Dziś prezentuję wam ostatnią notkę z
naszego serialowego cyklu. Padło na seriale o wojnie, czy też raczej
wojenne. Czułam, że powinnam napisać o tego typu serialach, bo moje
oglądanie seriali obyczajowych kończy się gdzieś na pierwszej,
ewentualnie drugiej serii, kiedy wydarzenia robią się zbyt oderwane od
rzeczywistości, a seriale wojenne zwykłam oglądać do końca. Nawet zdarza
mi się myśleć, że moje cierpienia podczas batożenia się kolejnymi
seriami Czasu honoru z czasem mogą obrosnąć wcale niezłą legendą.
A więc wojna.
Cóż,
wybór nie był specjalnie trudny, ale okazało się, że moje zdolności
sklecenia kilku zdań ograniczają się tym razem do ledwie trzech seriali.
Dziwnym trafem wszystkie trzy są produkcji HBO, bo jakoś nie miałam
serca pastwić się nad parawojennymi produkcjami TVP, zostawiam to sobie
na lepsze czasy, na bardziej hejterski nastrój.
Żeby was jednak nie zostawiać niepocieszonymi, iż tym razem tak mało, TU linkuję moją wielce entuzjastyczną i obszerną notkę o serialu Nasze matki, nasi ojcowie, która na dzień dzisiejszy jest notką programową tego przeżartego germanofilstwem blogaska.
To tak, jakby ktoś jeszcze tego nie widział. A teraz naprawdę zaczynamy.
1. Kompania Braci
To
serial, który na ekranach pojawił się w roku 2001. W związku z tym, że
wtedy byłam jeszcze zupełnym szczylem, który nawet jeszcze nie myślał o
tym, żeby zainteresować się historią i wojnami, Kompanię braci zobaczyłam troszkę później i
zdecydowanie bardziej świadomie (np. po przeczytaniu książki, na której
podstawie serial w ogóle powstał i paru innych mądrych książek), niż
bym ją oglądała, mając lat dziesięć czy tam jedenaście. Zresztą, nie
podejrzewam, by rodzice w ogóle pozwolili na to, bym w tak młodym wieku
oglądała tego typu produkcję. W każdym razie, do serialu mam spory
sentyment i lubię do niego wracać. Nici zatem nawet z pozorów
obiektywizmu, sorry, Winnetou.
To jest też chyba ten serial, po obejrzeniu którego mogę sobie radośnie kwikać, gdy w jakiejś innej produkcji pojawią się Kirk Acevedo, Scott Grimes czy Richard Speight Jr., więc sami rozumiecie, że mam sentyment.
To jest też chyba ten serial, po obejrzeniu którego mogę sobie radośnie kwikać, gdy w jakiejś innej produkcji pojawią się Kirk Acevedo, Scott Grimes czy Richard Speight Jr., więc sami rozumiecie, że mam sentyment.
Ciekawostka: jak ktoś lubi wypatrywać znanych twarzy, przez Kompanię braci przewijają
się piękni i młodzi, teraz znani James McAvoy, Andrew Scott, Tom Hardy
czy Michael Fassbender. Szczególne trudności nastręczało mi wyszukanie
Fassbendera, ale za którymś razem mi się udało. W każdym razie to taki
element turnieju, jak już znacie kwestie na pamięć (nie, WCALE nie
udaję, że nie mówię tu o sobie).
Wiecie co, naprawdę chciałabym w tym miejscu zostawić bardzo pochwalną notkę, ale jednak się postarałam i wykrzesałam nieco krytycyzmu. Ale mimo wszystko chyba więcej będzie o rzeczach dobrych.
To, co pcha mi się teraz na klawiaturę, to przede wszystkim tempo akcji - niezbyt szybko nam się akcja rozwija, ale na tyle wartko, żeby niespecjalnie się nudzić - przynajmniej tak do 9 odcinka, kiedy to wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że zbliża się ten moment, w którym przyjdzie nam dać zdjęcia w sepii i w paru słowach wspomnieć o losach bohaterów. To jest też ten głupi moment, w którym bohaterowie jaki zdecydowanie chętniej wdają się w filozoficzne dysputy tudzież oddają się namiętnym, filozoficznym monologom o istocie wojny oraz jej kosztach, które to wywody mogłyby najprędzej powstać w latach powojennych po dogłębnej analizie swojego postępowania i spojrzeniu z dystansu, a średnio pasują do człowieka tamtych czasów i świeżo po takich przeżyciach (rekordy bije tu odcinek 6 pt. "Bastogne" - narracyjnie masakra, jeśli chodzi o akcję - jeden z lepszych odcinków).
