymentalistką i film animowany bez piosenek to już nie to samo. A partie Rasputina są przecież bardziej niż fajne. Jeszcze w liceum umiałam je całe zaśpiewać. W ogóle, ostatni raz oglądałam to jakieś pól roku temu, żeby nie skłamać. 
Tak, należę do tych ludzi, którzy nie przestali oglądać filmów animowanych kiedy dziećmi już dawno nie są. Ale chyba znowu uciekam w dygresję, wróćmy do filmu.  
Dla tych, którzy słabo kojarzą o co chodzi:
Akcja filmu zaczyna się gdzieś w roku 1916, kiedy to Rasputin, odrzucony przez cara, rzuca na rodzinę klątwę. Rasputinowa klątwa skutkuje rewolucją, rodzina carska ginie, a Anastazja, w wyniku niefortunnego splotu wydarzeń, traci pamięć BUM, CIACH, koniec części pierwszej, wyciemnienie. 
Do Rosji wracamy kilka lat później: wychowywana w sierocińcu Anastazja wyrosła na piękną pannicę, ale oprócz tego osiągnęła pełnoletniość, więc sierociniec nie ma obowiązku się nią opiekować, dlatego też nasza panna wyrusza do Petersburga. I tu pojawia się, jak w każdej animacji, Potencjalny Trólower. Potencjalnym Trólawerem jest w tym przypadku oszust Dymitr, który wraz ze swym przyjacielem Władymirem, urządzają castingi na Anastazję. W wyciemnionym międzyczasie okazuje się bowiem, że babce Anastazji, Marii, udało się dotrzeć do Paryża, z którego to miasta prowadzi teraz intensywne poszukiwania wnuczki. Oczywiście Przypadek sprawia, że Dymitr spotyka Anastazję, która odkąd straciła pamięć jest Anią, i zauważa jej szokujące podobieństwo do Anastazji Romanow. Udają się więc zusammen do kupy w długą podróż do Paryża, po drodze złe moce chcą Anastazję utłuc, ale nikt nie wie dlaczego. Potem okazuje się, że Ania-Anastazja jest jednak Anastazją, Potencjalny Trólower, staje się Rzeczywistym Trólowerem, na dodatek jego Tróloff jest prawdziwa i w ogóle od urodzenia do śmierci, mamy epicki pojedynek między zmarłym-ale-żywym Rasputinem a Anastazją, potem happy end, wyciemnienie, wszyscy śpiewają. KONIEC
To tak w dużym i chaotycznym skrócie. Chociaż Anastazja to klasyczna opowieść o Miłości, Odwadze i Uczuciach w Ogóle i równie dobrze mogłaby się rozgrywać między Maryśką a Stefanem z Koziej Wólki, to jakoś tak lepiej wygląda, kiedy jest to Anastazja Romanow. Właściwie najmocniejszymi punktami tego filmu są humor i muzyka, ale w sumie po wielu latach cieszy mnie też pewnie niespodziewane odejście od schematu. W końcu do nie Dymitr ma tutaj błękitną krew, prawda?
Tadaaam! Moja ulubiona piosenka


2. Rob Minkoff, Roger Allers "Król Lew"



Akurat myślę sobie, że Król Lew nikogo w tym zestawieniu nie dziwi. Tak mi się wydaje - mam magiczną kulę i widzę - że wszyscyśmy to kiedyś widzieli. I nie mam tu zamiaru gadać, że "och, kto z nas nie płakał na Królu Lwie!" i tego typu historie, bo ja ten film zawsze oglądałam dla Skazy, a nie Simby, który szlachetny był i nudny.
Poza tym uważam, że pokazywanie dzieciom umierających zwierzątek-tatusiów głównego bohatera jest cokolwiek niezdrowe i działa na psychikę niemal tak samo źle jak głos Buki w Muminkach, ale to już inna para kaloszy.
Disney, jak wiemy albo nie, ma tendencję do wychowywania. Wychowuje głównie w sposób parszywy, zabijając rodzinę, zrzucając bohaterowi na łeb wszelkie możliwe nieszczęścia, ale dając mu wiernych i zabawnych przyjaciół, dzięki którym zwykle pokonuje przeciwności losu - tak w skrócie można opowiedzieć Króla Lwa. Dodam, że jest to też taki Hamlet wśród zwierząt, lecz to już wszyscy wiedzą.
Co doceniam w tym filmie? Prócz radosnej propagandy wychowawczej Disneya, oczywiście, są to głównie postaci przyjaciół Simby, czyli Timon i Pumba [BTW, Hakuna Matata też potrafię zaśpiewać], którzy absolutnie kradną film, o ile nie są to sceny, w których występuje Skaza.
Po drugie, doceniam muzykę, skomponowaną przez jednego z moich ulubionych kompozytorów, Hansa Zimmera. I powtórzę po raz kolejny: animacja bez piosenek to nie animacja. Waśnie, piosenki! Te akurat brzmią dobrze w absolutnie każdym języku. Dowód? Proszę:

