Kto odgadnie, z jakich dwóch seriali wzięłam cytaty do tytułu dzisiejszej notki, ten dostanie order z ziemniaka. Ale macie odgadywać, a nie szukać w Google, hue.
A poza konkursem mówię: miałam tę notkę napisać o serialach kostiumowych, ale bardziej ogólna nazwa "z historią w tle" wydaje mi się bardziej trafna. Przynajmniej nikt bardziej kompetentny nie powie mi "no hola, hola, koleżanko, to nie jest serial kostiumowy!". A ja się tak bardzo nie znam na nomenklaturze, że się właśnie tego boję.
Notka będzie krótka, postanowiłam się bowiem ograniczyć do zaledwie 4 seriali, które konkretnie zawojowały moje serce. Ja wiem, że ludzie lubią czytać hejty, ale zostawię je sobie na przyszłość. Zbiorcza notka o złych serialach to chyba nie taki głupi pomysł, co?
Notka będzie krótka, postanowiłam się bowiem ograniczyć do zaledwie 4 seriali, które konkretnie zawojowały moje serce. Ja wiem, że ludzie lubią czytać hejty, ale zostawię je sobie na przyszłość. Zbiorcza notka o złych serialach to chyba nie taki głupi pomysł, co?
No, czuję, że się jakoś wytłumaczyłam z tego barokowego tytułu notki, czy możemy zaczynać?
PS. Dziś idę za radą Lenn i piszę o serialach ze spoilerami czasem. Może nawet pokuszę się o fotki, jeśli jakieś znajdę.
1. Dynastia Tudorów
Pomysł na serial zdaje mi się dosyć prosty: bierzemy znaną historię, do tego wybieramy obiektywnie przystojnego aktora, ale wybieramy go tak, by choćby szczegółem nie przypomniał nawet pochlebnie portretowanego Henryka VIII, dodajemy do niego dużo ładnych pań ubranych w ładne sukienki/raczej rozebranych, dodajemy trochę intryg, kogoś nieszczerego, kogoś uberzłego-och-tylko-żeby-mógł-go-zagrać-James-Frain!, kogoś dobrego do urzygu i mamy dobry serial.
Proste, prawda?
W sumie Dynastię Tudorów zaczęłam oglądać dlatego, że gdzieś tam przypadkiem w telewizji zawiesiłam oko... NOPE, nie na Rhysie Meyersie (chociaż zdarza mi się oglądać seriale ze względu na to, że jest na co popatrzeć *khemSleepyHollowkhem*), ale na wnętrzach. Jejku, jakie tam są ładne wnętrza i kostiumy (jak na serial). Nie jest to może poziom estetyczny rodem z BBC, ale widać, że ktoś się postarał. Tak więc zaczęłam oglądać i muszę przyznać, że nawet się wciągnęłam. Historia Henryka VIII to w zasadzie samograj, więc nie trzeba się specjalnie wysilać, by mieć dobre wyniki oglądalności i mnie wśród fanów. Oczywiście, nie jestem naiwna, wiem, że nikt nie będzie się trzymał faktów historycznych (i nie trzyma się. Czasem bardzo. Vide: dużo starsza od Henryka Katarzyna Aragońska chociażby lub ożywianie z dawna nieżyjącego papieża). W sumie ten serial obok historii leżał tylko przez chwilę, ale i tak jest fajny. Niemniej jednak, mówiąc "samograj" miałam na myśli to, że kulisy władzy, intrygi i seks (w dowolnej kolejności) sprzedadzą się zawsze. A jeśli oprócz tego jest jeszcze niezłe aktorstwo, serial jest estetycznie interesujący, a i muzyka się przyjemnie wybija czasem ponad przeciętną, to ja jestem kupiona.