Jednocześnie taki sposób opowiadania - niespieszny, ale interesujący - pozwala nam polubić dokładnie tych bohaterów, co trzeba i poznać ich na tyle dobrze, by czasem martwić się o to, aby nie stało im się nic złego. Jak już przy bohaterach jesteśmy, to część widzów może straszliwie drażnić zagranie kliszą "dobrego, prawego i sprawiedliwego dowódcy", która to rola przypadła majorowi Wintersowi (Damian Lewis). Szczerze przyznam, że Winters w tym serialu to nie człowiek, to chodzący pomnik, tak napisany i z takimi kwestiami, które nie pozostawiają wątpliwości, iż oto mamy przed sobą ojca tej gromadki garnących się w walki młodzików, który wskaże im, gdzie mają iść, jak walczyć, a na dodatek ochroni ich, obroni i walnie kilka motywujących mów. Winters ma oczywiście przyjaciela, który go nieco tonuje oraz uczłowiecza, kapitana Nixona (Ron Livingston), który jest dużo bardziej od niego złożony. Z pewnością byłby również ciekawszą postacią do obserwowania, gdyby dostawał więcej czasu antenowego. A tak trzeba się cieszyć z tego, co dostajemy. Z drugiej strony mamy też osoby, których przeznaczeniem jest, by widz ich nie znosił - mówię tu o kapitanie Sobelu (David Schwimmer), który jest na tyle głupi, by być okrutnym i bezmózgim. Problem z serialowym Sobelem jest taki, że nie jest on na tyle głupi i w swojej głupocie okrutny, jak być powinien, nie jest przedstawiony jako trep-zazdrosny służbista na tyle dobrze, by rozumieć niechęć jego podkomendnych. W książce jest to przedstawione lepiej oraz o wiele bardziej zrozumiale. Nie wiem, kto lub co tutaj zawiniło - niezbyt szczęśliwie wybrany Schwimmer, który chyba nie jest w stanie zagrać demonicznego tępaka, czy może raczej poprowadzenie postaci... Może obie rzeczy na raz?
Muszę też przyznać, że Kompania braci to jeden z lepiej zrealizowanych seriali, jakie widziałam. Nigdzie przed oczy nie pcha się tektura (a przynajmniej niezbyt nachalnie - im mniej samolotów nocą, tym lepiej, mówię wam), efekty pirotechniczne i zdjęcia też nie pozostawiają wiele do życzenia - w każdym razie widać, że na serial wydano majątek i że ten majątek został spożytkowany dobrze. Nie można powiedzieć, żeby odbiegał od kinowych, kasowych produkcji, a nawet nie zestarzał się za bardzo ze swoimi technikami.
A więc: warto.
2. Pacyfik
Wiecie co, naprawdę chciałabym w tym miejscu zostawić bardzo pochwalną notkę, ale jednak się postarałam i wykrzesałam nieco krytycyzmu. Ale mimo wszystko chyba więcej będzie o rzeczach dobrych.
To, co pcha mi się teraz na klawiaturę, to przede wszystkim tempo akcji - niezbyt szybko nam się akcja rozwija, ale na tyle wartko, żeby niespecjalnie się nudzić - przynajmniej tak do 9 odcinka, kiedy to wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że zbliża się ten moment, w którym przyjdzie nam dać zdjęcia w sepii i w paru słowach wspomnieć o losach bohaterów. To jest też ten głupi moment, w którym bohaterowie jaki zdecydowanie chętniej wdają się w filozoficzne dysputy tudzież oddają się namiętnym, filozoficznym monologom o istocie wojny oraz jej kosztach, które to wywody mogłyby najprędzej powstać w latach powojennych po dogłębnej analizie swojego postępowania i spojrzeniu z dystansu, a średnio pasują do człowieka tamtych czasów i świeżo po takich przeżyciach (rekordy bije tu odcinek 6 pt. "Bastogne" - narracyjnie masakra, jeśli chodzi o akcję - jeden z lepszych odcinków).
