niedziela, 6 kwietnia 2014

51. David O. Russell "American Hustle"

Dzisiejszy wpis dowodzi tego, że Spoilerowania to siedlisko wpisów o rzeczach przebrzmiałych, starych i nikogo nie interesujących, a nowości pojawiają się gdy na tapetę wjeżdża kino historyczne. Jest to także dowód na to, iż blogasek tak się przywiązał do tego kina historycznego, że aż poza tym jest mocno nie na czasie. Ba, dzisiejszy wpis dowodzi również tego, jak niewiele rzeczy oglądam na czas i jak koszmarną byłabym osobą, gdybym rzeczywiście pisała recenzje. Jakiekolwiek. Niekoniecznie te na zamówienie. Pambu i mojej gadatliwości niech będą dzięki, że nie wymyśliłam sobie pisania recenzji. 


PS. Dzisiaj krótko. Ale wynagrodzę wam w "Porozmawiajmy o..." albo wpisie o nowym "Kapitanie Ameryce". Bo jedynka była tak zła, że dwójce nie przepuszczę i się nią masochistycznie wychłoszczę, wybatożę się nią, jakem Broz-Tito.  Albo rzepą, gdy okaże się, że "Zimowy żołnierz" to wcale niezły film. 



American Hustle to po pierwsze film, w którym jest umiarkowanie dużo (całe trzy, w tym jedna raczej epizodyczna) źle ubranych, ale ładnie uczesanych oraz obiektywnie pięknych kobiet oraz bardzo dużo koszmarnie ubranych, koszmarnie uczesanych i ogólnie koszmarnie wyglądających mężczyzn. Absolutnie wszyscy są tam źle ubrani - z wyłączeniem Jacka Hustona, który rolę ma co prawa epizodyczną, ale jest zauważalny. Również dlatego, że ubiera się normalnie. NOALE Huston śliczny jest zawsze i skończmy ten temat nim stracę resztki obiektywizmu, który jednak staram się jakoś tam utrzymywać.  Zresztą, nie o Hustonie miałam tu pisać. 

American Hustle to także film, w którym nawet boski Christian Bale czesze się na pożyczkę, a Jeremy Renner wygląda, jakby ogromne krawaty miały go pociągnąć ku ziemi, a jednocześnie idiotyczna fryzura sprawiała wrażenie, jakby mu miała zaraz odlecieć z głowy jako ten ptak rajski czy inna dziwna stwora... 

No dobra, do rzeczy. Ale naprawdę, tak tylko wspomnę, jakbyście się nie domyślili, że płakałam nad charakteryzacją i kostiumami rzewnymi łzami. Jakoś urok lat siedemdziesiątych na mnie nie podziałał. Za to do wykorzystanej w filmie muzyki mam słabość, przyznaję. I cieszę się, że nie zdecydowano się na nic współczesnego, bo dzięki temu mogłam sobie odśpiewać razem z bohaterami Delilah Toma Jonesa. Ta scena była w filmie w stu procentach zbędna, ale jaka miła dla mych uszu i oczu! 

Historia przedstawiona w filmie jest teoretycznie bardzo prosta: mamy parę oszustów - Irvinga (Christian Bale) i Sidney-Edith (Amy Adams), którzy kantują ludzi na bardzo różne sposoby, najczęściej jednak sprzedając kradzione obrazy lub ich podróbki albo oszukując ich finansowo (obiecując pożyczki, które nigdy nie dojdą do skutku, ale nasza para zarabia na prowizjach). Wiodą sobie życie lekkie, sielskie, anielskie, a więc bardzo przyjemne, kłamiąc na potęgę nie tylko swoim klientom, ale i sobie nawzajem, aż w końcu dopada ich proza życia oszusta. Prozę tę uosabia agent FBI, Richie DiMaso (Bradley Cooper), któremu marzy się wielka akcja slasz błyskotliwa kariera. Najlepiej za jednym zamachem, tak, żeby jedno wynikało z drugiego, ponieważ ten bohater pragnie więcej od życia. Wszystkiego więcej. A to wszystko w jego główce zrealizuje się dzięki temu, że Irving i Sidney pomogą mu, dzięki swoim niezwykłym talentom, okantować i złapać na próbie przyjęcia łapówki polityka, szanowanego nie tylko na dzielni, Carmine'a Polito (Jeremy Renner). 