"Be prepared" po słoweńsku i... 
... niemiecku

3. Eric Goldberg, Mike Gabriel "Pocahontas"


Nie żebym rzeczywiście szalała za Pocahontas, chociaż na szczęście jest mniej firaniasta niż wszystkie poprzednie księżniczki, Kopciuszki, Śnieżki i inne Anastazje. Raczej chodzi mi o to, co nas w tym filmie, dorosłych już ludzi, bawi. Bo przecież ciągle bawi nas szlachetny do urzygu John, bawi nas Ten Zły, ale najbardziej bawi nas szop pracz. Niemniej jednak zza całej tej zabawy raczej nietrudno dostrzec disneyowską propagandę, chyba najsilniejszą ze wszystkich filmów, które widziałam. Bo nikt tak otwarcie nie prawił kazań i nie wstawiał umoralniających, podnoszących na duchu gadek, co Babcia Wierzba.
Swoją drogą, trochę dziwi mnie fenomen tego filmu. Bo nie dość, że oglądany jest chętnie do dziś, to jeszcze doczekał się kontynuacji (którą oglądam tylko dlatego, że Tró Trólowera głównej bohaterki dubbinguje Doktor Lubicz), to istnieje też wersja nieanimowana Podróż do Nowego Świata, która jest filmem tak złym, że aż śmiesznym. Ale na tym nie dość! Pocahontas doczekała się internetowej parodii czyli filmiku Kukurydza dla zuchwałych, gdzie pod obrazki z Pocahontas podłożone są najbardziej znane cytaty z polskich filmów (głównie komedii) - jedne bardziej trafne, drugie mniej. Generalnie cała Kukurydza... durna jest tak, że mózg uszami wypływa, ale co się pośmiałam, to moje.
Ale wróćmy do filmu. Na chwileczkę.
Nie będę gderać na cukierkową wizję kolonizacji, bo to sprawa osobista, ale aż dziwne, że i w tym filmie trafiają się niezłe piosenki...

... bo któż nie pamięta Edzi  i jej "Kolorowego wiatru"?

4. Barry Cook, Tony Bancroft "Mulan"



O tym filmie będzie krótko: mamy rok 1998, animacja ta wygląda już bardziej współcześnie, przypomina filmy Pixara, czyli odchodzimy od wyglądającej naturalnie kreski na rzecz komputeryzacji. Trochę cierpię, ale cierpienie w tym przypadku łagodzi wartka akcja i wyjątkowo udany dubbing. Tutaj oczywiście gratulacje należą się Jerzemu Stuhrowi, który sprawił, że smok Muszu tak zapada w pamięć.
Przy okazij radosnej disneyowskiej propagandy w tym filmie jakby mniej. Dalej jest to, można powiedzieć: tradycyjnie, historia o wartościach i roli tych wartości w życiu, ale kto dzieckiem będąc zwraca na to uwagę? Liczy się to, że znalazła się jedna odważna baba, która udając faceta zrobiła coś ważnego. O. A że przy okazji miała takiego przyjaciela jak Muszu? Tym lepiej dla nas. Mulan nie jest firaną, wreszcie nareszcie. Zdaje mi się, że jakoś tak od Mulan właśnie zaczyna się ten trend, by raczej nie męczyć dzieci firaniastymi postaciami kobiecymi, którym zawsze na pomoc musi przyjść facet, który nie dość, że wygląda jak olbrzymi trójkąt na cienkich nóżkach, to jeszcze jest klasycznie przystojny.

Coś tu było o firanach, prawda?

5. Nathan Greno, Byron Howard "Zaplątani"



Najnowsza animacja w całym tym zestawieniu. I chyba jedna z tych, które pomimo wyjątkowo odstraszającego, komputerowego wyglądu niesamowicie mnie ubawiły. Zaplątani to opowiedziana w ciekawy sposób historia Roszpunki. Oczywiście już po plakacie widać, że i tu, jak w każdej innej animacji, nie ominie nas wątek Tróloffu. Problem w tym, że i tu, tak jak w przypadku Anastazji, Trólower jest wyjątkowo niestandardowy, bo jest nim złodziej Flynn. A to już plus, prawda?
Swoją drogą, to przy okazji Zaplątanych muszę powiedzieć, że klan Stuhrów powinien zająć się dubbingiem, gdy już zabraknie dla nich sensownych propozycji filmowych. Maciej Stuhr jako Flynn jest genialny. I kropka.
Mocną stroną filmu z czasów, kiedy w animacjach już nie pojawiają się praktycznie piosenki, jest to, że tutaj jednak sobie trochę pośpiewamy. A śpiewanie w fabułę wplecione jest tak, że wyraźnie widać, że twórcy chcieli powiedzieć, że NIE MA FILMU ANIMOWANEGO BEZ PIOSENEK. Plus, pokpiwają sobie trochę ze schematów trólawerstwa i innych historii o księżniczkach i wiedźmach. Przy okazji, na całe szczęście, propagandy jakby mniej, bo liczy się zabawa i przygoda. Zaplątani zresztą to taki film, na którym chyba lepiej będą bawić się ludzie w wieku 15+ niż dzieciaki. To zresztą ciekawa tendencja: animacje, które bardziej bawią młodzież i dorosłych, niż dzieciaki. Trzeba by się nad tym zastanowić jak nad tematem na inne "Porozmawiajmy o..."