Proszę bardzo, przykład muzyki, może też poczujecie się zachęceni do obejrzenia serialu, jeśli jeszcze go nie widzieliście
Od ogółu do szczegółu: pisząc "niezłe aktorstwo" miałam na myśli głównie Rhysa Meyersa, Sama Neilla (w roli kardynała Wolseya), Natalie Dormer (Anna Boleyn), Marię Doyle Kennedy (Katarzyna Aragońska) i oczywiście Jamesa Fraina (Cromwell). No dobra, dodam jeszcze Jeremy'eho Northama (Thomas More), chociaż grana przez niego postać niesamowicie mnie irytowała. Na docenienie w tym gronie szczególnie zasługują Rhys Meyers, któremu udało się stworzyć postać, która jednocześnie wkurza, bawi i nawet potrafi wzbudzić sympatię, James Frain, pod którego występy spokojnie można podkładać Marsz Imperialny/taśmę z hukami gromu i złowrogim śmiechem Kogoś Złego oraz Natalie Dormer, dzięki której Anna Boleyn jest tak przerysowana i tak jej się nie lubi, że aż się ją ogląda z rosnącą fascynacją.
W serialu jest jednak postać, o której chciałabym napisać więcej: Charles Brandon - wkuropatwiające jest zarówno poprowadzenie tej postaci, wraz z jego ultraszybką przemianą w odpowiedzialnego misia-pysia i znakomitego polityka, chociaż wcześniej zachowywał się, jakby nie miał mózgu, jak i gra Henry'ego Cavilla. Nie czarujmy się, Cavill swoją grą - czy raczej jej brakiem - potwornie żenuje. Należałoby sobie zadać pytanie "a kiedy Cavill nie żenował?", odpowiedzieć na nie: "zawsze żenował i żenuje", po czym przejść nad tym do porządku dziennego, lecz jakoś nie mogę przeskoczyć tego problemu. O ile w pierwszym sezonie to się jeszcze tak bardzo nie rzuca w oczy, bo Rhys Meyers ma grać Henryka tak, żeby pasował do postaci Brandona, tak później wszystko się rozjeżdża. Patrzenie na Cavilla w scenach chociażby z Frainem czy właśnie Meyersem boli tak bardzo, że trzeba patrzeć przez palce. Czasem mam wrażenie, że nie zrobiłoby to wielkiej różnicy, gdyby partnerem do gry w takich scenach był kawał drewna (w sumie to jest, ale w sensie metaforycznym, a tutaj mogłoby być dosłownie). Na całe szczęście im więcej serii tym mniej Brandona, więc można oglądać w miarę spokojnie.
2. Ripper Street
Teraz skoczymy sobie w czasie do wieku XIX. Bo możemy.
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy o Ripper Street nie napisać w przyszłym tygodniu przy okazji procedurali, ale jednak estetyka i czas akcji wygrały z fabułą.
Po pierwsze, do tego, by serial oglądać, skłoniła mnie historia: sytuacja wyjściowa dla pierwszej serii to morderstwa popełniane przez Kubę Rozpruwacza. Jeśli jednak ktoś oczekuje, że o tym będzie cała seria, to może się rozczarować. Kuba rozpruwacz to tylko początek, Whitechapel to nie tylko Kuba, gdyby to był tylko Rozpruwacz, byłoby potwornie nudno. Po drugie, moje ogromne zainteresowanie budziła obsada: Matthew Macfayden (Edmund Reid) w roli głównej, a partneruje mu Jerome Flynn (sierżant Drake), który jest rozkoszny, ale to naprawdę rozkoszny bardzo, choć czasem zdaje się zapominać, że nie gra w GoT, wcześniej nieznany mi kompletnie Adam Rothenberg (kapitan Jackson) jest wprost czarujący i szybko wybija się na pozycję najfajniejszej i kompletnie ukochanej postaci, podobnie zresztą czaruje David Dawson w roli szukającego sensacji dziennikarza, a epizodycznie pojawiają się tacy aktorzy jak chociażby Iain Glen czy Paul McGann. Trudno, żebym nie zwróciła uwagi, prawda? Po trzecie: no serial jest produkcji BBC, wstyd chociaż okiem nie rzucić, prawda? Inna sprawa, że opening Ripper Street przypomina czołówkę Holmesów Ritchie'ego, więc to też jest jakiś powód, by sobie na serial zerknąć. Całe szczęście podobne są jedynie czołówki.
