niedziela, 27 kwietnia 2014

53. "Porozmawiajmy o..." - odcinek jedenasty: czym poprawić sobie nastrój - przepis według Brozu

Czym poprawić sobie nastrój? Sposobów jest wiele: można zjeść trochę czekolady albo z kimś porozmawiać. Można wyjść gdzieś ze znajomymi albo napić się samemu dobrego wina. Albo wypić to wino ze znajomymi i robić rzeczy skończenie głupie. Oczywiście, że można. Można też zrobić to wszystko na raz. Dziś jednak mam wam do zaproponowania jeszcze jeden sposób: można obejrzeć film. Odpowiednio milusi, śmieszny albo durny, w zależności od tego, czego nam akurat potrzeba. To jest jeden z moich patentów, z których korzystam, gdy nie mam możliwości zrobienia którejkolwiek z innych, wyżej wymienionych rzeczy. 

Dlatego dziś przedstawię wam subiektywną listę pięciu filmów, które niezawodnie poprawiają mi nastrój. Wybór niewielki, bo starałam się pisać o tych, o których jeszcze nie wspominałam, ale nikt wam nie broni  pisać komentarzy i rozszerzyć tej listy o swoje propozycje. 

1. Coś durnego - "Zakochana złośnica" reż. Gil Junger


No i brzydko nakłamałam na początku. O Zakochanej złośnicy (tak, wiem, że polski tytuł ma tyle wspólnego z oryginalnym, co ja z baletem*) pisałam już przy okazji w TYM wpisie, ale tylko w odniesieniu do trólowerów, jakich możemy tam spotkać. Tym razem opowiem wam bajeczkę o tym, dlaczego ten film poprawia mi nastrój. 

Mamy tu do czynienia z klasyczną komedią dla młodzieży: zestereotypizowaną grupę bohaterów (do której zaliczymy buntowniczkę z wyboru Katarinę (Julia Stiles), najpopularniejszą dziewczynę w szkole o wdzięcznym imieniu Bianca (Larisa Oleynik), lalusia o równie wdzięcznym imieniu Joey (Andrew Keegan), człowieka-legendę-którego-każdy-się-boi-a-imię-jego-Patrick (Heath Ledger), kujona Michaela, bo musi mieć banalne imię (David Krumholz) oraz standardowego "tego nowego" - tym razem rola przypada sympatycznemu, ale bez określonych właściwości Cameronowi (Joseph Gordon-Levitt) i voila, to wszyscy ważniejsi bohaterowie) wsadzamy w równie zesterotypizowane środowisko - amerykańskiej szkoły. By na seans poszło więcej ludzi, dodajemy odwołanie do jakiejś historycznej postaci, najlepiej żeby kojarzyła się romantycznie - a więc pada na Szekspira, bo tak najłatwiej. Przy czym w zasadzie całość odniesień do rzeczonej postaci historycznej stanowią lekcje, urocze nazwisko człowieka-legendy - Verona - oraz nie mniej urocze nazwisko przeznaczonej mu dziewczyny - Stratford. Dokładamy do tego kilo problemów sercowych, tak, by bohaterowie mogli mieć swoje wzloty i upadki, troszkę głupiutkich żartów sytuacyjnych, kilka mniej zabawnych żarcików o seksie, dodajemy do tego intrygę z zakładem oraz parę kilo zwariowanego tatuśka głównych bohaterek, potem obalamy legendę człowieka-legendy i tak oto otrzymujemy komedię romantyczną dla młodzieży. 

Żeby było jasne - nie oglądałam jej młodzieżą będąc - film wyszedł w 1999 roku, kiedy to do nazywania mnie nastolatką brakowało mi jeszcze kilku lat, obejrzałam go potem - zdaje się, co za nieszczęście, już nie będąc młodzieżą ani tym bardziej nastolatką. Nie mniej jednak trafił w me czułe i spragnione naiwnej, zabawnej durnotki serduszko - nie tylko dzięki temu, że w obsadzie znaleźli się młodzi i piękni Ledger i Gordon-Levitt. To wszystko przez to, że pomimo banalności i naiwności tej historyjki jest w niej coś uroczego - i ma kilka naprawdę rozbrajająco śmiesznych scen oraz całkiem dużo nieźle napisanych dialogów. A co najważniejsze - widziałam to już milion razy, a ostatnio przekonałam się, że dalej mnie to śmieszy tak jak za pierwszym razem. To jest właśnie coś, czego czasem mi trzeba - nic mądrego, ale też nic skończenie głupiego. 

