poniedziałek, 14 kwietnia 2014

52. Anthony Russo, Joe Russo "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz"

Oficjalnie batożę się rzepą - to nie jest zły film. 

PS. Spoilery, no przecież. I słowa nieparlamentarne wymknąć się mogą, oczywiście. 



Bez względu na wszystko lubię Kapitana Amerykę, dlatego też, chociaż część pierwsza była drogą przez mękę i serię headdesków, wybrałam się na część drugą. Jeszcze przed wejściem filmu do polskich kin, oraz tuż po nim, starannie omijałam nie tylko czytanie o obsadzie, ale i (w zasadzie głównie) spoilery, co sprowadzało się głównie do tygodniowego postu od stron o filmach i Tumblra, który to post ciężko odbił się na miej psychice, gdyż jestem zwierzęciem aktywnie reblogującym śmieszne obrazki. A poza tym Broz bez dziennej dawki durnych gifów to nie ta sama Broz. Zresztą, miało to też pewne względy praktycznie: nie chciałam się niczym sugerować, nawet niezbyt dobrymi wspomnieniami z pierwszego filmowego spotkania z Kapitanem. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że część moich obaw nie była bezpodstawna. 

Jak ja bym chciała napisać mądry tekst o tym filmie. I poopowiadać wam o kontekstach, wnioskach, interpretacjach. ALE SIĘ NIE DA. To znaczy, ja nigdy nie piszę mądrych tekstów ani interpretacji, to raz, a dwa: za dobrze się bawiłam, żeby myśleć i rozważać. Zresztą, czy to film do rozważania? Nie, to wysokobudżetowe kino rozrywkowe, które całkiem nieźle spełnia swoją rolę. I mogę napisać głównie to, że układy walki były całkiem interesujące, Evans jest niezłym Kapitanem, a Johansson była tak ładna, że ojej. A potem przyszli Jackson i Redford i nakryli wszystkich czapkami. Głównie nieszczęsnego Zimowego Żołnierza, który był bezbarwny, ale miał tak ładne wdzianko, że ja go teraz pożądam. Wdzianka, nie Zimowego Żołnierza. Chociaż... Nie, jednak tylko wdzianka. 

Dosyć, nomen omen, pieprzenia, już obiecuję, że będzie to seriozny wpis. Bardzo seriozny.

Zacznijmy od pozytywów: intryga. Naprawdę, w tym filmie jest intryga, możecie nie wierzyć, możecie też narzekać, że więcej niż odrobinę wutefna, ale ona tam jest i to nawet wcale nie głęboko ukryta. I jest w tym nowym Kapitanie Ameryce napięcie, czyli dokładnie to, czego brakowało pierwszemu filmowi. A dlaczego intryga jest wutefna? Już odpowiadam:

ACHTUNG! SPOILER WIELKI JAK STODOŁA ZDRADZAJĄCY FABUŁĘ FILMU TAK, ŻE  O JA CIĘ, KTO JESZCZE NIE OGLĄDAŁ - ZAKRYĆ OCZY I NIE CZYTAĆ! 

Bo tak jakoś cholernie trudno mi uwierzyć w to, że super-hiper S.H.I.E.L.D, które wie o niektórych sprawach nim Morderczy Kosmiczny Morderec-Terrorysta łamane na Nowy Władca Świata In Spe zdąży chociażby pomyśleć i generalnie zajmuje się rzeczami, o których pojęcia nie mają nie tylko zwykli zjadacze chleba, ale i całe rządy, nie zorientowało się, że pod bokiem wyrasta mu nowa, ulepszona HYDRA i gra tak, żeby ugrać coś dla siebie i swojego wielkiego celu - nie żeby ten cel był na wyrost i też dość wątpliwy logicznie, bo mamy tu do czynienia z logarytmem, który finalnie (oczywiście: w ogromnym uproszczeniu) wystawia ocenę moralną ludzi, ale jesteśmy w marvelowskim uniwersum, taki jego urok, już nic nie mówię.
I tutaj należy zadać pytanie, które często mi zadają: Broz, sensu szukasz? 
No już taka jestem. I nic na to nie poradzę.

I PO BÓLU, CZYLI SPOILERZE, MOŻNA CZYTAĆ DALEJ

Tak sobie myślę, że skorzystanie z postaci-ducha-legendy, jakim był Zimowy Żołnierz, było bardzo sympatycznym rozwiązaniem: tajemnicze karzące ramię  najprawdopodobniej tajemniczej organizacji, której szefowie wychodzą na tych, którzy tę organizację niszczą? Miodzio. Tylko że jak usłyszałam, iż według miejskiej legendy Zimowy Żołnierz grasuje od bez mała pięćdziesięciu lat, to doznałam takiego dziwnego wrażenia, że ja już chyba wiem, kim on jest i tylko czekałam, czy moje wrażenie stanie się pewnością. Bo przecież dylemat szlachetnego Kapitana Ameryki musi być nie jakimś tam dylematem, czyli zderzeniem współczesnego świata z wyobrażaniem naszego odmrożonego bohatera i jego moralnością, tylko musi być Dylematem przez "D" i nadawać mu głębi. Trochę nadaje, tak troszeczkę. Pompuje jej tyle, ile może w postać, która ma być wzorem cnót, za którym zawsze powiewa amerykański sztandar, a gdzie nie stąpnie, tam grać zaczyna amerykański hymn. NOALE, jak już moje podejrzenia się potwierdziły i tożsamość Zimowego Żołnierza została odkryta, było to dla mnie Najmniejsze Zdziwienie Świata. I tak trochę mi ten wątek przez to oklapł. Ja wiem, że tematowi urwałoby od Dramatyzmu, a Dylematowi od bycia Dylematem przez "D", lecz i tak uważam, że Zimowy Żołnierz mógł zostać tajemniczym asasynem, czy jak go tam nadęcie nazwać, do samego końca. Albo chociaż trochę dłużej.