No, to pośpiewajmy na koniec, co?


To by było na tyle. Wpis krótki, bo wybrałam tylko to, o czym miałam do powiedzenia więcej niż dwa zdania. Być może w zestawieniu powinny się znaleźć jakieś klasyki, jak Bambi, czy nowe klasyki jak Odlot, ale czy ja mówiłam, że to będzie jakoś specjalnie obiektywne? Nigdy nie jest.
Co do czerwcowego "Porozmawiajmy o..." polecam śledzić fanpejdża Ironiczej, bo co jakiś czas wrzucam tam linki do filmów, o których będę mówić. Niektóre naprawdę warto obejrzeć, inne mniej, za to ubawić się można setnie. A poza tym chciałabym, żeby "Porozmawiajmy o..." nie było serią "Gadał dziad do obrazu", bo nie o to mi w tym wszystkim chodziło.
Na dziś tyle, lecę na zajęcia, pozdrav!

środa, 1 maja 2013

21. Philip Kadelbach "Nasze matki, nasi ojcowie"


Dziś multi premiera premier: po pierwsze będzie wpis o serialu. Po drugie będzie to wpis o serialu niemieckim. Po trzecie będą gify, zdjęcia, filmiki (najprawdopodobniej w liczbie całego jednego) oraz muzyka. Po czwarte będzie fangirling. Tak dużo fangirlingu.

Wpis z dedykacją dla Doroty, która i tak już się naczekała i dla osób, które mi się tu tajniaczą, ale wiem, że podobno czytają. W sumie mam tu na myśli Orszulę, która ukuła termin "piękny Volker", którego pozwolę sobie używać, gdyż albowiem ponieważ jest to termin trÓ piękny.

PS. SPOILER&FANGIRLING ALERT! Nie zabijajcie we mnie nastoletniego fangirla, mnie tak dobrze. 

Chciałam zaznaczyć, że dzisiejszy wpis sponsorują literki B jak Bruch Volker, C jak cytaty, jak efekty specjalne, jak fangirling&fejsbuk, jak Mein Kleines Herz&Mehmet Maximjak oburz, jak Niemcyjak Schilling Tom&Stein Miriam&Schuttler Katharina, jak Trepte Ludwig&TVP i jak wojna. 


Żebyście zaś poczuli lepiej klimat i żebym mogła was zamordować piosenką, która łatwo z głowy nie wyjdzie, obiecany filmik:
Teraz właśnie już przez resztę dnia/wieczoru nie zapomnicie tej melodii


Na początek może należy się wytłumaczenie, o czym będę mówić i dlaczego. Powody, dla których zaczęłam oglądać ten serial, były zasadniczo trzy. To znaczy chodzi mi o literki sponsorujące B, O i N: Bruch, oburz, Niemcy. W dowolnej kolejności. Jak każdy szanujący się fangirl, cokolwiek, w czym wystąpi Bruch, oglądam. A że uwielbiam Niemcy, to wszyscy już wiecie - także te dwie literki były proste, prawda? Jeśli chodzi o oburz, to jak zawsze niezawodne wiadomości, poinformowały mnie, że nastąpił porządny oburz i wysyłanie pisemek. Najpierw na niemiecką telewizję ZDF obraziła się TVP, bo podobno serial pokazuje AK jako zgraję ciemnych antysemitów i podobno przedstawia uproszczoną historię o wojnie (bzdura, ale o tym później). Już miałam sama stosować maila do TVP, coby im wytknąć pełny debilizmów i uproszczonych historii Czas honoru i, jeszcze bardziej debilne, 1920 Wojna i Miłość, ale wtedy, również zawsze niezawodna, dobiła mnie polityka. Konkretnie polska ambasada, która wystosowała pisemko do amerykańskiej telewizji, by nie pokazywała serialu ZDF. Kiedy już głowa bolała mnie od rytmicznego walenia nią w stół, postanowiłam serial ściągnąć i obejrzeć. I okazało się, że to kawał dobrej roboty.

