sobota, 13 kwietnia 2013

19. Władysław Pasikowski "Pokłosie"


Powiem wam, że z Pasikowskim jest jak ze Smarzowskim - zobaczysz fragment filmu i już wiesz, kto go nakręcił.
I o tym będzie dzisiejsza notka. 

PS. SPOILERS. DUŻO, DUŻO. PLUS PIEPRZENIE O TYM, ŻE JA WIEM, ŻE WIEM I WAM TO MÓWIĘ.



Zdaje się, że Pokłosie trafiło do kin w bardzo kiepskim momencie: wtedy, kiedy to w kinach już pojawiła się otrąbiona przez media jako wyjątkowo zajebista Obława. Widziałam oba filmy i o ile po tym drugim miałam jakieś wewnętrzne FUJ plus zupełnie nie mogłam uwierzyć w historię, którą zdesperowany Dorociński próbuje mi sprzedać (no i, jak zawsze, zauważyłam parę debilizmów. Może kiedyś o tym napiszę. Tymczasem muszę to zobaczyć jeszcze raz), to w przypadku Pokłosia nie miałam takiego wrażenia. Historia opowiedziana przez Pasikowskiego wydaje mi się po prostu bardzo prawdopodobna i w sumie dużo ciekawsza. Albo ja po prostu lubię filmy Pasikowskiego. Serio, często sobie wracam do PsówKrolla albo Demonów wojny wg Goi [to ostatnie lofffciam przeokrutnie], chociaż nie wyglądam. 
Ok, teraz wyszłam na jakiegoś ciężkiego psychopatę, ale rzekło się. Notka więc będzie napisana z punktu widzenia osoby, która filmy tego reżysera lubi i nie umie zachować obiektywizmu. No, czuję, że się usprawiedliwiłam. 
Pokrótce: film opowiada o konflikcie pomiędzy jedną rodziną a resztą mieszkańców wsi. Wszystko zaczyna się od tego, że jeden z braci, Józef (w tej roli, skądinąd bardzo dobrej, Maciej Stuhr), zaczyna zbierać ewentualnie odkupować od ludzi macewy, gdyż żydowski cmentarz w czasie wojny zniszczono, a macewy wykorzystano do utwardzenia drogi i tym podobnych spraw. Generalnie: Józef wydaje na to niemal wszystkie pieniądze. Ludzie się burzą, chociaż nie tłumaczą dlaczego. Sytuacja staje się na tyle poważna, iż żona go zostawia, zabiera dzieci, przeprowadza się. Zaalarmowany przez nią brat Józefa, Franciszek (grany przez Ireneusza Czopa), aż przyjeżdża z Ameryki. Oczywiście nie po to, by mu pomóc, raczej by go "uspokoić" i "doprowadzić do porządku". 
Józef raczej ze swojego postępowania tłumaczy się mętnie, po prostu mówi, przewidywalnie, że "tak trzeba, bo to też byli ludzie". Na co brat odpowiada, bardzo tendencyjnie, że "jacy tam ludzie" i "ja znam tych żydków z Chicago". Bajdełejem, Franciszek ma poważną obsesję na punkcie Żydów z Chicago, chociaż Pasikowski nie do końca wyjaśnia, skąd mu się to wzięło. Mimo wszystko decyduje się mu pomóc - na początku bardziej dla świętego spokoju i zażegnania poważnie wyglądającego już konfliktu między Józefem a wioską. 