W związku z tym muszę się przyznać, że trochę żałuję, że niespecjalnie starano się pociągnąć wątek niedostosowania Rogersa do otaczającego go świata. Ja rozumiem, że to kolejny film z jego udziałem i że Steve zdążył już sobie po odmrożeniu pożyć, ale i tak. Trochę zaznaczono go na początku, całkiem komediowo, wspominając, że wszyscy ludzie, których znał, już od dawna nie żyją, albo kiedy nasz bohater zapisywał sobie w staromodnym kajeciku kolejną rzecz do sprawdzenia, jednocześnie doceniając potęgę Internetu. W ogóle Steve już umie się poruszać w tym świecie, tylko że dalej zostaje sobie staromodny, co jest strasznie milusie - uwspółcześnianie tej postaci na pewno by jej nie posłużyło. Tak, wiem, że nie można mieć wszystkiego, a tym bardziej upchnąć tego w jednym filmie, ale zabrakło mi też troszeczkę jakiegoś wypośrodkowania: albo temat ugryziony jest komediowo, albo waniajet tanim wzruszeniem z amerykańskiego kina numer 5, czyli odwiedzinami u dawnej, umierającej znajomej okraszonej wspominkami o dawnych, dobrych czasach, które nie wrócą i poczuciu straty z tym związanym.

No dobrze, już nie wymagam za wiele i przypominam sobie, co oglądałam.

Jak już tak przy głównym bohaterze jesteśmy, to niestety, Czarna Wdowa ukradła mu większość scen, bo, przyznajmy, dużo bardziej przyciągała uwagę. Nie tylko dlatego, że grała ją ładna i całkiem utalentowana Scarlett Johansson. I wcale nie dlatego, że nie za dobrze u Chrisa Evansa z mimiką oraz oddawaniem emocji bez słów. To wszystko dlatego, że po prostu była ciekawsza. W sumie to jest bardziej film o Czarnej Wdowie niż o Kapitanie Ameryce. Przynajmniej do pewnego momentu. Bo w sumie Samuel L. Jackson gra bohatera, do którego już zdążyliśmy się przyzwyczaić i jest w tym zwyczajnie dobry i nawet nie musi się wysilać, by pozamiatać pozostałych w swoich scenach. Ale - bo zawsze jest jakieś ale - tej dwójce i tak film kradnie Robert Redford, dlatego, gdyż, albowiem, ponieważ, bo. A tak poważnie to dlatego, że dobrym jest aktorem i nawet jeśli leci sztampą, kliszą i generalnie niczym nowym czyli postacią morderczego badgaja z Planem, to i tak jest wartością samą w sobie. I dodaje dużo do tej, w gruncie rzeczy politycznej, intrygi, która tak mi się podobała.

Jednakowoż byli także aktorzy mierni. Głównie mierni przez to, że tak mieli role napisane. Postać Sama grana przez Anthony'ego Mackie w ogóle do mnie nie przemawia z dwóch powodów: zbyt zalatuje mi postacią, która w tym filmie ma bohaterowi zastąpić straconego przyjaciela, kimś w rodzaju pocieszenia, a dla widzów gościem, który lata na fajnym sprzęcie. Drugim aktorem, który niespecjalnie zachwyca, jest Zimowy Żołnierz (Sebastian Stan), nowe tumblrowe bożyszcze do głaskania, czego nie pojmuję zupełnie, ale to chyba kwestia na zupełnie inny wpis. Właściwie, wracając, jeśli chodzi o tę konkretną postać mam komentarz obrazkowy:

\

Wszystko, co aktor musiał zrobić, to być tajemniczym, bezwzględnym mordercem, który bez mrugnięcia okiem rozwala wszystkich wkoło, używając kul radzieckiej produkcji. I będąc generalnie radzieckim do szpiku kości (no proszę was, ma nawet czerwoną gwiazdę na ramieniu!), położył postać na całej linii jakąś taką niemożnością bycia mrocznym - ponieważ czarna, rozmazana kredka nie zrobi za niego wszystkiego, nie oszukujmy się. Kiedy zaś wypowiedział JEDNO jedyne zdanie po rosyjsku, dopiero po chwili dopasowałam to do istniejącego języka, kwiknęłam głośno, parsknęłam, kwiknęłam raz jeszcze, a to wszystko ku uciesze współoglądających, a potem wewnętrznie zapłakałam gorzko nad taką językową masakrą. Czasem było trzeba, by bohater był dramatyczny - ponownie: niemożność. Sebastian Stan był zatem nijaki do kwadratu. Nie zły, nie drewniany, nie przerysowany (w ogóle można mówić, że ktoś w tego rodzaju filmie może być przerysowany?), tylko po prostu boleśnie nijaki. BOLEŚNIE. Inna kwestia jest taka, że jego bohater powinien być w jakimś sensie pozbawiony właściwości łamane na bezwolny, ale to też trzeba umieć zagrać. Sama obecność na ekranie nie wystarczy.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne: jak zwykle efekty specjalne i układy walk oraz sceny pościgów były zrobione dobrze, nie ma się do czego przyczepić. Co prawda 3D uważam za całkowicie zbędne, i to wcale nie dlatego, że dostaję od niego globusa, po prostu film go nie potrzebował. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sceny, które 3D czyniło ciekawszymi. Naprawdę.

Inną kwestią są polskie napisy: po drugiej obsuwie, czyli na samym początku filmu, starałam się nie zwracać na nie uwagi, bo by mi tylko niepotrzebnie podnosiły ciśnienie. I gdyby nie to, że skakały mi irytująco przed oczyma, pewnie nie zwróciłabym uwagi na połowę błędów. Naprawdę, nie rozumiem, ale kiepskie napisy to ostatnio jakaś plaga. Najwyraźniej robione są w ogromnym pośpiechu. Nie chodzi mi tu teraz o jakieś dziwne tłumaczenia, które nie mają związku z tekstem oryginalnym, tylko zwykłe obsuwki: przecinki, podwójne litery albo ich brak, nawet tutaj chyba trafił się jakiś błąd ortograficzny. Powinnam chyba na kolanach do Częstochowy pójść z intencją, by tłumacze sczytywali swoje teksty po skończonym tłumaczeniu, ewentualnie żeby ktoś je uważniej sprawdzał.

Podsumowując: nie ma chały. Naprawdę, nie ma chały. Dobre kino rozrywkowe, fajnie trzymające w napięciu, nieźle grający aktorzy. No i absolutnie śliczne napisy końcowe, równie śliczne, co w nowym Thorze. A scena po nich wyraźnie mówiła mi "i zaprawdę powiadam ci, wydasz ponownie pieniądze na kolejny film Marvela". Jakże mogłabym, kiedy twórcy zachęcają mnie Thomasem Kretschmannem z monoklem. No przecież to czysty fanserwis, bo... Ale ja nie o tym. Punkciki, na koniec punkciki. Hm... 7,5 na 10 będzie uczciwe. 


W przyszłym tygodniu nowe "Porozmawiajmy o..." - z okazji świąt będzie lekkie, łatwe i przyjemne.
Pozdrav,

4 komentarze:

  1. Napisy końcowe i jedna ze scen po napisach (bo ponoć były dwie) podbiła moje serce, albowiem od dawna czekam na pojawienie się w filmach rodzeństwa Maximoff. <3
    Natomiast polskie tłumaczenie dało mi raka. I literówki też. Chociaż nie doszło do tego, że olałam tłumaczenie i tylko słuchałam, co aktorzy nadają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Były dwie, jedna po pierwszych, druga na sam koniec, ale tamta nic nie wnosiła, więc nie wspomniałam.

      Usuń
  2. Nie wiem dlaczego, ale ja wpadłam na tożsamość Zimowego Żołnierza jakoś chwilkę po premierze filmu, zanim Tumblra zalała fala spoilerów. I przez to mój entuzjazm do tej produkcji nieznacznie oklapł. Bo kiedy obejrzałam te wszystkie zwiastuny, obejrzałam raz jeszcze pierwszą część to stwierdziłam... No tak, czemu mnie to nie dziwi... To by wszystko wyjaśniało ;P
    Nadal nie byłam na tym w kinie i po cichu czekam, aż trafi do Heliosa, żeby załapać się na taniochę, ale czuję wewnętrznie, że teraz jakoś mi się nie spieszy. Piszczałam z radości, gdy weszły pierwsze plakaty, zobaczyłam pierwszy zwiastun, ale teraz? Nie, raczej nie.
    Szkoda, że ten drugi obrazek nie działa, z chęcią go zobaczę ;P
    P.S. Ja dopiero niedawno zaczęłam 'bawić się' w pisanie recenzji, które traktuję jako fajne oderwanie się od pisania powieści oraz zebranie w jednym miejscu opinii na wiele tematów, więc byłoby fajnie, gdybyś zajrzała, zostawiła po sobie ślad, wyraziła opinię na temat jakiegoś filmu czy książki - enjoy! :)
    Będę częściej zaglądać, świetnie się czytało! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja nie wpadłam, bo - jak napisałam - wszystko omijałam, zerknęłam ledwo na trailer i tak wiedziałam, że pójdę, bo a)Kapitan b)Czarna Wdowa c)Marvel. Więc...
      A na bloga wpadnę, czemu nie.

      Usuń