Oglądać polecam głównie wtedy, gdy nie ma się ochoty na film, który każe łączyć samemu wątki: tutaj dostajemy wszystko na talerzu, łącznie z przewidywalnym zakończeniem - kto się nie domyśli dalszych wypadków po pierwszych piętnastu, może dwudziestu minutach, ten trąba. Jeśli macie ochotę na coś do bólu przewidywalnego i nie boicie się scen, w których jeden bohater drugiemu rysuje kutasa na twarzy, a szkolna psycholog odpręża się pisząc niemożebnie drętwe pornuszki - oglądajcie. Tym bardziej, że takich durnot jest stosunkowo niewiele jak na półtoragodzinny film. Jeśli jednak ktoś nie lubi chodzących stereotypów, to może lepiej niech ogląda przez palce, ponieważ tu mamy do czynienia raczej ze zgrają typów idealnych, skrojonych do konceptu "trólowu z hajskóla tylko bardziej cool, bo Szekspir". Ale szczerze mówiąc - jakby ludzie oglądali tylko rzeczy mądre, świat byłby nie do zniesienia. 

Tu macie trailer z moim ulubionym dialogiem - kto zgadnie jaki to dialog dostanie ciasteczko


2. Coś uroczego - "Pięć narzeczonych" reż. Karen Oganesian

Jest coś dziwnie przerażającego w tym plakacie, ale film jest niezły, uwierzcie

Tym razem coś z kompletnie innego zakątka ziemi  - rosyjska komedia. Mówiąc szczerze jest to jedno z moich całkiem niedawnych odkryć, ale już kilka razy zadziałało całkiem dobrze. 

No, dobra, być może zadziałał na mnie urok Daniły Kozłowskiego, grającego tu głównego bohatera: bardzo nieporadnego, ale w swej nieporadności uroczego, rosyjskiego lotnika Aleksieja Kawierina. Zresztą, lojalnie uprzedzam naprawdę  nie ufałabym sobie w kwestii tego filmu, ponieważ:
a) to Kozłowski, no proszę was
b) gra lotnika
c) przez cały film biega w mundurze
Ergo - trafiam do filmowego nieba pełnego dobra.

A być może to raczej urok stworzony przez klimat tego filmu - akcja rozgrywa się w przeciągu kilku letnich dni 1945 roku, a do tego historyjka okraszona jest rozkoszną muzyką, stylizowaną na tę z epoki, a jakby tego było mało, użyto bardzo ciepłych filtrów, które sprawiają, że i mnie na serduszku od razu cieplej, jak tak na to wszystko patrzę. Generalnie jest tu wszystko to, co lubię w niekoniecznie poważnych filmach o czasach minionych. A jeśli jest to komedia romantyczna z banalną osią historii, ale z niebanalną obudową, to ja jestem kupiona.

Historia jest w zasadzie prosta: koniec II wojny światowej, Niemcy. Grupa radzieckich żołnierzy oczywiście zostaje na terytorium niemieckim i bardzo się nudzi. Pewnego pięknego dnia Liosza zostaje wysłany na terytorium ZSRR (o ile się nie mylę chodziło o jakiś transport). Jego czterech najlepszych kumpli wymyśla, że Liocha, mając chwilkę czasu, znajdzie im żony. Problem w tym, że nasz bohater ma na to tylko jeden dzień, a do tego panna młoda znana jest tylko jedna, wystarczy podpisać papier i zawlec ją do Niemiec. W związku z tym, że Lioszaa jest wyjątkowo nieporadny, w sukurs przyjść mu musi zaradna i energiczna Zoja (Jelizawieta Bojarskaja), która przy okazji nie tylko jest przeciwieństwem bohatera, ale jest też zjawiskowo piękna, nawet jeśli nosi tak straszne ciuchy jak w tym filmie, więc i posłuchać i popatrzeć na tę dwójkę jest niewątpliwie miło.