W zasadzie po stronie Józefa stoi tylko proboszcz (mała rola Jerzego Radziwiłowicza, ale mnie cieszy każdy jego występ) - jak widzicie, na razie wszystko to brzmi bardzo schematycznie: albo są dobrzy-dobrzy (ksiądz i Józef) albo źli-źli (wioska, w sumie Franciszek też). Tym lepiej dla filmu, że potem scenariusz nam się nicuje i źli-nie-są-tacy-źli, a dobrzy-nie-tacy-dobrzy. Paradoksalnie, głównym bohaterem filmu jest Franciszek, który przechodzi coś na kształt przemiany. Natomiast na Józefa jego dążenie do prawdy wpływa destrukcyjnie. I prowadzi do bardzo niepokojącego końca. Okazuje się bowiem, że przed wojną gospodarstwo Kalinów nie należało do nich, a do żydowskiej rodziny. Kalinowie natomiast mieszkali na podmokłym terenie w pobliżu rzeki i mieli zdecydowanie mniej ziemi. We wsi krąży opowieść, iż przyjechali do wsi Niemcy, Żydów zabrali a powojenna reforma rolna dała te ziemie rolnikom-Polakom.
Zrujnowany finansowo Józef stara się więc uzyskać kredyt, ale wtedy okazuje się, że status prawny nie jest uregulowany - ziemia wcale nie należy do jego rodziny. Franciszek postanawia pogrzebać w papierach, a wtedy okazuje się, że właścicielami wszystkich okolicznych gospodarstw byli Żydzi. Tutaj widz zaczyna rozumieć niechęć mieszkańców wioski wobec wyciągania tematu Żydów - ludzie boją się, że nagle, kiedy ktoś nagłośni sprawę macewów, to się zjedzie telewizja, a za telewizją ludzie, którzy mogliby się upomnieć o majątki.
I tutaj coś się we mnie odezwało "i tylko tyle?". Przyznam, trochę byłam po obejrzeniu najnowszego Klossa, a raczej nowego-farbowanego-Klossa, do którego Pasikowski stworzył scenariusz i bałam się, że mu się przez to od kreatywności urwało, ale okazuje się, że nie.
I w tym momencie musimy trochę pogadać o Pokłosiu w debacie publicznej. Żeby daleko nie szukać, wystarczy wejść na Filmweb, by poczytać urocze wpisy o antypolskości filmu, coś o propagandzie żydowskiej i kilka innych "uroczych" hasełek o podobnej treści, które w Polsce wcale nie tak trudno usłyszeć. Zresztą, nie tylko w Polsce, bo jak mi ktoś pokaże kraj, w którym nie ma uprzedzeń wobec kogokolwiek, to ja natychmiast migruję. Pokłosie w swojej fabularnej osi opiera się na wszystkim tym, o czym nie chcemy słuchać: na Jedwabnem, na szmalcownikach, na historiach o ludziach pomagającym Żydom za pieniądze, na książkach Grossa  - dlatego wywołuje takie reakcje. Ludzi wychowuje się w przeświadczeniu, że Polacy-bohaterowie-ultratolerancyjni, a wszelki antysemityzm to wynaturzenie, że dotyczy jakiegoś marginesu. A nie mówi się za dużo o tym, że cała przedwojenna endecka filozofia się na tym opierała, nie mówi się o pogromach - albo raczej ledwie wspomina, jak wstydliwe incydenty. Cholera, dlaczego to ma być niby wstydliwe? Aż tak nas to boli, że nie każdy Polak był bardziej prawy i sprawiedliwy niż Sendlerowa i Bartoszewski razem wzięci? Jasną sprawą jest, że pogromy, rzeknijmy sobie, od zawsze były wszędzie, a i lista Polaków odznaczonych tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" jest ogromna, ale, cholera, nie udawajmy, żeśmy wszyscy kryształowi. Że się nie wyzywamy od "żydków" ani nie straszyliśmy nigdy "żydokomuną". Przechodziliśmy już przez to przy każdej okazji wydania jakieś książki Grossa, przechodziliśmy przy W ciemności pani Holland, przechodzimy przy Pokłosiu. 