Brzmi jak dobry film akcji, prawda? Problem w tym, że w American Hustle nie ma akcji. To znaczy jest, ale jej napięcie i wartkość są na bardzo stałym, chociaż niskim poziomie. I skłamałam też mówiąc, że to problem. Bo tak naprawdę to jest super. 

Cała akcja toczy się na poziomie błyskotliwych, szybkich i cholernie długich dialogów, których trzeba uważnie pilnować, żeby czegoś nie stracić, oraz narracji. TAK, narracji. Bohaterowie filmu mają bowiem miejscami irytujący zwyczaj opowiadania głosem z offu o tym, co się dzieje albo opowiadania o sobie. I tak, do scenek rodzajowo-poglądowych, dostajemy także pogadankę o tym, jak Irving poznał Sidney, jak nieszczęśliwa, ale ambitna była Sidney i jak beznadziejna jest żona Irvinga, Rosalyn (Jennifer Lawrence), która opanowała do perfekcji szantaż emocjonalny. Oraz dowiadujemy się w ten sposób także tego, jak na siebie patrzą wszyscy bohaterowie, Rosalyn i Richie'ego nie wyłączając. Byłoby to totalnie milusie i w niczym nie przeszkadzające, ot, taki tam pomysł, gdyby nie to, że pod koniec filmu szlag mnie trafił, gdy bohater zaczął głosem z offu opowiadać, jak to wykiwał agenta FBI, chociaż cały kant, w momencie odkrycia, był całkowicie jasny i nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień zza kadru. Po prostu znowu poczułam, że ktoś tu potraktował widza jak idiotę, który nie nadąża. A ja nadążałam i miałam za złe scenarzystom, że mi przywalili między oczy oczywistą oczywistością. 

Film jest koszmarnie długi (dwie bite godziny gadania, wyobraźcie to sobie), ale nie jest nudny. Co prawda zdarzyły się jedna lub dwie dłużyzny. No, może trzy (w którym filmie się nie zdarzają!). Ale wynagradzały to chociażby epizody Roberta De Niro (typowy badass w starym stylu, postrach półświatka, kocham i wielbię to, jak tu wykorzystano tę kliszę) czy wspomnianego wcześniej Jacka Hustona (ten to się sprawdza jako romantyczny mafiozo, słowo daję, do ekranizacji książek pani Michalak go, od razu zrobi z tego arcydzieło!*) oraz dobre momenty, które miał Bradley Cooper oraz Jennifer Lawrence - temu pierwszemu dobrze szło na początku, tej drugiej - na samym końcu (scena o "sile intencji" kompletnie mnie rozłożyła na łopatki). 
Bo wcale nie powiedziałam, że jak dialogi były fantastyczne, to i aktorzy oraz ich postacie też, prawda?