To, co w serialu jest dobre, to poprowadzenie postaci głównych - zarówno Reid, jak i Jackson czy Drake mają swoje tajemnice, a większość z nich wychodzi na jaw w maksymalnie dwóch ostatnich odcinkach serii, dzięki czemu sam serial również trzyma w napięciu. Twórcy zaś trzymają się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek, dzięki czemu nie ma kompletnie czasu na nudę, a oś historii, czyli osobiste nieszczęścia Reida jakoś spajają to zusammen do kupy. Jedyne, co może czasem drażnić to osobliwie współczesny sposób myślenia i rozwiązywania zagadek, ale nie jest to aż tak nachalne, by utrudniało dobrą zabawę w czasie seansu. Inna dobra sprawa to wnętrza i plenery: tutaj wiele do zarzucenia nie ma, w końcu to BBC, kiepskiej estetycznie rzeczy raczej nie zrobią. Oczywiście, ktoś tam się może zżymać, iż w roli wiktoriańskiego Londynu występuje stare dobre Cardiff, ale niech ktoś mi pokaże, gdzie to zagrać rzeczywiście w Londynie, a dopiero później narzeka. Przy czym należy się małe uświadomienie: w większości tego typu produkcji rolę Londynu spełnia Cardiff.
Mam nadzieję, że wam się światopogląd nie przekręcił od nadmiaru rewelacji.
To, co niesamowicie irytuje, to postaci kobiece - szczególnie te, które kręcą się wokół Reida, ponieważ MyAnna Buring jako Susan czy Charlene McKenna w roli Rose poprowadzone są kompletnie inaczej, by pasowały zarówno do swej roli i do postaci, którym partnerują (kolejno Jacksonowi i Drake'owi). Najgorzej wymyśloną postacią jest chyba Emily Reid (w tej roli Amanda Hale), która jest tak bardzo mamejowata, nijaka, przezroczysta a przez to irytująca, że jakoś nie mogłam jej polubić. Do tego kompletnie nie rozumie swojego męża, przez to u mnie włącza się tryb "AQFGH%$#$^&U^ jak możesz!" i tyle wystarczy, by w jednym z odcinków życzyć jej jak najszybszego zejścia z tego świata i nie męczenia mnie więcej.
Niemniej jednak warto oglądać - tym bardziej, że serial ma krótką serię - pierwsza liczyła zaledwie osiem odcinków, druga, której premiera przewidywana jest na rok 2014, też podobno ma mieć ich tyle samo. W każdym razie: każdy, kto chce, zdąży obejrzeć.
3. Zakazane Imperium
W zasadzie o tym serialu piszę głównie dlatego, że wyciągnął on dla mnie z kompletnego lub częściowego niebytu masę aktorów, którzy całkiem nieźle albo wręcz znakomicie sprawdzają się w swoich rolach.
Ale nim do tego doszło, było przecież jakieś zainteresowanie reklamą - a że ja po prostu biorę się za wszystko, co opowiada ciekawie o pierwszej połowie poprzedniego wieku, to nie mogło mnie zabraknąć wśród widowni. A jeżeli na tapecie są tematy gangsterskie i nazwisko Scorsese to już w ogóle jestem kupiona przed premierą.
Szczerze mówiąc: absolutnie się nie rozczarowałam. Zakazane Imperium ponownie wpisuje się w schemat seks-władza-intrygi, dodaje to tego pieniądze i jest rozkosznym samograjem z dobrą obsadą, ładnymi (choć czasem nieco tekturowymi, meh) wnętrzami i absolutnie cudowną muzyką, co się liczy na plus - w większości jest to muzyka z epoki bądź stylizowana na taką muzykę, co też mnie kupuje i w tym aspekcie krytyczna być zupełnie nie potrafię.