O czym właściwie jest ten serial, zapytacie?
Ano ten trzyodcinkowy miniserial opowiada historię piątki przyjaciół z Berlina: braci Wilhelma (Volker Bruch) i Friedhelma (Tom Schilling) Winterów, Viktora Goldsteina (Ludwig Trepte), Grety Muller (Katharina Schuttler) i Charlotty, którą wszyscy nazywają Charly i chyba nigdy nie przedstawia się jej z nazwiska (a gra ją Miriam Stein). Akcja rozgrywa się natomiast między latem '41 a wiosną '45. Wilhelm to człowiek, któremu marzy się kariera wojskowa, Friedhelm to jego zupełne przeciwieństwo i nie bardzo mu się w armii podoba, Viktor jest Żydem, więc po Kryształowej Nocy nie może robić absolutnie nic, więc chce uciec do USA, Charlotta w związku z tym, że beznadziejnie kocha się w Wilhelmie zgłasza się do frontowych służb medycznych, a Greta najchętniej nic by nie robiła, ale w sumie lubi śpiewać, więc czemu nie, może zostać drugą Marleną Dietrich. Narratorem całej opowieści jest Wilhelm, który prowadzi pamiętnik i głosem z offu  opowiada nam o swoich wrażeniach, o tym, co się wydarzyło i co się wydarzy. Jest ciężkie żołnierskie życie na froncie wschodnim, są trudne wybory, romanse i przemiany bohaterów. Jak widać, na pokazywanie zUych Polaczków nie ma tu za bardzo miejsca, więc  oburz jest dla mnie podwójnie niezrozumiały. Ale to ja. 
Zacznijmy analizo-polecanko-fangirling.

1. Odcinek pierwszy Inne czasy sponsoruje cytat"Było nas pięcioro. Pięcioro przyjaciół"

Na gifie czworo, NOALE

Odcinek pierwszy to klasyczne przedstawienie bohaterów. Dowiadujemy się kto jest kim, skąd jest i dlaczego jest, jaki jest. Przy okazji dowiadujemy się również, że nie zawsze będzie różowo, swing jest zabroniony, a Friedhelm jest tym mniej kochanym synem i lubi poezję, więc od razu mu współczujemy oraz chcemy różowego, fluffiastego, najlepszego z możliwych zakończeń i udajemy, że to nie kłóci się z tym, że już wiemy, że nie będzie różowo. 
Uffff... Wyszło bełkotliwie, ale mam nadzieję, że jest to w miarę czytable. Generalnie chodzi o to, że leit motivem serialu jest podany wyżej cytat oraz zdjęcie, które nasi przyjaciele zrobili sobie na ostatnim spotkaniu. Świra czasem można dostać od przypominania o tej przyjaźni, ale to ma jakiś cel, ponieważ cały serial opowiada o tym, jak nietrwałe są więzi międzyludzkie. Właściwie chyba tylko między Wilhelmem a Friedhelmem nic się nie zmienia, chociaż ten pierwszy ma ze swoim młodszym bratem nie lada problem.
Generalnie chodzi o to, że Friedhelm jest pacyfistą: idzie do wojska, bo musi, w wojowaniu sensu nie widzi, zabijać ludzi nie chce i miga się od obowiązków: nie zgłasza się na akcje i zupełnie nie ma ochoty zabijać. Do tego współczuje Rosjanom, co jest zupełnie niezrozumiałe dla kolegów z oddziału.

Z Friedhelmem jest taki problem, że oprócz Wilhelma to nikt go nie kocha ani nawet troszeczkę lubi

No właśnie...

Dlatego też od pierwszych ujęć totalnie uwielbiamy braci Winter. Reszta postaci, no może jeszcze z wyłączeniem Viktora, trochę nam podpada. Postaci kobiece skonstruowane są w taki sposób, że jedna jest czasami popisową firaną (Charly), a druga zwyczajnie głupia i naiwna (Greta). 
Napisałam wcześniej, że w serialu takim jak ten nie mogło zabraknąć wątku miłosnego. Oczywiście miałam na myśli Wilhelma i Charlottę, ale wątek miłosny dotyczy również Grety i Viktora i to właśnie on w pierwszym odcinku służy do pokazania, jak bardzo inne były czasy przedwojenne od wojennych. Napisałam wyżej, że Greta chce zostać nową Marleną Dietrich, prawda? Cóż, taką gwarancję daje jej major, gestapowiec Martin Dorn (Mark Waschke), ale oczywiście nie za darmo: Greta nawiązuje z nim romans. Oczywiście później zdaje się nam tłumaczyć tym, że robi to dla Viktora, ponieważ prosi Dorna o to, by załatwił mu dokumenty. Jednocześnie z bardzo żwawo rozwijającą się historią kariery Grety, która od teraz nazywa się del Torres, obserwujemy rozpad związku jej i Viktora. Co prawda Goldstein dostaje dokumenty, ale nie udaje mu się przedostać do Marsylii. Dlaczego? Bo sprytny Dorn wykorzystuje Gretę do tego, by złapać Viktora i wysłać go w stronę przeciwną, na wschód, do obozu.
Jednocześnie przemianę przechodzą bracia Winter. Dość będzie powiedzieć, że już w pierwszym odcinku zaczynają zamieniać się miejscami...