Mam straszny problem w tym, że nie umiem uwierzyć w postacie, które mi zaprezentowano. A przynajmniej nie we wszystkie. Bo w większości to scenarzyści polecieli sobie sztampą, wzorem i odrysowali kilku bohaterów od linijki. O ile para głównych - Irving i Sidney - zachowują się w miarę normalnie, naturalnie i mogę im uwierzyć (to pewnie przez tę pewność siebie w udawaniu kogoś, kim nie są), o tyle dużo ciężej uwierzyć mi w niezrównoważonego psychicznie Richie'ego, który ma wielkie plany i działa trochę jak parodia typowego agenta FBI z amerykańskich filmów (chociaż to miejscami zaleta), ale ten schemat mocno go ogranicza, trochę jakby nie tyle robił z bohatera niestabilnego emocjonalnie gościa, który nie bardzo wie, czego chce, ale w sumie to chyba chce zgarnąć wszystko, co obrażał jego inteligencję, którą był prezentował na samym początku. Jennifer Lawrence, kiedy nie wrzeszczała i nie zachowywała się, jakby ktoś zrobił jej postaci krzywdę, potrafiła być bardzo urocza i w tym swoim byciu uroczą nawet całkiem dramatyczna. O ile w ogóle to da się pogodzić. Jeremy Renner w roli burmistrza był uroczy, gdy nie posługiwał się frazesami z Podręcznika małego polityka, grzmiąc przy tym jakimś takim idiotycznym, nazwijmy to - prezydenckim - głosem. W ogóle była to postać czarująca, ciepła i chyba jako jedyna w całej tej zgrai szczera i prawdziwa, całkiem, zupełnie, totalnie niewinna. Chociaż nie, niewinna to nie jest dobre słowo - on w swoim pojmowaniu moralności oraz dobra publicznego widział siebie zupełnie niewinnym. 

Nie wiem, czy jest to film, który zapada w pamięć. Raczej nie. Czy budzi jakieś głębsze refleksje? Też nie, nie musi, to nie ten rodzaj kina. To historia opowiedziana od A do Z, zamknięta, do której nie trzeba dodawać zbyt wiele. Dobre rzemiosło, dobrzy aktorzy, niektórzy ograniczeni przez tak a nie inaczej napisane postacie, inni nie. Plusy? Są. Boski Christian Bale nie wygląda bosko, ale dobrze gra. Bardziej rozebrana niż ubrana Amy Adams wypada zdecydowanie lepiej na tle bardziej ubranej, ale zdecydowanie częściej muszącej grać pijaną i starszą niż jest Jennifer Lawrence. Bradley Cooper gra średnio, ale gra swoje i ma absolutnie niesamowity rytm swoich kwestii, tak "szybko" grać to też jest sztuka, trwam w częściowym zachwycie. Chciałabym określić grę Jeremy'ego Rennera jako również średnią, ale nie mogę, bo jest jednak jedyną postacią, którą potrafiłam się przejąć. 
8 na 10 - można bez bólu.


*Tak, żartowałam. Zwykle staram się nie bluźnić, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Wizja Hustona jako Raula była zbyt kusząca. 

3 komentarze:

  1. Naprawdę fajna recenzja. Taka z jajcem. Zdarzyła Ci się jedna literówka, ale to zwykła drobnostka ((...)z wyłączeniem Jacka Hustona, który rolę ma co prawa epizodyczną (...)).
    Obejrzałem ten film tylko i wyłącznie dla Jennifer, którą jestem od jakiegoś czasu zafascynowany (polecam "Poradnik pozytywnego myślenia", zagrała naprawdę przekonująco). Cooper jakoś mnie nie przekonał, za to Bale faktycznie przeszedł samego siebie.
    PS. Oglądałaś "Nimfomankę" od Triera?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ups, byłam głodna i zjadłam literkę, poprawię :)
      "Poradnik..." oglądałam, nawet gdzieś w starszych notkach jest coś na temat tego filmu, hyhy :)
      Von Triera nie znoszę organicznie wręcz, więc jego filmów nie oglądam. Może mnie to ogranicza filmowo, ale po prostu jest coś w jego filmach, co mnie od nich odstrasza.

      Usuń
  2. "Zimowy żołnierz" ma swoje wady, ale poziomem wg mnie nie odbiega od jedynki. Jest dużo scen walki, dużo zbliżeń na tyłek Johansson... Nic wybitnego ani ambitnego, ale tragedii (i chały) nie ma.
    Przejrzałam Twój wpis - piszę, że przejrzałam, bo stwierdziłam, że chyba jednak powinnam to obejrzeć. Jak obejrzę, przeczytam notkę jeszcze raz i się wypowiem. ^^

    OdpowiedzUsuń