Dalej mamy już tylko co chwila bardziej urokliwą ilustrację tezy "przeciwieństwa się przyciągają". Ilustruje się to głównie za pomocą kolejnych niezbyt szczęśliwych perypetii bohatera - a to raz wzięty jest za szpiega, to znów za bigamistę, lekarza, oszusta... Oczywiście, sam pomysł z wielokrotnym ożenkiem z wykorzystaniem innych paszportów jest z logicznego punktu widzenia przygłupawy, bo istniało (nie sprawdzałam, czy istnieje nadal) coś takiego jak ślub przez pośrednika, ale bez tego historia nie miała by ni rąk, ni nóg, więc wybaczamy, oglądamy i śmiejemy się w odpowiednich momentach. My, Broz. Ale my mamy słabość do Kozłowskiego.

Pięć narzeczonych oglądać można, gdy potrzeba nam schematycznej komedii romantycznej we wcale nie schematycznych okolicznościach przyrody: naprawdę, opakowanie filmu w kontekst niby historyczny (bohaterowie myślą jednak bardzo współcześnie) nie robi filmowi żadnej szkody, a dodaje uroku, który Brozy lubią najbardziej. Historyjka wychodzi zatem banalnie niebanalna, miła dla oka, miła dla ucha, grubych żartów nie ma, koniec, choć przewidywalny, sprawia, że tak jakoś od razu robi się ładniej, bardziej uroczo i ogólnie lepiej na świecie. Więc jeśli trzeba wam czegoś, co nastawi was pozytywnie do świata i opatuli dobrem oraz miłością - to idealny film.

Trailer na zachętę


3. Coś miłego - "O północy w Paryżu" reż. Woody Allen


O północy w Paryżu sprawa ma się podobnie jak z Pięcioma narzeczonymi - film ma klimat. I chociaż nie czuję tego klimatu w większości najnowszych filmów Allena, tutaj coś nareszcie zaskoczyło. 

To chyba wszystko przez to, że działa tu na mnie ten sam mechanizm, co w przypadku wcześniej wspomnianej komedii - urok czasów, do których chce się przenieść i ostatecznie przenosi się główny bohater. Na podobny mechanizm zawsze łapię się w tych odcinkach Doctora Who, które przenoszą Doktora i jego towarzyszy w przeszłość.

W zasadzie, jak tak pomyślę, to oglądając ten film za każdym razem łapię się na tym, że robi mi się po nim milej - chociaż refleksja, konkluzja i wniosek, jaki częściowo nam Allen narzuca nie jest specjalnie pozytywny - przynajmniej w jakimś stopniu. 

Ja po prostu lubię się stawiać w sytuacji naszego bohatera - lubię sobie myśleć, czy byłoby fajnie, gdyby tak każdy mógł przenieść się do czasów, w których nie żył, a do których sentymentalnie tęskni, bo ma jakieś takie romantycznie wyobrażenie, że urodził się zdecydowanie za późno i gdzieś indziej pasowałby lepiej oraz byłby w związku z tym zdecydowanie szczęśliwszy. I jak by to na niego zadziałało oraz jak wpłynęło na środowisko - w końcu taki ktoś ze swoimi poglądami mógłby się zupełnie rozminąć z epoką, nawet jeśli nie byłaby tak odległa jak lata 20. czy 30.. Albo, co gorsza, rozczarować się czasami, do których trafił - bo okazałoby się, że piękne stroje, architektura, muzyka czy co tam jeszcze mamy z tych powierzchownych głupotek, nie byłyby wystarczające, by w takich czasach żyć. Albo okazałoby się, że wyobrażenie swoją drogą, a rzeczywistość swoją i nagle ta ulubiona epoka straciłaby cały swój czar.

Koszmar, po prostu koszmar. W ciapki.

Oglądać można w sumie z podobnych powodów i w podobnym nastroju, co Pięć narzeczonych. Należy jednak pamiętać, że O północy w Paryżu to nie film, na którym będziemy się zarykiwać ze śmiechu, nie ten typ humoru, zupełnie nie ten. To ten z filmów, który poprawia nastrój w nieco subtelniejszy sposób. Ale potrafi zaskoczyć chociażby sceną z Salvadorem Dali.