... no, prawie że się zamieniają

Największą chyba i najbardziej zaskakującą przemianę przechodzi jednak Charlotta. Jej przemiana związana jest z tym, że w szpitalu pojawia się Ukrainka, Lilja (Christiane Paul). Lilja zna się na leczeniu lepiej niż Charly, więc nasza sprytna bohaterka domyśla się, że przed wojną Ukrainka była lekarką. Co więcej, mniej więcej w tym samym momencie zaczyna ginąć morfina. Podejrzenie pada na Lilję, bo tak najłatwiej. Przeszukując jej rzeczy Charly znajduje zdjęcie: okazuje się, że Lilja jest Żydówką. Logicznie myśląc, jesteśmy pewni, że Chalotta będzie ją kryć, ale NIE, Charlotta na nią donosi i Gestapo zabiera Ukrainkę. Cóż to ma nam pokazać, zapytacie? Ano to, że indoktrynacja, a właściwie propaganda, działa cuda. 
A potem przez dwa odcinki Charlotta żałuje, a my jakoś jej nie współczujemy.


2. Odcinek drugi Inna wojna sponsoruje cytat: "Wojna to wyczekiwanie"

Obrazek poglądowy o wyczekiwaniu, bo powoli kończą mi się gify, cholera

W tym odcinku mamy właściwie ciąg dalszy braci Winter zamiany miejsc, głupiejącą, że aż mi się o niej wcale pisać nie chce, Gretę, rozpaczającą Charly, bohatera sponiewieranego i wymagającego natychmiastowego przytulenia oraz zUych Polaczków odsłonę pierwszą. Ale od początku. 

Co myślą, to wiemy, a co będą myśleli, to nas zaskoczy

Jak dopingowaliśmy bardzo mocno fffraszliwego króliczka Friedhelma, tak dalej nic mu nie jest, za to z każdą chwilą wydaje nam się być coraz dziwniejszy. To oczywiście nie to, że, jak mówił w pierwszym odcinku Wilhelm*, wojna zrobiła z niego mężczyznę tylko nasz fluffiasty, milusi Friedhelm zaczął na poważnie wyznawać wszystkowisizm i z miną godną Sylvestra Stallone z pierwszych Rambo opowiada uzupełnieniom o ciężkim żołnierskim  życiu. 

Friedhelma mądrości brzmią jak znane z innych filmów komunały o odwadze i wojaczce
Wszyskowizism źle działa na wygłaszane kwestie

Wszystkowisizm trochę nas martwi, a podczas oglądania serialu nie chcemy się martwić, więc całą swoją uwagę poświęcamy na krótką chwilę... No dobra, na jakieś 3/4 odcinka, Wilhelmowi. Po czym okazuje się, że o starszego Wintera też powinniśmy się martwić. Otóż przemiana Wilhelma polega na tym, że wreszcie dostrzega, jak inna jest ta wojna (o czym mówi nam tytuł odcinka). Nasz wzorowy porucznik Winter zaczyna coś być zbyt często kojarzony z takim śmiesznym słówkiem, jakim jest "defetyzm".

Zamiana miejsc, odsłona pierwsza: jak Wilhelm defetystą został

A jak się okazuje, że teraz będziemy wojować o Kursk, to "defetyzm" już nam wali po oczach wielkim czerwonym światełkiem. Jak wiemy, albo i nie wiemy, z historii, bitwa pod Kurskiem niewiele dobrego przyniosła, zatem i niewiele dobrego przynosi naszym bohaterom. Skąd wiemy, że będzie źle? Ano stąd, że kapitan Feigl (w tej roli Maxim Mehmet, a mój fangirlizm nie zna w tym momencie granic) rozkazuje Winterowi zająć stację telegraficzną. Rosjanie mają przewagę, Niemcy nie mają wsparcia... No to jaki może być wynik? 

Dramatyczna scena, w której zdecydowanie jeden z bohaterów potrzebuje przytulenia. 
Albo obaj. 

W tym momencie należy zaznaczyć, że jak na serial sceny batalistyczne wypadają wcale nieźle. Akurat przy ataku na Kursk widać, że mieli jakieś 10 czołgów i może stu statystów, ale niespecjalnie nam to przeszkadza, bo atak na stację telegraficzną wszystko nam wynagradza. Co prawda pojawia się jeden dość żałosny Efekt Specjalny, ale wszystko tuszują Efekty Pirotechniczne: jest dużo wybuchów, jest czołg, są granaty, pył i walące się ściany. Chociaż to ostatnie najmniej nam odpowiada, bo ściany zawalają się dokładnie na Wilhelma. Element Dramatyczny również niezawodny: Friedhelm myśli, że Wilhelm zginął...

... dzięki czemu wiemy, że wszystkowisizm to tylko poza

W tym momencie na pierwszy plan wyłania nam się Bohater Sponiewierany. Ja wiem, że widzowie lubią sponiewieranych bohaterów i twórcy serialu też to wiedzą, a ten prosty rachunek daje nam wynik: przez następne półtora odcinka nie uwolnimy się od Bohatera Sponiewieranego. 