Jednocześnie taki sposób opowiadania - niespieszny, ale interesujący - pozwala nam polubić dokładnie tych bohaterów, co trzeba i poznać ich na tyle dobrze, by czasem martwić się o to, aby nie stało im się nic złego. Jak już przy bohaterach jesteśmy, to część widzów może straszliwie drażnić zagranie kliszą "dobrego, prawego i sprawiedliwego dowódcy", która to rola przypadła majorowi Wintersowi (Damian Lewis). Szczerze przyznam, że Winters w tym serialu to nie człowiek, to chodzący pomnik, tak napisany i z takimi kwestiami, które nie pozostawiają wątpliwości, iż oto mamy przed sobą ojca tej gromadki garnących się w walki młodzików, który wskaże im, gdzie mają iść, jak walczyć, a na dodatek ochroni ich, obroni i walnie kilka motywujących mów. Winters ma oczywiście przyjaciela, który go nieco tonuje oraz uczłowiecza, kapitana Nixona (Ron Livingston), który jest dużo bardziej od niego złożony. Z pewnością byłby również ciekawszą postacią do obserwowania, gdyby dostawał więcej czasu antenowego. A tak trzeba się cieszyć z tego, co dostajemy. Z drugiej strony mamy też osoby, których przeznaczeniem jest, by widz ich nie znosił - mówię tu o kapitanie Sobelu (David Schwimmer), który jest na tyle głupi, by być okrutnym i bezmózgim. Problem z serialowym Sobelem jest taki, że nie jest on na tyle głupi i w swojej głupocie okrutny, jak być powinien, nie jest przedstawiony jako trep-zazdrosny służbista na tyle dobrze, by rozumieć niechęć jego podkomendnych. W książce jest to przedstawione lepiej oraz o wiele bardziej zrozumiale. Nie wiem, kto lub co tutaj zawiniło - niezbyt szczęśliwie wybrany Schwimmer, który chyba nie jest w stanie zagrać demonicznego tępaka, czy może raczej poprowadzenie postaci... Może obie rzeczy na raz?
Muszę też przyznać, że Kompania braci to jeden z lepiej zrealizowanych seriali, jakie widziałam. Nigdzie przed oczy nie pcha się tektura (a przynajmniej niezbyt nachalnie - im mniej samolotów nocą, tym lepiej, mówię wam), efekty pirotechniczne i zdjęcia też nie pozostawiają wiele do życzenia - w każdym razie widać, że na serial wydano majątek i że ten majątek został spożytkowany dobrze. Nie można powiedzieć, żeby odbiegał od kinowych, kasowych produkcji, a nawet nie zestarzał się za bardzo ze swoimi technikami.
A więc: warto.
2. Pacyfik
Jak głosi napis na plakacie: producenci Kompanii braci przedstawiają. No przedstawiają, przedstawiają jak cholera. Kompanię..., tyle
że na innym froncie. Co prawda jednostka im się zmieniła -
spadochroniarzy zmieniliśmy na korpus piechoty morskiej, Francję na
front na Pacyfiku, tylko nie bardzo się chciało zmieniać klisze
dotyczące bohaterów i scenariusz. Cała historia nam się powtarza, niestety. Tym
razem bohaterów zasadniczo mamy trzech: Roberta Leckie (James Badge
Dale), Eugene'a Sledge'a (Joseph Mazzello) i Johna Basilone (Jon Seda) -
każdy z innej okolicy i innej warstwy społecznej, ale PRZECIEŻ
braterstwo broni, przyjaźń bla bla bla...
Szczerze mówiąc mam wrażenie, że Pacyfik to
właśnie takie bla bla bla i wariacja na temat "co by było gdybyśmy
nakręcili nasz poprzedni serial w 2010". Mam wrażenie, że twórcy serialu
zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im współczesna technologia,
montaż czy sztuka filmowa w ogólności tak bardzo, że zapomnieli o samej historii.
Fajnie, że Guadalcanal i dżungla, tylko po co ten łopot gwieździstego
sztandaru w tle, po co ta amerykańska martyrolololo i cała reszta? Nie
wiem czemu, ale jedynym bohaterem, którego zdołałam polubić, był Sledge.
Resztę za mocno wcisnęli w schemat. Na tyle mocno, że jakoś nie umiałam
się przejąć ich tragediami i nieszczęściami. Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy trzej to chodząca
klisza i stereotyp, więc w całej swojej kliszowatości są zdecydowanie za
mało ludzcy.
Serio, trochę mi
smutno, że między mną jako widzem a bohaterami nie nawiązała się żadna
trwalsza nić sympatii i wzdraga mnie na samą myśl, że mogłabym kiedyś oglądać to raz jeszcze. A ja bardzo lubię przejmować się losami
bohaterów i bardzo lubię ich lubić i wracać do ich historii. A tu jakoś nie szło, no nie szło.
