Dziś na blogasku premiera premier i wydarzenie zupełnie niespotykane - piszę o muzyce. I to nie o byle jakiej muzyce i nie byle jak (no, powiedzmy, że nie mwehehe). Do wpisu przygotowałam się rzetelnie - od niemal tygodnia nie słucham niczego innego niż płyta Exile.
Bo to bardzo dobra płyta jest.
Żeby wszystko było jasne, opisuje tu swoje wrażenia po wysłuchaniu wersji deluxe, która zawiera więcej piosenek. Także żebyście się nie zdziwili przy ewentualnym zakupie, że czegoś nie ma, ale w sumie nie sprawdzałam tracklist obu krążków, więc przykłady mogą się jednak zgadzać.
Może zaczniemy sobie od jakieś notki biograficznej, dobrze?
Hurts to brytyjski duet, jak mówi Wikipedia, synthpopowy (dobrze, bo ja się zupełnie na gatunkach nie znam, więc wierzymy Wikipedii), który tworzą wokalista Theo Hutchcraft i kompozytor, gitarzysta/klawiszowiec Adam Anderson. Panowie zadebiutowali w roku 2010 płytą Happiness, która bardzo szybko uzyskała status platynowej płyty (masło maślane, ale "status platyny" brzmi jeszcze bardziej głupio). W zeszłym tygodniu, sprawdzałam, Exile miało już złoto, więc panowie idą jak burza, to trzeba przyznać.
Wikipedia mówi też, że inspiracją dla zespołu są takie grupy jak Depeche Mode, Pet Shop Boys czy New Order. Szczególnie inspirację tą pierwszą słychać na Exile.
Kiedyś, zdaje się, w jakimś bzdurnym serialu medycznym usłyszałam, że swoje problemy najlepiej wytańczyć. Tekst, nie ma co kryć, wyjątkowo idiotyczny, ale za każdym razem, gdy myślę o Hurts to właśnie to przychodzi mi do głowy. Dlaczego? Bo panowie tworzą... Jakby to powiedzieć... Piosenki o jednym. Bynajmniej nie jest to zarzut, bo robią to dobrze, zgrabnie i nie męczą obracaniem w kółko tych samych tematów. Piosenki opowiadają głównie o trudnych związkach, związkach toksycznych, rozstaniach, gdzie podmiot jest rzucanym lub opcjonalnie rzucającym i z obu powodów cierpiącym. Generalnie Hutchcraft śpiewa o tym, co zwykliśmy zbywać tekstem "życie". Przyznać trzeba, że piosenki te skomponowane są zgrabnie, teksty są interesujące i w jakimś sensie teatralizujące "zwyczajną" teh dramę, bo o takiej dramie opowiadają w sposób przesadny, poetycki.
Coś czuję, że zaraz mi ktoś powie, że można napisać piosenkę o czterech osiemnastkach i też uznam, że to poetyckie ujęcie, ale mi zupełnie nie o to chodzi.
Po prostu na Hurts trzeba popatrzeć i posłuchać, wtedy widać, co mam na myśli mówiąc o teatralizacji i teatralnej przesadzie wystawianej przez duet dramy. Piosenki to numery z frazą, powiedziałabym, szeroką, wszystkie zagrane i zaśpiewane z rozmachem. Tutaj posłużę się przykładem, utworem tytułowym:
Utwór "Exile" - powtarzam i powtarzać się będę po tysiąckroć, wybaczcie, zapętliłam się
Co dziwne, na płycie znajduje się też piosenka, która nie pasuje zupełnie do niczego, ale tak bardzo kocham samą kompozycję, że wybaczam tak dziwaczne doklejenie tego numeru do tracklisty:
Utwór "Sandman", czyli "pokażmy, że na tej płycie będą chórki! DUŻO CHÓRKÓW!"
Jeśli już wyjaśniliśmy sobie kwestię problemów w tekście "swoje problemy najlepiej wytańczyć", wyjaśnijmy taniec. Albo lepiej nie. No bo przecież napisałam, że panowie podpadają pod synthpop czy tam muzykę elektroniczną a nawet alternatywny pop - szczerze, z istnienia ostatniego z tych gatunków nawet nie zdawałam sobie sprawy, ale to może dlatego, że jeśli chodzi o jakiekolwiek szufladkowanie, to ja się trzymam z daleka. Generalnie chodzi mi o to, że jak się słucha Hurts to nóżka tak jakoś dziwnie sama dryga i aż chciałoby się poskakać. Może jakiś przykład na zachętę:
Utwór "Cupid"
Oczywiście, panowie są też dobrzy w numerach, które mają być dramatyczno-teatralne i nie do tańca. Żeby, oczywiście, nie było nam za łatwo i żebyśmy z rady pochodzącej z durnego serialu medycznego nie mogli skorzystać. Na całym Exile istnieje jedna taka piosenka, która spełnia te warunki:
Utwór "Somebody to die for" - już tytuł jest znaczący, prawda?
Im więcej słucham Exile tym bardziej przekonuję się do tego, że płyta podzielona jest na dwie części: do Somebody to die for to numery szybkie i do tańca, potem uciekamy w ballady. O ile na Happiness oba typy numerów były wymieszane, tutaj jest odwrotnie. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo akurat Hutchcrafta balladowego też lubię, ale może lepiej by było tak nie przywalić słuchaczom między oczy niemal pięcioma balladami pod rząd. Dzieli je tylko Heaven, które i tak już nieco narusza to, do czego się przyzwyczailiśmy. Zresztą, ballady generalnie są tym typem piosenek, który jest najbardziej... dramatyczny ze wszystkich. Taki przykład, bo czuję, że znowu zaczynam bredzić:
Utwór "Guilt", który pomimo całej swojej dramatyczności ma w sobie coś przyjemnego. Bo i tekst nie do końca dramatyczny i już-nic-nie-będzie-fajnie-idę-skoczyć-z-mostu mówiący, prawda?
Właściwie to chyba na początku powinnam powiedzieć, dlaczego w ogóle zabrałam się za pisanie notki o muzyce. Powód jest strasznie prosty: tydzień temu byłam na ich koncercie w warszawskim klubie Palladium. No i mnie to zafascynowało, że oni właściwie cały czas są tacy teatralni. Trochę smuci mnie, że nie dostałam "kÓl" i 'trÓ" białej róży, które Theo rzucał ze sceny ku uciesze pań w tłumie pod tą sceną, ale wszystko mu wybaczyłam, gdy na zakończenie zagrali Stay z poprzedniej płyty - utwór najbardziej epicki ze wszystkich epickich-i-wyjątkowo-dramatycznych utworów. Theo zresztą bardzo chciał być w roli, ale nie bardzo mu się to udało, bo zgubił mikrofon. Wiem, że pisałam o tym sto razy na Fuju, ale nie wszyscy czytelnicy mają mnie na Fuju. Dlatego też filmik wrzucam:
Swoją drogą to za każdym razem, jak tego słucham, mam wrażenie, że się słyszę na tym przeklętym filmiku i nie mogę uwierzyć, że tak głośno się darłam. Ale może powinnam to jednak wiedzieć, bo dnia następnego ledwo mówiłam.
A teraz szczerze i bez bicia przyznam, że notkę napisałam wyłącznie dla własnej przyjemności. Mimo to mam nadzieję, że was od zespołu nie odstraszyłam.
Pozdrav!