Break from actual history for some cinematic historical fiction!
Just watched Unsere Mütter, unsere Väter (“Our Mothers, Our Fathers”), a three part miniseries that looks at WWII from the German perspective. It’s a bit like “Band of Brothers”, maybe more so “The Pacific.” It’s quite good and interesting, especially if the German side of WWII interests you (as it does me). Anyway, it’s up on youtube - check out the links. There was a version up with English subtitles for those of you that don’t sprechen Deutsch, but sadly it’s gone now. Just stare at Volker Bruch’s face and you’ll get the gist. 

Episode I: A Different Time
Episode II: A Different War
Episode III: A Different Country
Jak wiadomo, bohater sponiewierany ma plus 100 do zajebistości...

Jednocześnie dostając taki sygnał, możemy odetchnąć (na krótką chwilę) z ulgą: Wilhelm nie zginął. Co prawda ucierpiał, bo wszystko zdaje się nam mówić, że cierpi na amnezję pourazową, w związku z czym plącze się gdzieś po okolicznych polach i lasach i jest już nie tylko defetystą, ale i dezerterem, co daje podwójne sponiewieranie. 

... natomiast na bohatera sponiewieranego z kotkiem brak wręcz skali

Niemniej jednak nie możemy dostać za dużo szczęścia na raz, musimy przenieść się do innego, równie sponiewieranego, bohatera, o którym od nadmiaru wrażeń moglibyśmy przypadkiem zapomnieć. Bohaterem tym jest oczywiście Viktor, który jest właśnie w drodze do Auschwitz. Zdaje się, że twórcy serialu chcą nam  powiedzieć, że Goldstein dałby się tam zawieść bez protestów, gdyby w tym samym wagonie nie jechała Polka, Alina (Alina Levshin). Wraz z Aliną, wyłamując deskę z podłogi wagonu, Viktor ucieka z transportu. Przez jakiś czas obserwujemy sobie ich mozolną wędrówkę po opłotkach różnych różniastych wsi, gdy nagle pojawiają się polscy partyzanci. Wtedy też ani Viktor, ani Alina nie mogą zrobić nic lepszego, jak do nich przystać. W tym momencie jest jedna z kilku scen, którą nie myśląc i wyjmując z kontekstu, można uznać za tę antypolską: dowódca Jerzy (Lucas Gregorowicz), pyta Viktora, czy jest Niemcem. Gdy ten potwierdza, oglądając Viktorową twarz z każdej strony, pyta czy jest Żydem. Od odpowiedzi na pytanie ratuje Goldsteina Alina, która stwierdza, że nie jest, ponieważ pieprzyła się z nim. 
Przy okazji tego krótkiego cytatu trzeba powiedzieć, że zestawienie "prz"/"psz" przerasta Niemców. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że w serialu tym Niemcy mówią po niemiecku, Rosjanie po rosyjsku, a Polacy po polsku, za co twórcom i aktorom należą się oklaski. Bo to nie jest tak, że partyzanci porozumiewają się prostymi zdaniami. Nie, oni czasem wygłaszają długie, trudne kwestie, dyskutują, a nawet kłócą się i wcale nie gadają o prostych tematach. Co prawda czasem zdarza im się wyskoczyć z jakimś ciosnkiem, pocinaniem czy jeszem, ale jestem im w stanie to wybaczyć. 
Trzeba też powiedzieć, że twórcy tego serialu, to mistrzowie cliffhangerów: na końcu pierwszego odcinka myśleliśmy, że Friedhelm zginie, natomiast na końcu tego dygoczemy z niecierpliwości i mamy wielką nadzieję, że nie zginą ani Wilhelm, ani Viktor, chociaż ten pierwszy został złapany, a potem skazany na śmierć, a drugi został pobity i przywiązany do drzewa z zawieszoną na szyi tabliczką, informującą o tym, że jest niemieckim kolaborantem. W sumie tę scenę też można by uznać za antypolską, tylko że nie. 
Ale o tym dopiero w następnym odcinku. Dlatego wydaje mi się, że to stąd ten oburz polskiej telewizji, która po prostu nie poczekała do zakończenia. Niecierpliwi, niecierpliwi! 


3. Odcinek trzeci Inny kraj sponsoruje cytat: "Bigos to Polska!"
I nie, nie nabijam się tu z TVP, to cytat z jednego z bohaterów, chyba nawet tego antysemity, co się plącze na pięćdziesiątym piątym planie, ale naprawdę jest antysemitą, ponieważ wygłasza tekst, że Żydzi są gorsze niż Ruskie.
W sumie ten cytat o bigosie mógłby sponsorować cały wpis, ale jest przy odcinku trzecim, gdyż będę bardzo mocno starała się wytłumaczyć, dlaczego serial Nasze matki, nasi ojcowie równie dobrze można uznać za antypolski, jak i za antyniemiecki, a już na pewno antyamerykański.
Ostatni odcinek serialu - jak wskazuje tytuł - opowiada nam o końcu wojny. O końcu strasznej wojny, która zmieniła nie tylko bohaterów, ale, generalnie, ich świat - uhuhu, zabrzmiało jak coś strasznie nadętego, ale dobre frazesy nie są złe.