Nie
zrozumcie mnie źle: to, że działania na Pacyfiku niespecjalne leżą w
kręgu moich najbardziej ochoczo eksplorowanych tematów nie znaczy, że
mam je w nosie. Problem w tym, że z serialu nie można dowiedzieć się o
tym za dużo. Ogląda się - przyznaję, czasem z zapartym tchem - pracę
pirotechników i reszty ekipy, ale nie bardzo ogląda się historię. Serial
sam w sobie fabułę opowiada raczej słabo i fragmentarycznie. Wali nam
się w oczy budżetem, podczas gdy na pierwszym miejscu powinna być raczej
historia, prawda? Nie uważam, żeby dobrym serialem był serial, którym
nie potrafię się przejąć.
Generalnie
podczas seansu miałam wrażenie, że oglądam odgrzewanego kotleta. A co
gorsza ten kotlet był odgrzany i rozgrzebany. Tu chwyt i muzyka jak z Kompanii..., tu klasyczna klisza, tam sceny jak żywcem wyjęte ze Sztandaru chwały, łopot sztandaru tak łudząco podobny do tego z Szeregowca Ryana, dramatyzm Szyfrów wojny i technika jak kwiatek do kożucha, jakbym oglądała przeniesiony w czasie Helikopter w ogniu.
Ze strony wizualnej: miodzio, polecam i podpisuje się obiema rękoma. Jeśli chodzi o historię... Bida, panie.
3. Generation Kill
Skok w czasie do jednej z najbardziej zbędnych wojen w historii - do roku 2003 i Iraku. Właściwie powiedzieć, że Generation Kill opowiada
o wojnie to trochę nadinterpretacja. To serial o tej wojnie
nowoczesnej, mechanicznej i zupełnie nie nastawionej na kontakt z
wrogiem.
Produkcja powstała - oczywiście - na podstawie książki
dziennikarza jednego z amerykańskich magazynów i opowiada o żołnierzach kompanii Bravo z Pierwszego Batalionu Rozpoznania
Korpusu Piechoty Morskiej (trudna i długa nazwa, ale to ma pewne
znaczenie) tuż przed atakiem na Bagdad, wojna jest więc jedynie tłem dla
toczącej się (głównie w samochodzie) akcji. Tym razem problemy, z
którymi zmagają się bohaterowie są zdecydowanie bardziej przyziemne: raz
są to cywile, z którymi nie potrafią się porozumieć, raz brak
zaopatrzenia, innym razem błędna decyzja dowództwa i niechęć do
wykonania rozkazu, a jeszcze innym razem - teraz już naprawdę dosyć
prozaiczny z problemów - brak seksu, kobiet, rozrywek czy po prostu
tarcia między kolegami z oddziału.
Tym
razem akcja serialu dialogiem stoi. Są to bardziej portrety
psychologiczne niż opowieści o walecznych, bohaterskich żołnierzach na
wszelkich frontach. Zdecydowanie bardziej ten serial przypomina mi Jarheada niż jakikolwiek inny film.
I zdecydowanie w nim mniej grania kliszą i schematem, chociaż jak w każdej produkcji tego rodzaju i tutaj spotykamy się z pewnymi typami
idealnymi: superodpowiedzialnym sierżantem Colbertem (Alexander
Skarsgard) czy wesołkiem Personem (James Ransone) itd.
Generalnie zgraja
naszych wojaków to typy raczej odpychające, wulgarne i przyziemne - a
przez to bardziej prawdziwe. Jestem skłonna uwierzyć, że dokładnie tak
zachowuje się typowy, nowoczesny żołnierz. Generation Kill to
serial, który pokazuje, że być może mentalność się zmieniła, ale niechęć
i nienawiść do przeciwnika - nawet jeżeli jest to już przeciwnik
zupełnie niewidoczny - ani trochę.
I jest w tym coś interesującego, przyznaję.
Tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć Polowanie na serialowy październik. Notka
dziś krótka i raczej skromna, ale wybrałam seriale, które w jakiś
sposób można ze sobą porównać, nawet jeśli miałoby to być porównanie tak
dalekie, jak w przypadku ostatniego przykładu. Mam nadzieję, że notka
choć trochę spełnia wasze oczekiwania i obiecuję na jakiś czas dać
spokój serialom, ALE...