Seans Pięknych istot można podsumować jednym zdaniem: omujborze, co za chała!
Od razu wyjaśnię, że nie spodziewałam się, że ten film będzie jakimś arcydziełem, skoro jest ekranizacją czytadła dla nastolatek, powstałą na fali popularności Zmierzchów czy innych Intruzów. Ja miałam nadzieję na odmóżdżający, nieprzeszkadzający film. A ten film był tak głupi i tak źle zrealizowany, że aż mnie żałość wzięła, chociaż muszę przyznać, że z pierwszego zadania, to jest odmóżdżenia, wywiązał się znakomicie.
PS. Specjalne podziękowania dla Lawinii - bez której nie wiedziałabym, że taki film w ogóle powstał - i Delty za niemal symultaniczne oglądanie filmu i komentowanie go na forumowym shoutboxie.
Zacznijmy od tego, że oglądając film, wyraźnie widać, że prawie nikt nie traktuje go poważnie. I byłoby miło, gdyby konsekwentnie wszyscy traktowali filmidło niepoważnie i mówili o tym do widza dość wyraźnie. Niestety, jasny komunikat otrzymujemy jedynie od grającego Macona Jeremy'ego Ironsa (panie Irons, bo się obrażę i zapomnę, kiedy pan ostatnio grał w dobrym filmie!) czy od odtwórczyń ról głównych złych Emmy Rossum (w roli Ridley) i Emmy Thompson (w roli Serafine). Odtwórczyni roli głównej dobrej trólawerki czyli Alice Englert nie umie się zdecydować, czy gra serio, czy nie, więc przyjmijmy, że gra półserio. Wszystko przez to, że Alden Ehrenreich czyli filmowy hiroł i trólawer, Ethan, swoją rolę traktuje jak najbardziej serio, by nie powiedzieć, że gra z kijem w dupie, więc się Englert musiała dostosować. Podobnie źle jak Ehrenreich gra Viola Davis (Amma).
Szczerze powiem, że Irons jako ekscentryk Macon jest wprost rozkoszny, ale nie tak rozkoszny, jak przegięta famme fatale, Ridley, która jest przegięta do samego końca i jeszcze wyraźnie dobrze się przy tym bawi, paradując w prześwitującej, koronkowej kiecce i jeżdżąc kabrioletem. Każdy by tak chciał, no nie? Emma Thompson z roli wariatki, która przeszła na ciemną stronę mocy, również wywiązuje się całkiem nieźle, chociaż miejscami jest zbyt ekspresyjna i zbyt zła, nawet jak na tak przerysowaną postać. Irons nie jest aż tak ekspresyjny, ale jest kochanym trollem, który z całkowitą powagą wypowiada tak straszliwy bełkot, że w czasie oglądania zaczęłam się zastanawiać, ile zainkasował, by opowiadać takie bzdury, siedząc przy tym przy idiotycznym fortepianie w kosmicznym wręcz wnętrzu swojej magicznej do granic możliwości siedziby.
Niestety, trochę szkoda, że to tak mało, kiedy twórcy ewidentnie trollują własny wytwór, robiąc krzywdę kolorom na ekranie (kolory w rzeczywistości przecież nie są tak debilnie intensywne!) i dodając ubertandetny efekt palącego się znaku drogowego w scenie quasi-łóżkowej (bo jest to jedynie scena sugerowana, coby mogły spokojnie dzieciaki film oglądać) czy obracające się schody, które mają podkreślać focha bohaterki. No przecież to jest tak głupie, że aż śmieszne.
Ale zacznijmy od początku.
Jak na filmidło dla młodzieży przystało, cała sprawa rozbija się o romans. Z monologu z offu dowiadujemy się, że nasz hiroł ma sny, w których widzi pewną ciemnowłosą dziewczynę i czuje, że jest w niej ewidentnie zakochany, tylko nie wie dlaczego. Pewnego dnia w szkole zjawia się jego dziewczyna ze snu, czyli Lena. Sprawa romansu jest zatem przez 3/4 filmu dosyć prosta, gdyż oboje o sobie śnią i się kochają. Znając schemat książek/filmów dla młodzieży oraz paranormal romance, wiemy, że to nie potrwa długo i tak jest w istocie.