Dlaczego nie możemy tego przeskoczyć? Dlaczego to tak bardzo godzi w naszą zbiorową dumę? Zdaje mi się, że ten film daje na to, przynajmniej częściową odpowiedź: bo jest nam wstyd. Bo tu nie ma o czym gadać. Bo wtedy było inaczej.
Pasikowski nie jest wcale taki poprawny politycznie. Nigdy w zasadzie nie był. Pasikowski jest też szczery i brutalny. Nie jest to co prawda brutalność w typie Smarzowskiego, gdzie psychopatyczny pijany typ biega z siekierą po złym domu, ale brutalność nadal bardzo... Dosłowna. I, co dziwne, zupełnie nieprzeszkadzająca w odbiorze filmu. Nie wiem, czy to też zasługa Pasikowskiego, ale w zasadzie przewidywalne i tendencyjne przedstawienie mieszkańców wsi, problemu pożydowskiego mienia, jak i problem tego, co w takiej sytuacji jest moralnie i jak to się zmienia w zależności od punktu naszego siedzenia ma bardzo dobre tempo. Nie za szybko - wszystko można sobie poukładać i powartościować ani nie za wolne - Pasikowski nie traktuje widza jak debila, któremu trzeba na nowo wyłożyć historię wojennej Polski. Co ważniejsze - zwroty akcji są niespodziewane. A przynajmniej niespodziewane dla kogoś, kto uwierzył w pierwszą wersję wydarzeń.
Oczywiście, film sam w sobie ma kilka słabych punktów. A raczej scen takich, przy których zastanawiałam się: no jak to?
Po pierwsze: Józef zanosi odkupione/zabrane macewy na własne pole. Na polu rośnie zboże, lato w pełni, niedługo będą żniwa. I ja, głupi praktyk, zastanawiam się, jak on ma zamiar kosić to żyto? Ja rozumiem, że gdyby zaniósł macewy do własnej stodoły, to by mu tę stodołę spalili, ale, srsly, na polu? I myśli, że trochę żyta ustrzeże to, co zebrał? A poza tym, czy  nie żal mu upraw (tym bardziej, że jest kompletnie spłukany)? Zresztą pomysł z polem okazuje się wyjątkowo głupi, bo ktoś w końcu to pole podpala i całe uprawy idą w p.... Się marnują.
Po drugie: Jest taka scena, w której Józef po raz pierwszy pokazuje bratu to, co zebrał. Przy tym odczytuje napisy, które są wyryte po hebrajsku. Na pytanie brata, skąd to wie, mówi, że trochę się poduczył z "przedwojennych podręczników". Ja się pytam: przedwojennych podręczników czego? Hebrajskiego? Niech mi ktoś bardziej ogarnięty w temacie powie, czy takie istniały i skąd on mógł je jeszcze mieć. W bibliotece w mojej wsi na przykład nie trafisz ani jednej książki starszej niż z lat 50. Zresztą cała ta scena jest dziwna,  tym bardziej dziwna, że "poduczyć się" a "płynnie czytać wszystko jak leci" to jednak różnica.
Po trzecie: Pasikowskiemu się zapomniało o wątku księdza. W tej samej scenie, o ile dobrze pamiętam, w której pali się pole Kalinów, na zawał pada ksiądz proboszcz. Mimo że to nie koniec filmu, nikt już potem o tym księdzu nie wspomina. A podobno taka poważana persona!
Po czwarte: czy jednak śmierć Józefa nie jest przesadzona? Estetycznie i w kontekście tematu jest to ciekawe rozwiązanie, ale z drugiej strony to ktoś musiał tu być wyjątkowym sadystą, a raczej wykolejeńcem. Bo zabić psa to jedno, a skatować człowieka i powiesić ciało na drzwiach stodoły w taki sposób, by przypominało ciało ukrzyżowanego Jezusa, to drugie.