4. Coś nielogicznego, ale logicznego - "Mumia" reż. Stephen Sommers. 


Ojej, jak ja lubię Mumię. To jest dokładnie ten film, do którego należy podchodzić bez oczekiwań. No dobrze, nie tak zupełnie bez - trzeba wymagać od niego jednego: żeby był czystą, dobrą rozrywką. Niczym więcej, niczym mniej. 

Za każdym razem, kiedy oglądam Mumię, staram się nie zastanawiać nad logiką - no hej, mamy tu do czynienia z czarami, ożywającym starożytnym, ale całkiem ruchliwym truposzem, i przyzywaniem dusz z zaświatów. 

Poza tym wysoko niewskazane jest branie filmu na poważnie, bo zamiast indżoić filmidło, będziemy fejspalmować, że starożytne artefakty są pokryte zaledwie warstewką pajęczyn, tajne przejścia  i inne mechanizmy działają jak trzeba, a robaki po kilku tysiączkach lat jakoś dziwnie są żywe. I mordercze aż nadto. Podobnie jak mumia. Oraz będziemy się śmiać z tego, że zaklęcia z jakiejś tam księgi rzeczywiście działają. A to nie jest to, z czego można się tu śmiać: tu cały żart ukryty jest w sytuacjach i dialogach. Mujeju, jakie w tym filmie są dobre, dobrze podawane dialogi! I jak ładnie serwuje się w nich humor. I jak uroczo puszcza oko do widza. 

Mumia to ten typ filmu, gdzie zawieramy umowę z twórcami. Umowa brzmi mniej więcej tak: my wiemy i wy wiecie, że to totalna durnotka, aktorzy to widzą, zagrają wam to, co mają do zagrania, a wy to przyjmiecie i będzie fajnie. 

Ja totalnie pomijam to, co jest realizowane, ja doceniam to, jak jest realizowane. Tu zgrabnie przemycą wyobrażenie na temat starożytnego Egiptu, tu dodadzą uroku lat 20. i ogólnego pędu do bycia archeologiem i pragnienia, by bogacić się na artefaktach, tu zgrabnie i nienachalnie poprowadzą obowiązkowy romans, uroczy głównie z powodu tego, że uroczy są bohaterowie tegoż romansu, a wszystko przyprawione jest magią. Co zaskakujące, wszystko to trzyma się kupy w swoich ramach, jest, paradoksalnie, całkiem logiczne.

Jest to ten typ filmu, który jest czasami najzdrowszy: nawet przez chwilę nie udaje, że kopiuje cokolwiek z rzeczywistego świata. I dlatego należy ją oglądać. Tylko wtedy, gdy ma się ochotę zupełnie oderwać od rzeczywistości. 




5. Coś dla fangirla - "Russendisko" reż. Olivier Ziegenbalg


Już kiedyś mówiłam, że jestem fangirl. I bardzo to lubię, bo przynajmniej to powstrzymuje mnie przed uświadomieniem sobie, że moje super sweet 16 były raczej dawno temu i w odległej galaktyce. A przecież nie można być cały czas poważnym, bo by człowiek zwariował. Przynajmniej ja.

Russendisko to film, który zapewnia pożywkę dzięki mojej potrzebie fangirlowania - po pierwsze jest to niemiecka komedia, a ja mam w zwyczaju oglądać niemieckie komedie, nawet jeśli są koszmarne. Po drugie występują w tejże komedii Matthias Schweighöfer i Friedrich Mücke - a dla mnie to dużo szczęścia na raz, bo lubię, kiedy ci panowie występują razem.

Historia jest raczej prosta: przełom lat 80. i 90.: trzech kumpli korzysta z okazji i wyjeżdża z ZSRR do Niemiec - niestety jeden z nich nie dostaje stałego pobytu, bo nie jest Żydem. Kumple zarabiają pieniądze, handlując różnościami tudzież występując w klubach i śpiewając, a w międzyczasie próbują wykombinować sposób, by zostali w Niemczech we trzech. To, co najłatwiejsze, przychodzi im do głowy jako ostatnie i w zastępstwie wymyślają, że Miszka powinien ożenić się z Niemką. Tu na scenę wjeżdżają klasyczne perypetie miłosne.