Niestety w Pięknych istotach kwestie, które mieszczą się w słowie "paranormal" są wyjaśnione dość mętnie, by nie rzec, że nie są wyjaśnione wcale i kompletnie stłamszone przez "romance". Generalnie wiemy, że w swoje szesnaste urodziny każdy obdarzony mocami musi wybrać magię białą lub czarną. A nasza hirołina ma problem dodatkowy: nad kobietami z jej rodziny ciąży klątwa, ponieważ jej pra- pra i coś tam babka w czasie wojny secesyjnej użyła zakazanego zaklęcia, którym wskrzesiła swojego trólowera, niestety zaklęcie kosztowało ją całe dobre serduszko. Oczywiście Lena ma jeszcze lepsze serduszko i na ciemną stronę mocy nie chce przejść, więc szuka sposobu na przełamanie klątwy. Oczywiście, sposób się znajduje, bo przecież film nie mógł zostać rozwiązany inaczej. I wiąże się on z poświęceniem tróloffu. Och, jakie to strasznie oklepane!
Żeby nie było, że ci magicy mają tak fajnie, to okazuje się, że wszyscy są małymi masochistami i żyją w miasteczku, którego mieszkańcy nie zauważyli upływu lat i mentalnie znajdują się w głębokim średniowieczu. Nie dość, że odprawiają na lekcjach angielskiego modły nad niemoralnymi książkami, to jeszcze egzorcyzmują pole, w które wali piorun (kwestia tego, że na polu stoi drzewo, a drzewo jest do tego na wzniesieniu i to ono z pewnością ściąga pioruny jest dla nich nieznana, gdyż tkwią w ciemnocie, prawdaż). Jedynymi "normalnymi" osobami są oczywiście Ethan i Amma. Dlatego też Ethan twardo się niczemu nie dziwi i wieść o tym, że jego ukochana potrafi czarować, przyjmuje z zaskakującym spokojem. Ba! On się niczemu nie dziwi, nawet tym egzorcyzmom pustego pola, w czym wręcz do złudzenia przypomina Bellę Swan ze Zmierzchu. Amma się nie dziwi, bo jest strażniczką magicznej biblioteki. Yyyy... tak, jasne.
Jednak te scenariuszowe debilizmy i niejasności nie bolą tak, jak bolą w tym filmie efekty specjalne. Zdawać by się mogło, że film taki powinien się właśnie na tym opierać. Niestety, efekty tylko śmieszą, gdyż są wybitnie nieudolne, na szczęście nie tak nieudolne, jak te ze Szczerbialu. Wciąż są o klasę wyżej niż Szczerbial, ale zdecydowanie nawet o klasę niżej niż Zmierzch czy Eragon, a te filmy specjalnymi cudami też się nie mogły pochwalić.
Śmieszą więc właśnie głównie nieudolne efekty specjalnie, śmieszą trollujący aktorzy, śmieszą ich ubrania nie z tej epoki, którym nikt zdaje się nie dziwić... Chociaż z drugiej strony już ustaliliśmy, że Ethan jest męską wersją Belli, więc chyba nie powinnam się czepiać. Poczucie bezdennej żenui oraz głębokiego bezsensu wywołują natomiast wspomnienia o wojnie secesyjnej i tunelach wydrążonych pod caluchną Ameryką, bo nic nie wnoszą do filmu oraz niechęć dziewcząt ze szkoły do Leny, bo film dla młodzieży bez szkolnych wojenek to nie film. Wkuropatwia natomiast zacofanie mieszkańców miasteczka i postawa głównego bohatera, który ma się za jedyny taki płatek śniegu, bo czyta zakazane książki, więc wie, co to życie na krawędzi, dzifffko. Żenuje również jego poczucie wyższości nad innymi ludźmi, bo przeczytał Vonneguta, co wcale nie jest wyczynem, gdyż jego cioteczka prowadzi bibliotekę. ARGH.
Podsumowując: intryga z dupy wzięta i przewidywalna. Postacie wycięte z bardzo cienkiej tekturki, w dodatku w większości raczej żenują lub denerwują niż bawią, podobnie jak efekty specjalne. Szczerze przyznam, mózg mi uciekł, bo ktoś coś takiego wymyślił i sfilmował, dupę sobie odeśmiałam nad nielogicznymi zachowaniami i nad tymi rozkosznymi, dobrymi aktorami w złym filmie.
3 na 10.
A teraz słów kilka o planach na październik. W październikowym "Porozmawiajmy o..." chciałam napisać o serialach, ale uświadomiłam sobie, że za dużo ich oglądam i wpis mógłby ciągnąć się w nieskończoność. Pomyślałam zatem o tym, by przez cały miesiąc pisać o serialach. Każdy z czterech wpisów opowiadałby o od trzech do pięciu serialach, które łączy gatunek. Byłyby to kostium, fantastyka, procedural, obyczajówka/wojenne (jeszcze nie wiem, których będzie więcej). Co o tym myślicie?
Pozdrav,