Zakazane Imperium wyciąga więc dla mnie z totalnego niebytu takich aktorów jak Michael Stuhlbarg (w roli Arnolda Rothsteina sprawdza się na tyle dobrze, że czekam na każdy kolejny występ) czy Jacka Hustona, który swoją rolą Richarda Harrowa zdobył kawałeczek mojego fangirlowego serca i spełnia podobną rolę, co Rothberg w Ripper Street. Jednocześnie przypomniałam sobie o istnieniu takich ludzi jak Steve Buscemi, Charlie Cox a przede wszystkim Michael Pitt, którego skutecznie starałam się zapomnieć po seansie Jedwabiu, a który przypomniał mi, że grać to on jednak umie.
Serial specjalnie wartką akcją nie powala, ale nie znaczy to, że mało się dzieje. Dzieje się strasznie dużo, oglądać trzeba raczej uważnie i zwracać uwagę głównie na dialogi oraz zależności między bohaterami. I - w związku z tym, że to serial HBO - gorąco zalecane jest nieprzywiązywanie się do bohaterów, bo albo ci ich zabiją (biedny Jimmy i biedny Owen, a nawet biedny Gyp, do dziś nie przeszłam nad tym do porządku dziennego!) albo ktoś w najnowszym sezonie każe im grać ich własne karykatury, jak to się zdaje się, zaczyna dziać w przypadku postaci Ala Capone (Stephen Graham) albo też w ogóle zakazany będzie jakikolwiek rozwój postaci - mam tu na myśli głównie Chalky'ego White'a (Michael Kenneth Williams), którego epizody w trzecim sezonie zapowiadały Pambu wie jakie rewelacje w sezonie czwartym, podczas gdy postać sprowadzono do niezbyt kumatego gościa, który zadowala się prowadzeniem klubu i wszystkie ambicje skupia na rozwoju lokalu. Patrząc na poprzednie serie: prawdopodobne jak diabli.
Mimo wszystko: oglądać warto, pewnie jak się przyzwyczaję do tej serii to już nie będę zwracać tak uwagi na te zmiany w charakterach postaci, nieważne jak gwałtowne i niespodziewane by były.
4. Peaky Blinders
Proste równanie: BBC + Cillian Murphy + gangsterka = Broz przed ekranem i wśród wiernych fanów nawet przed premierą.
Tym razem i czas trochę wcześniejszy, bo akcja zaczyna się w 1919, a i miejsce inne, gdyż nie jest to Ameryka, a Anglia, a nawet typ gangsterki czy też raczej jej skala, kompletnie inna niż w tym serialu, o którym pisałam wyżej. Właściwie nie bardzo wiem czemu tak bardzo obawiałam się, że będę Peaky Blinders porównywać do Zakazanego Imperium. Pierwsze dziesięć minut pierwszego odcinka skutecznie wyleczyło mnie z moich lęków. Ale od początku.
Tytuł serialu - jak każdy widzi na plakacie - to nazwa własna. Peaky Blinders to, można powiedzieć, rodzinny biznes - rodzina Shelby nielegalnie przyjmuje zakłady, ale jeden z braci - Tommy (w tej roli właśnie Cillian Murphy) ma ambicje prowadzić biznesy legalne, by móc prać w nich pieniądze pochodzące z tych mniej legalnych źródeł. W szybkim czasie staje się faktycznym szefem całego interesu, wyraźnie detronizując starszego od siebie Arthura (Paul Anderson), zresztą na wyraźne jego życzenie. I to w pewnym sensie jest początek problemów: do Birmingham przyjeżdża okryty złą sławą komisarz Campbell (Sam Neill), zaczynają się aresztowania, niemożność zawarcia uczciwego dealu irytuje wszystkich, łącznie z widzami, którym się włącza tryb hejtowania Campbella za jego nieuczciwość, gangi zaczynają walczyć o wpływy, a Tommy zaczyna ostatnio nawet myśleć... khem... nie tą głową, co trzeba.
