Coś tam kiedyś mówiłam, że będę wam opowiadać o europejskim, nieco niszowym kinie - ale nie dzisiaj. Dzisiaj chciałam trochę pozachwycać się kolejnym filmem ze stajni Marvel Entertainment.
Nie jestem chyba w stanie policzyć, który to już film z tej serii? Czwarty? Piąty? Nie wszystkie mnie porwały, ale ten mi się naprawdę podobał.
Nie ukrywajmy, to film dla fanów obrazów na podstawie komiksów, innych będzie zwyczajnie drażnił - w filmie dzieją się rzeczy, które normalnie nie mają prawa się dziać, ale przecież cały w tym urok?
Nie jest to też film szczególnie epicki, bo kino akcji nie musi być epickie. Ale akcja jest wartka, humor marvelowski zachowany, więc fani nie powinni narzekać.
Jeśli nigdy nie zdecydowaliście się na obejrzenie któregokolwiek z "X-Menów", to powinniście zacząć od tego filmu - jest to bowiem opowieść o tym, co działo się nim Profesor X stał się Profesorem X a Magneto został Magneto.
Są lata 60. poprzedniego wieku, początek zimnej wojny. Erik Lensherr (Michael Fassbender - McKellena nie przebija, ale radzi sobie nieźle) szuka Sebastiana Shawa (Kevin Bacon) - pod tym imieniem ukrywa się nazista, który w 1944 zamordował jego matkę w obozie, a na samym Eriku przeprowadzał eksperymenty, zafascynowany jego talentem - Erik bowiem potrafi panować nad polem magnetycznym przedmiotów.
Jest też drugi bohater, Charles Xavier (James McAvoy) - ten z kolei ma zdolności telepatyczne. I przyjaciółkę, Raven (Jennifer Lawrence), która potrafi przybrać postać dowolnie wybranego człowieka.
W międzyczasie okazuje się, że Shaw planuje rozpętać trzecią wojnę światową przy (nieświadomej) współpracy z ZSRR i wprowadzić dyktaturę mutantów.
Oczywiście, Ameryka musi temu zapobiec.
Chyba już wiecie, co się dzieje dalej?
Tak, tak, Amerykanie powołują do życia tajny oddział mutantów... I tak spotykają się Xavier i Lensherr. Później jest sekwencja bardziej epicka - trening dobrych mutantów, mądrości Profesora X, knucie złych mutantów, rozwiązanie akcji, Magneto staje się Magneto.... CIACH! Możemy oglądać kolejnych "X-Menów" z poczuciem, że wiemy co, gdzie i dlaczego (jeśli nie czytaliśmy komiksów, oczywiście).
Co mi się podoba w tym filmie? Trzy sprawy:
1. Efekty specjalne nie są aż nadto nachalne, przychodzą zupełnie naturalnie, wraz z rozwojem historii. I stoją na całkiem wysokim poziomie - może z pominięciem wybuchających w powietrzu pocisków, ale nie można mieć wszystkiego.
2. Duet Fassbender-McAvoy - jak dla mnie tych dwóch panów zrobiło ten film, ponieważ część postaci z drugiego planu bez nich byłaby raczej nieznośna.
3. Kevin Bacon - jak wszyscy wiemy "every fairytale needs a good old-fashioned villain"* - i Bacon doskonale wykonuje swoją robotę. Przy okazji tu i tam błyśnie niemieckim i rosyjskim - ale to atrakcja chyba tylko dla mnie (moim guilty pleasure jest oglądanie filmów, w których Anglicy/Amerykanie mówią w obcym języku i jojczenie, jak źle im idzie lub zachwycanie się, jak dobrze. Bacon należy do tej drugiej kategorii, razem z Farrelem w "The Way Back"). Oczywiście jako "ten zły" jest skazany na porażkę, ale ja w czasie seansu specjalnie się tym nie przejmowałam, bo wiedziałam, że pałeczkę przejmie Magneto.
Można powiedzieć, że cały seans czekałam na finał. I podobało mi się to czekanie - to chyba jest niezła rekomendacja, prawda?
Tak więc film polecam fanom gatunku lub ludziom, którym nie przeszkadzają niesamowitości. Inni mogą cierpieć katusze w czasie seansu. Serio, serio. Ja ze swojej strony wystawiam temu "X-Menowi" ósemeczkę, bo nie byłabym sobą, gdybym nie krzywiła się na drugi plan i tę scenę z pociskami, od której oczekiwałam trochę więcej.
O, a jeszcze miałam wam pokazać GIF, który znalazłam dziś całkiem przypadkiem - tekst do sceny z filmu ma się nijak, ale nie mogę się przestać śmiać, gdy na niego patrzę, gdyż pasuje idealnie:
*Cytat: serial BCC "Sherlock", sezon 2, odcinek 3, postać: Jim Moriarty