Moja Rodzina tudzież Znajomi stwierdzili również, że dużo ciekawą postacią jest Franciszek, który przechodzi mniej niespodziewaną przemianę z negatywnie nastawionego w bojownika o prawdę. Ja na to odpowiadam: NOPE, dużo bardziej ciekawą i prawdopodobną charakterologicznie postacią jest Józef, który najpierw dąży do odbudowy żydowskiego cmentarza, a później stwierdza, że odnalezione na terenie ich starego gospodarstwa kości zamordowanych Żydów trzeba tam zakopać z powrotem, bo to wstyd.Tego drugiego jestem w stanie zrozumieć, bo jakoś mi się nie chce wierzyć, że Franciszek nagle przeskoczył swoją fobię dotyczącą Żydów z Chicago. Natomiast to, że Józefowi jest wstyd, rozumiem całkowicie: po pierwsze był bardziej związany ze swoimi rodzicami i miał o nich zupełnie inne wyobrażenie niż Franciszek, a po drugie tak błahe i tak niskie pobudki, które kierowały ojcem Kalinów w czasie dokonywania tego paskudnego morderstwa całkowicie ten obraz psują. Co innego nienawidzić sąsiadów, a co innego mieć to "we własnym domu".

Nie powiedziałabym też, że to - jak głosi plakat - najodważniejszy polski film. Jest to film zadający ciekawe pytania, ale nie bardziej odważny niż pesymistyczne analizy z innych filmów Pasikowskiego czy te z filmów Smarzowskiego. Na moją ocenę również działa to, że trochę za szybko domyśliłam się finału tej rodzinnej historii, ale może to też wina tego, że ja trochę na ten temat jednak wiem. I daleko mi do stanowiska, że to film antypolski. Podsumowując, film dostaje ode mnie 8,5 punktu na 10 możliwych.
A wy co myślicie?



PS. W trakcie pisania tej notki wynikła mała aferka z niemieckim serialem "Nasze matki, nasi ojcowie", znów tak bardzo polska i tak pasująca do tego, co w tej notce pisałam. W każdym razie serial ściągnęłam i będę go oglądać jak tylko dorwę jakąś wolną chwilkę. Po drugie, by ciągnąć ten temat, w przyszły weekend pojawi się nowe "Porozmawiajmy o..." - tym razem o filmowych przedstawieniach Holokaustu.  Ze względu na dzisiejszą notkę Pokłosie z zestawienia automatycznie wyskoczyło, ale trudno byłoby pisać dwa razy to samo. Wybór filmów jak zwykle bardzo subiektywny i zdaje mi się, bardziej zahaczający o kino europejskie niż to rozbuchane amerykańskie. Jeszcze nie wiem, ile przykładów będzie, ale postaram się podać ich jak najwięcej. 

2 komentarze:

  1. Jeju, jeju, "Pokłosie" <3
    Kilka spraw:
    1. "MACEW", NIE "MACEWÓW"!!! Rodzaj żeński, słońce. xD
    2. Swego czasu uczyłam się hebrajskich liter, odczytując napisy na nagrobkach.
    Na pewno jakiś podręcznik przed wojną istniał. Polacy na ogół nie uczyli się hebrajskiego ani jidysz, to głównie Żydzi uczyli się polskiego. Mało które książki zostały przetłumaczone przed wojną na jidysz/hebrajski (chociaż chyba przełożono "Pana Tadeusza", ale ręki sobie za to uciąć nie dam). Poza tym hebrajski to był bardziej język liturgiczny, niż mówiony - masowo zaczęto mówić unowocześnionym hebrajskim dopiero w Izraelu. Także tezę z podręcznikami uznaję osobiście za prawdopodobną, zwłaszcza, że w danej wsi było przed wojną sporo Żydów (czy czasem nie znalazł tego gdzieś na strychu?). Mogę się zapytać kogoś mądrzejszego, jeśli Ci to bardzo interesuje.
    Natomiast co do odczytywania imion - jeśli bohater długo studiował te podręczniki i wykuł alfabet na blachę, mógł odcyfrować imiona. Dla mnie bardziej nieprawdopodobne jest to, że napisy na macewach były w tak dobrym stanie - powinny być bardziej brudne, zatarte, zbyt łatwo bowiem dało się je odcyfrować. Ja rozumiem, pewnie zrobili jakieś sztuczne nagrobki, ale mogli się o ten szczegół postarać. Napisy się ścierają i niszczą z czasem, a biorąc jeszcze pod uwagę to, że niektóre litery są do siebie bardzo podobne, wychodzi z tego niezła łamigłówka.
    Nie mogę się doczekać kolejnego wpisu.
    Osobiście uznaję film Pasikowskiego za film ważny, który w ŻADNYM stopniu nie zasługuje na miano antypolskiego.
    Pozdrav ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O właśnie, zastanawiałam się, czy tam nie będzie "macew", po czym znalazłam formę "macewów". Zły Internet.
      Mnie tak czy siak teza z podręcznikiem jakoś się nie podoba. No i te litery, takie łatwe, chociaż nagrobki x lat w ziemi były. NOALE może on rzeczywiście coś na strychu znalazł.

      Usuń