Absolutnie fantastyczne jest tło tego serialu: gdzieś tam między wierszami mamy wielką politykę, komunistów, IRA, prawo, które udaje prawo oraz problemy byłych, a zostawionych sobie żołnierzy: ich dysfunkcyjność i kłopoty z dostosowaniem się nie tylko do powojennej rzeczywistości, ale dostosowaniem się do życia w społeczeństwie w ogóle (jak dotrzecie do cudownej sceny z odgłosem kilofów za ścianą zwykłego pokoju, czyli do odcinka czwartego, to będziecie wiedzieć, o czym mówię). Właśnie chyba nie tyle ciekawa jest akcja właściwa, co samo tło całej historii. To dziwne. Albo ja jestem dziwnym odbiorcą.
Świetne jest też to, że cała historia ma swój klimat: nie rozgrywa się, tak jak Zakazane Imperium, we wnętrzach czystych i eleganckich, ale w brudnej, brzydkiej i smutnej robotnicznej dzielnicy. W ogóle całe Birmingham jest brzydkie, smutne, brudne i robotnicze, a jednocześnie - chwała BBC - tak brzydkie, że aż ładne. Na przykład tu:
Albo tu:
I tu też jest ładnie, choć miasta nie ma:
Jest jeszcze jedna rzecz, a właściwie dwie, dzięki którym serial wydaje mi się atrakcyjny. Pierwsza to dobrze napisane postaci kobiece, które mnie nie irytują, a przecież postaci kobiece ZAWSZE mnie irytują. Tutaj na szczególne wyróżnienie zasługuje Helen McCrory w roli ciotki Polly. W zasadzie lubię ją pewnie dlatego, że nie gra rozmemłanej paniusi, ale nie wchodźmy w to głębiej, bo mogłabym przemyśleć tę postać i przestać ją lubić. Druga rzecz to muzyka: kompletnie współczesna, co na początku zaskakuje przy zestawieniu z obrazkami, na jakie się patrzy. Ale to nie jest wada.
Oglądać, oglądać, póki nowe, świeże i jeszcze nie wszyscy o tym mówią, chociaż powinni!
Na dziś ode mnie to tyle. W przyszłym tygodniu notka o proceduralach, czy raczej serialach detektywistycznych, których będzie więcej niż cztery, obiecuję. Serialowy październik skończymy pewnie serialami wojennymi, wciąż spisuję listy oglądanych seriali i próbuję je gdzieś przyporządkować.
Pozdrav,
2. Ripper Street
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy o Ripper Street nie napisać w przyszłym tygodniu przy okazji procedurali, ale jednak estetyka i czas akcji wygrały z fabułą.
Po pierwsze, do tego, by serial oglądać, skłoniła mnie historia: sytuacja wyjściowa dla pierwszej serii to morderstwa popełniane przez Kubę Rozpruwacza. Jeśli jednak ktoś oczekuje, że o tym będzie cała seria, to może się rozczarować. Kuba rozpruwacz to tylko początek, Whitechapel to nie tylko Kuba, gdyby to był tylko Rozpruwacz, byłoby potwornie nudno. Po drugie, moje ogromne zainteresowanie budziła obsada: Matthew Macfayden (Edmund Reid) w roli głównej, a partneruje mu Jerome Flynn (sierżant Drake), który jest rozkoszny, ale to naprawdę rozkoszny bardzo, choć czasem zdaje się zapominać, że nie gra w GoT, wcześniej nieznany mi kompletnie Adam Rothenberg (kapitan Jackson) jest wprost czarujący i szybko wybija się na pozycję najfajniejszej i kompletnie ukochanej postaci, podobnie zresztą czaruje David Dawson w roli szukającego sensacji dziennikarza, a epizodycznie pojawiają się tacy aktorzy jak chociażby Iain Glen czy Paul McGann. Trudno, żebym nie zwróciła uwagi, prawda? Po trzecie: no serial jest produkcji BBC, wstyd chociaż okiem nie rzucić, prawda? Inna sprawa, że opening Ripper Street przypomina czołówkę Holmesów Ritchie'ego, więc to też jest jakiś powód, by sobie na serial zerknąć. Całe szczęście podobne są jedynie czołówki.