W odcinku tym Friedhelm chce umrzeć jakby bardziej niż zwykle

Musicie wiedzieć, że ten odcinek to odcinek, w którym trzeba się pożegnać z bohaterami. W każdym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, nie zawsze dosłownym. Na przykład Wilhelm, w związku z tym, że jest narratorem, nie umiera, a tylko zostaje zdegradowany i trafia do batalionu karnego. I zdaje się, że chce przeżyć, chociaż sierżant, który dowodzi oddziałem, zachowuje się jak wyobrażenie "najgorszego dowódcy ever" i jakoś naszego starszego Wintera nie lubi...

... w związku z czym my nie lubimy sierżanta

Gorzej dzieje się w ogóle wszystkim bohaterom. Vikor jest ciągle podejrzewany o to, że jest Żydem, Charly myśląc, że Wilhelm jednak nie żyje staje się taką kobietą, którą być nie chciała, a Greta, uwierzywszy w swoją zajebistość, robi się jeszcze głupsza i wyjątkowo trudna do zniesienia, natomiast Friedhelm z każdą chwilą jakby chce umrzeć bardziej i  bardziej. 

Przy tym całym Friedhelmowym umieraniu wilk ma być chyba metaforą, ale jeszcze nie wymyśliłam, co ma znaczyć. To znaczy wymyśliłam, ale to na Friedhelma za proste.

Ale od początku, bo znowu robi mi się bełkotliwe. 
Wilhelma zostawimy sobie już w spokoju, bo o nim w tym odcinku niewiele, natomiast zajmiemy się pozostałymi bohaterami. Tym bardziej, że Wilhelm dostał swój fragment przy okazji drugiego odcinka. 
Friedhelm - wszystkowisizm pełną parą, jemu już na niczym nie zależy. Przy okazji robi rzeczy wyjątkowo straszne, czyli wiesza ludzi, strzela do ludzi (nic nadzwyczajnego w czasie wojny, NOALE), bierze udział w obławach na polskich partyzantów, a na koniec zabija swojego przełożonego, który jest akurat wyjątkowym skurwysynem, więc w sumie nam się to zachowanie podoba. 

Ten gif w zasadzie streszcza nam cały wątek Friedhelma w tej historii

Greta - jak napisałam wcześniej, Greta del Torres uwierzyła w swoją zajebistość. Co więcej, uwierzyła już  też w to, że jest gwiazdą, więc pomyślała, że w sumie może szantażować swojego kochanka (dużo tych "że", zdania złożone bolą). Przy okazji zapomniało jej się, że jej kochanek jest z Gestapo. Kiedy Greta wygłasza w przytomności żołnierzy tekst, iż ostateczne zwycięstwo jest już nieaktualne, oczywiście znajduje się pan życzliwy, który donosi. Korzystając z uprzejmości życzliwego żołnierza, Martin Dorn pozbywa się coraz bardziej kłopotliwej kochanki, wsadzając ją do więzienia pod zarzutem defetyzmu. I okazało się, że nie ważne czy Muller czy del Torres, za coś takiego i tak wsadzą do więzienia.

Quiz - który z bohaterów skończy dobrze? 

Charlotte - napisałam, że stała się kobietą, jaką być nie chciała: skoro Wilhelm zginął, to hulaj dusza, piekła nie ma. A w zasadzie powodu do moralnego życia bez oskarżeń o kradzieże czy defetyzm. W związku z czym Charly nawiązuje romans z lekarzem (Gotz Schubert), by nie zwracał uwagi na to, że zamiast pomagać żołnierzom, nie leczy ich, by odesłano ich do domów z powodu ran. Woohhoo, zakrzyknąłby ktoś, Charly w końcu nabiera charakteru. Oczywiście, że nie, bo wtedy dostajemy dramatyczną, ale to naprawdę DRAMATYCZNĄ scenę, w której Charly natyka się na Wilhelma. Żywego. I cały misterny plan poszedł w... No właśnie tam.

Defetyści. Defetyści wszędzie. 

Viktor - przy okazji tego wątku skupię się na tych elementach, które mogłyby zostać uznanie za antypolskie, tylko że nie są. Poprzednio skończyliśmy na scenie, w której okrwawiony Goldstein zostaje przywiązany do drzewa. W odcinku trzecim okazuje się, że to jedynie podpucha, pułapka na przejeżdżających mimo Niemców. Dzięki takiej pułapce partyzanci zdobywają broń, a Viktor, pomimo rozterek, przylepia się do nich mniej więcej na stałe. Oczywiście nie ma tak łatwo, Antysemita z Pięćdziesiątego Piątego Planu czuwa, ciągle podejrzewa. I tu dostajemy scenę, na standardy TVP, superantypolską: partyzanci atakują pociąg, który wywozi broń z obozu pracy. Okazuje się, że w pociągu są również więźniowie. Jerzy decyduje ich nie wypuszczać, co słusznie oburza Viktora i nas. Ale ja mam na to dwa wytłumaczenia:
a) Niech ktoś mądry mi powie, co mogliby zrobić partyzanci z tymi ludźmi. No na pewno nie trzymać ich ze sobą.
b) To test na to, czy Viktor jest rzeczywiście Żydem.