To znów nie jest komedia, na której zaśmiewa się do rozpuku, ale jest bardzo sympatyczna. Okraszona niezbyt... eeee... grzeczną rosyjską muzyką (na lwią część ścieżki dźwiękowej składają się piosenki zespołu Leningrad) oraz wstawkami animowanymi, których jedakowoż mogłoby być więcej, bo były bardzo ładne. Dodatkowym plusem jest wiadomość, jakoby Friedrich Mücke sam zaśpiewał jedną z piosenek. Jeśli to prawda, to mój fangirling sięga stratosfery. Albo dalej.

Nieco banalna (okej, w paru aspektach trochę bardziej banalna), ale sympatyczna opowieść o pierwszych poważnych miłościach, z dodatkiem paru stereotypów narodowych, wpadającą w ucho muzyką, niezłymi, dobrze dobranymi kostiumami, fajnie zagrana. A do tego na podstawie prawdziwej historii. No i jest to w sumie też opowieść o marzeniach, a w takim filmie marzenia po prostu muszą się spełnić.

I to jest w tym filmie bardzo milusie i bardzo poprawiające nastrój. Przynajmniej mój.




Na dziś to wszystko ode mnie. Jeśli macie jakiś swój film do dodania - napiszcie. Chętnie sobie kiedyś sprawdzę jego działanie.
Pozdrav!



*a z baletem nie mam wspólnego absolutnie nic

6 komentarzy:

  1. "O północy w Paryżu" widziałam kiedyś w ramach Kina Letniego, a z "Mumią" miałam do czynienia w latach dziecięcych i tylko dlatego nie narzekałam na ten film xD
    Twój opis "Russendisko" mnie powalił, zwłaszcza to zdanie o niebyciu Żydem - wtf? xD Muszę to obejrzeć, nie ma bata. Znajdę wersję z angielskimi napisami?
    Do moich ukochanych odprężających filmów należą m.in. "Czarny kot, biały kot" (scena w lesie wymiataaaaa), "Megamocny" (do tej pory nie wiem, czemu uwielbiam ten film, widziałam go w całości chyba z dziesięć razy w różnych wersjach językowych) oraz "Seksmisja" _^_ Jak mi się coś jeszcze przypomni, to Ci napiszę.
    Pozdrawiam znad ciuchów wybieranych na wyjście do teatru (czas obczaić, czy "Noc żywych Żydów" to chała, czy nie). :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opis Russendisko jest dosc enigmatyczny przyznaje, ale jakbym napisala jasniej to nie byloby sensu ogladac filmu XD a znajdzues do niego napisy spokojnie nawet po polsku, bo ja to ogladalam na AleKino!

      Usuń
  2. Pytanie ni z gruszki, ni z pietruszki: My Słowianie wygra dzisiejszą eurowizje?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie. I nie wygrało, ponieważ jest przeciętną piosenką o niczym (nie żeby większość eurowizyjnych piosenek była o czymś, prawdaż...), a wokalistka ma bardzo irytujący wokal, który uniemożliwia rozumienie tekstu w straszliwej większości utworu. A do tego po angielsku nie brzmi i nawet jak się śpiewa ją w lengłydżu jedynie częściowo, to i tak jest nie do uratowania.

      Usuń
  3. 1. Bardzo lubie ten film, nalezy do mojej ukochanej 50, a to juz duzo;) Jednak jakos nie poprawia mi nastroju.
    2. Po tym co napisalas z pewnoscia obejrze;)
    3. Wlasnie mialam ten film na liscie do obejrzenia i chyba mnie przekonalas;)
    4. Nie lubie tego filmu i to bardzo. Ten aktor niesamowicie dzial mi na nerwy.
    kino-moimi-oczami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z wnioskami odnośnie „O północy w Paryżu” i „Mumii”. Bardzo przyjemnie się te filmy paczy, właśnie z powodów wymienionych przez Ciebie.
    Pozostałych nie widziałem. Może „Zakochaną złośnicę” kiedyś sprawdzę, żeby się przekonać, ile jest prawdy w stwierdzeniu, że Ledger zagrał tylko gej i Jokera.

    PS Trafiłem tu z linku na stronie Blogi kulturowe.

    OdpowiedzUsuń