To, co w serialu jest dobre, to poprowadzenie postaci głównych - zarówno Reid, jak i Jackson czy Drake mają swoje tajemnice, a większość z nich wychodzi na jaw w maksymalnie dwóch ostatnich odcinkach serii, dzięki czemu sam serial również trzyma w napięciu. Twórcy zaś trzymają się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek, dzięki czemu nie ma kompletnie czasu na nudę, a oś historii, czyli osobiste nieszczęścia Reida jakoś spajają to zusammen do kupy. Jedyne, co może czasem drażnić to osobliwie współczesny sposób myślenia i rozwiązywania zagadek, ale nie jest to aż tak nachalne, by utrudniało dobrą zabawę w czasie seansu. Inna dobra sprawa to wnętrza i plenery: tutaj wiele do zarzucenia nie ma, w końcu to BBC, kiepskiej estetycznie rzeczy raczej nie zrobią. Oczywiście, ktoś tam się może zżymać, iż w roli wiktoriańskiego Londynu występuje stare dobre Cardiff, ale niech ktoś mi pokaże, gdzie to zagrać rzeczywiście w Londynie, a dopiero później narzeka. Przy czym należy się małe uświadomienie: w większości tego typu produkcji rolę Londynu spełnia Cardiff.
Mam nadzieję, że wam się światopogląd nie przekręcił od nadmiaru rewelacji.
To, co niesamowicie irytuje, to postaci kobiece - szczególnie te, które kręcą się wokół Reida, ponieważ MyAnna Buring jako Susan czy Charlene McKenna w roli Rose poprowadzone są kompletnie inaczej, by pasowały zarówno do swej roli i do postaci, którym partnerują (kolejno Jacksonowi i Drake'owi). Najgorzej wymyśloną postacią jest chyba Emily Reid (w tej roli Amanda Hale), która jest tak bardzo mamejowata, nijaka, przezroczysta a przez to irytująca, że jakoś nie mogłam jej polubić. Do tego kompletnie nie rozumie swojego męża, przez to u mnie włącza się tryb "AQFGH%$#$^&U^ jak możesz!" i tyle wystarczy, by w jednym z odcinków życzyć jej jak najszybszego zejścia z tego świata i nie męczenia mnie więcej.
Niemniej jednak warto oglądać - tym bardziej, że serial ma krótką serię - pierwsza liczyła zaledwie osiem odcinków, druga, której premiera przewidywana jest na rok 2014, też podobno ma mieć ich tyle samo. W każdym razie: każdy, kto chce, zdąży obejrzeć.
3. Zakazane Imperium
Ale nim do tego doszło, było przecież jakieś zainteresowanie reklamą - a że ja po prostu biorę się za wszystko, co opowiada ciekawie o pierwszej połowie poprzedniego wieku, to nie mogło mnie zabraknąć wśród widowni. A jeżeli na tapecie są tematy gangsterskie i nazwisko Scorsese to już w ogóle jestem kupiona przed premierą.
Szczerze mówiąc: absolutnie się nie rozczarowałam. Zakazane Imperium ponownie wpisuje się w schemat seks-władza-intrygi, dodaje to tego pieniądze i jest rozkosznym samograjem z dobrą obsadą, ładnymi (choć czasem nieco tekturowymi, meh) wnętrzami i absolutnie cudowną muzyką, co się liczy na plus - w większości jest to muzyka z epoki bądź stylizowana na taką muzykę, co też mnie kupuje i w tym aspekcie krytyczna być zupełnie nie potrafię.
Prawda, że jest cudowna?