Upływający czas - tu mierzony długością włosów bohatera - wpływa na Viktora w taki sposób, że nie tylko staje się partyzantem, ale niczego nie traci ze swej niepraktycznej szlachetności

Moim zdaniem obie odpowiedzi są prawidłowe. Co się tyczy odpowiedzi B, tu na pierwszy plan nareszcie wybija się Antysemita z Pięćdziesiątego Piątego Planu, który wymusza na Jerzym pozbycie się problemu, jakim jest Viktor. Jerzy oczywiście problemu się nie pozbywa, bo puszcza Viktora wolno. I ja się pytam, gdzie te zUe Polaczki? Niby ten jeden facet, co się kręci po landszafcie? No, o takich przypadkach rozmawialiśmy już przy okazji Pokłosia, ale jeśli Polska woli wierzyć w mit kryształowych, dobrych i szlachetnych Polaków, między którymi ci źli się nie trafiali, to jestem koniem i nie mogę pomóc.
Co jest natomiast antyniemieckiego? Ano to, że Antysemita z Polski ma sobowtórów w częściach pokazujących Berlin. Ba, już samo zachowanie Charlotte względem Lilji z pierwszego odcinka można uznać za takie. Nie mówiąc o rażącej antyamerykańskości wyrażonej w jednej krótkiej scenie. Okazuje się, że Martin Dorn przeżył wojnę i teraz pracuje dla aliantów w administracji. Kiedy Viktor, który w międzyczasie zdążył wrócić do Berlina, się o tym dowiaduje, informuje Amerykanów: a tu zonk, bo oni dobrze wiedzą, kim Dorn był i co robił.


W tym momencie pozwolę sobie skończyć opisywanie odcinków, bo nie mam jakoś serca zdradzać wam zakończenia jako takiego. Teraz wypowiedziałabym się jeszcze o tym, o czym nie mówiłam, czyli "jak to jest zrobione?"
Przede wszystkim jest zrobione bardzo estetycznie. Zdaje się, że twórcy sporą wagę przywiązywali do rekwizytów, wnętrz i kostiumów, co im się bardzo chwali. Prowadzenie kamery to chyba sprawa, która w tej kwestii podoba mi się najbardziej. Prawie w ogóle nie mamy szerokich planów, polegamy głównie na frontalnych zbliżeniach, perspektywach bohaterów lub jeździe kamery. Kamera w takich przypadkach albo znajduje się za plecami danego bohatera, albo przed nim, co sprawia, że mamy wrażenie, że jest kolejnym żołnierzem, a my jesteśmy aktywnymi bohaterami przedstawianych wydarzeń.
Chciałabym też zwrócić uwagę na estetyzm niektórych ujęć, zresztą, możecie to sobie zobaczyć na niektórych fotosach, które wrzuciłam. Twórcy dbają o to, by w zależności od potrzeb kadr był zawalony szczegółami, lub prawie czysty, zależy od tego, na czym mamy się my, widzowie, skupić. I nic nie jest zrobione na pół gwizdka, jak się ściany walą, to się walą, a jak wybuchają pociski, to mamy prawdziwe fajerwerki.
Oczywiście, nie chcę tu udawać, że serial jest generalnie bez skazy, bo zdarzają się takie wpadki, jak samochód wypakowany czerwonoarmistami, który podjechał gdzieś kompletnie niezauważony czy karabiny, które działają bez zarzutu w warunkach rosyjskiej zimy, ale jeszcze nie oglądałabym filmu, w którym nie byłoby wpadek. Chodzi o to, żeby podczas oglądania dobrze się bawić.

Na załączonym obrazku widzimy, że dobrze można bawić się również podczas kręcenia serialu.
A przynajmniej Bruch i Mehmet sprawiają takie wrażenie**

Nie mam pojęcia, czy was zachęciłam, czy wręcz przeciwnie, ale w sumie pomyślałam, że opłaca mi się obejrzeć ten serial trzeci raz, bo pogoda jest więcej niż paskudna. W każdym razie, ile razy bym go nie oglądała, zadecydowałam, że dostaje on ode mnie 8,5 punktu na 10 możliwych, ale ja to ja, jak wiadomo.


*nie myślcie sobie, że ja tymi cytatami z pamięci sypię, mam otwarte listy dialogowe odcinków
** wszystkie gify pochodzą z Tumblr a fotosy z fanpejdża serialu