Zakazane Imperium wyciąga więc dla mnie z totalnego niebytu takich aktorów jak Michael Stuhlbarg (w roli Arnolda Rothsteina sprawdza się na tyle dobrze, że czekam na każdy kolejny występ) czy Jacka Hustona, który swoją rolą Richarda Harrowa zdobył kawałeczek mojego fangirlowego serca i spełnia podobną rolę, co Rothberg w Ripper Street. Jednocześnie przypomniałam sobie o istnieniu takich ludzi jak Steve Buscemi, Charlie Cox a przede wszystkim Michael Pitt, którego skutecznie starałam się zapomnieć po seansie Jedwabiu, a który przypomniał mi, że grać to on jednak umie.
Serial specjalnie wartką akcją nie powala, ale nie znaczy to, że mało się dzieje. Dzieje się strasznie dużo, oglądać trzeba raczej uważnie i zwracać uwagę głównie na dialogi oraz zależności między bohaterami. I - w związku z tym, że to serial HBO - gorąco zalecane jest nieprzywiązywanie się do bohaterów, bo albo ci ich zabiją (biedny Jimmy i biedny Owen, a nawet biedny Gyp, do dziś nie przeszłam nad tym do porządku dziennego!) albo ktoś w najnowszym sezonie każe im grać ich własne karykatury, jak to się zdaje się, zaczyna dziać w przypadku postaci Ala Capone (Stephen Graham) albo też w ogóle zakazany będzie jakikolwiek rozwój postaci - mam tu na myśli głównie Chalky'ego White'a (Michael Kenneth Williams), którego epizody w trzecim sezonie zapowiadały Pambu wie jakie rewelacje w sezonie czwartym, podczas gdy postać sprowadzono do niezbyt kumatego gościa, który zadowala się prowadzeniem klubu i wszystkie ambicje skupia na rozwoju lokalu. Patrząc na poprzednie serie: prawdopodobne jak diabli.
Mimo wszystko: oglądać warto, pewnie jak się przyzwyczaję do tej serii to już nie będę zwracać tak uwagi na te zmiany w charakterach postaci, nieważne jak gwałtowne i niespodziewane by były.
4. Peaky Blinders
Wybrałam ten plakat, bo tak, bo reszcie coś zrobił Photoshop, a na tym nie miał gdzie.
Tym razem i czas trochę wcześniejszy, bo akcja zaczyna się w 1919, a i miejsce inne, gdyż nie jest to Ameryka, a Anglia, a nawet typ gangsterki czy też raczej jej skala, kompletnie inna niż w tym serialu, o którym pisałam wyżej. Właściwie nie bardzo wiem czemu tak bardzo obawiałam się, że będę Peaky Blinders porównywać do Zakazanego Imperium. Pierwsze dziesięć minut pierwszego odcinka skutecznie wyleczyło mnie z moich lęków. Ale od początku.
Tytuł serialu - jak każdy widzi na plakacie - to nazwa własna. Peaky Blinders to, można powiedzieć, rodzinny biznes - rodzina Shelby nielegalnie przyjmuje zakłady, ale jeden z braci - Tommy (w tej roli właśnie Cillian Murphy) ma ambicje prowadzić biznesy legalne, by móc prać w nich pieniądze pochodzące z tych mniej legalnych źródeł. W szybkim czasie staje się faktycznym szefem całego interesu, wyraźnie detronizując starszego od siebie Arthura (Paul Anderson), zresztą na wyraźne jego życzenie. I to w pewnym sensie jest początek problemów: do Birmingham przyjeżdża okryty złą sławą komisarz Campbell (Sam Neill), zaczynają się aresztowania, niemożność zawarcia uczciwego dealu irytuje wszystkich, łącznie z widzami, którym się włącza tryb hejtowania Campbella za jego nieuczciwość, gangi zaczynają walczyć o wpływy, a Tommy zaczyna ostatnio nawet myśleć... khem... nie tą głową, co trzeba.
Absolutnie fantastyczne jest tło tego serialu: gdzieś tam między wierszami mamy wielką politykę, komunistów, IRA, prawo, które udaje prawo oraz problemy byłych, a zostawionych sobie żołnierzy: ich dysfunkcyjność i kłopoty z dostosowaniem się nie tylko do powojennej rzeczywistości, ale dostosowaniem się do życia w społeczeństwie w ogóle (jak dotrzecie do cudownej sceny z odgłosem kilofów za ścianą zwykłego pokoju, czyli do odcinka czwartego, to będziecie wiedzieć, o czym mówię). Właśnie chyba nie tyle ciekawa jest akcja właściwa, co samo tło całej historii. To dziwne. Albo ja jestem dziwnym odbiorcą.
Świetne jest też to, że cała historia ma swój klimat: nie rozgrywa się, tak jak Zakazane Imperium, we wnętrzach czystych i eleganckich, ale w brudnej, brzydkiej i smutnej robotnicznej dzielnicy. W ogóle całe Birmingham jest brzydkie, smutne, brudne i robotnicze, a jednocześnie - chwała BBC - tak brzydkie, że aż ładne. Na przykład tu:
Oglądać, oglądać, póki nowe, świeże i jeszcze nie wszyscy o tym mówią, chociaż powinni!
Na dziś ode mnie to tyle. W przyszłym tygodniu notka o proceduralach, czy raczej serialach detektywistycznych, których będzie więcej niż cztery, obiecuję. Serialowy październik skończymy pewnie serialami wojennymi, wciąż spisuję listy oglądanych seriali i próbuję je gdzieś przyporządkować.
Pozdrav,
Czuję, że po lekturze tej noci mam większe rozeznanie w tym, czego właściwie mogłabym szukać w poszczególnych serialach i dlaczego niektóre mogłyby mnie zaciekawić, a inne nie, szczególnie, że wyliczone plusy i minusy serii nie sprowadzały się do "A gra świetnie, a B fatalnie". :A propos tej gry:
OdpowiedzUsuń"Należałoby sobie zadać pytanie 'a kiedy Cavill nie żenował?', odpowiedzieć na nie: 'zawsze żenował i żenuje'." - W pierwszym odruchu chciałam się nie zgodzić, bo jego kreacja w Tudorach jakoś szczególnie mi nie zgrzytała, ale potem przypomniałam sobie "Zemstę", w której grał bardziej pierwszoplanową rolę, zadumałam się głęboko i... Masz rację, ten pan to jednak kawałek drewna - ze szlachetną facjatą, ale zawsze drewna.
"Charles Brandon - wkuropatwiające jest zarówno poprowadzenie tej postaci, wraz z jego ultraszybką przemianą w odpowiedzialnego misia-pysia i znakomitego polityka." - Tu zgadzam się bez żadnego dumania na wstępie.
A tak nawiasem mówiąc, to 1. znam, 3. i 4. sobie daruję, bo gangsterka to nie moje klimaty, ale 2. mnie zaciekawił, szczególnie tajemnicami głównych postaci z obietnicą ich wyjaśnienia pod koniec, bo nie ma dla mnie nic bardziej irytującego, niż mnożenie zagadek tylko po to, żeby zostawić je bez rozwiązania.
Szczerze się przyznam, że żadnego z powyższych serialów nie oglądałem. Ale tytuły obiły mi się o uszy, nawet niejednokrotnie (zazwyczaj prowadziły do zapalenia ucha...), no i opis "Dynastii Tudorów", który tu zaserwowałaś, smaczny nie powiem, więc może skuszę się na danie pierwsze.
OdpowiedzUsuńCo do tych postów o serialach... Może obyczajówki? Albo komediodramaty? (Chyba nie muszę wspominać o Shameless?).
Gnom.
Obyczajówek oglądam żałośnie mało, a jak już oglądam, to stare, komediodramaty to jednak nie moje klimaty, a nie lubię pisać o czymś, czego nie widziałam. Czy coś.
UsuńA co to tych seriali w notce - polecam wszystkie!