niedziela, 23 marca 2014

50. Robert Gliński "Kamienie na szaniec"

Byłam, widziałam, oniemiałam. Bynajmniej nie z zachwytu, ale umówmy się - nie wchodzicie przecież na ten blog, żeby czytać teksty o dziełach i dziełkach historycznych (ewentualnie histerycznych) dla zachwytów, tylko dla moich utyskiwań. Nie mogę was zawieść i w tym przypadku. A że mamy do czynienia z histeryczną adaptacją, to już możecie sobie wyobrazić, co zaraz napiszę...


PS. WULGARYZM. CAŁY JEDEN, ALE ŻEBY NIE BYŁO, ŻE NIE OSTRZEGAŁAM.


Pozwolicie, że zacytuję jeden z komentarzy opublikowanych na spoilerowym fanpejdżu:
"Dziwnie wygląda ten plakat bez Voldemorta". 


1. Żeby nie było, że od początku narzekam...
Zacznijmy jednak od rzeczy dobrych, bo wbrew pozorom ten film posiada również dobre strony. Główną jego zaletą są zdjęcia, za które odpowiadał Paweł Edelman. Naprawdę, film się - z czysto technicznego punktu widzenia - ogląda się bardzo przyjemnie, nawet standardowe w przypadku tego typu produkcji wytłumienie kolorów mnie nie irytuje, ponieważ nie ma żadnych krzywych, nijakich albo zwyczajnie brzydkich kadrów. Nie jest jeszcze poziom estetyki BBC, gdzie dba się o to, żeby niemal każdy kadr był małym dziełem sztuki, ale jest naprawdę bardzo porządnie. Najlepsza jest chyba scena przesłuchania Rudego - tak wykorzystać ostre światło, kwadrat okna i zwykłe zbliżenia i nie zrobić tego ani na odwal się, ani tak, żebyśmy widzieli pory na powiększonej do idiotycznej wielkości twarzy aktora, to jest coś. 
Druga dobra sprawa - choć trochę nie wierzę, że to piszę - to muzyka. Naprawdę, podziwiam. A dlaczego nie wierzę? Bo odpowiadał za nią Łukasz Targosz, który robił też te wszystkie koszmarki jak nowy Kloss, Kochaj i tańcz oraz wszystkie seriale TVNu jakie jesteście sobie teraz w stanie przypomnieć. Wykorzystanie współczesnej muzyki naprawdę robi dobrze obrazkom, które oglądamy, dzięki niej film jest bardziej dynamiczny. Niestety, gdzieś tak od połowy, Targosz zmienia koncepcję (no nie wiem, twórcy wystraszyli się, że współczesna muzyka będzie uwłaczała kolejnym scenom poświęceń bohaterów?) i całość odrobinkę, tak trochę, tak minimalnie, a właściwie to zupełnie siada, bo to, co było interesujące, zastępują znane, lubiane w polskim kinie histerycznym smętne fortepianowe melodie, do pary z najmniejszymi skrzypcami świata, na których ktoś niemiłosiernie pitoli smutną piosenkę. A to oznacza, że bohaterowie będą umierać. 
No, skończyłam. Prawie. A teraz przejdźmy do narzekań. Wiem, że na nie czekacie. 


2. Jeśli nie krew i blizna to co?
Trochę skłamałam. Należy się Glińskiemu słówko pochwały, że odszedł od uderzającego i męczącego dydaktyzmu i jedynosłuszności, które są obecne w książkowym oryginale. Również można odetchnąć z ulgą, że nie zastąpił tego ogromem taniej, pomnikowej martyrologii, która ma zwykle grację lecącej widzowi w twarz cegły. Oczywiście nie udało mu się to zupełnie - scena odwetowej egzekucji w deszczu oraz slow motion we wcześniejszej egzekucji jest tanie. I symbolizm rozlanego, czerwonego jak krew wina też jest tani, tak tani, że zasługuje na porządny fejspalm oraz westchnięcie widza, bo łojezuśicku znowu się go bierze za kretyna, który jak mu się nie da po mordzie symbolem, nie zrozumie, że ostatniemu z bohaterów zaraz się zemrze. Ale to, że reżyser nie poszedł w Boga, Ojczyznę, Krew i Bliznę nie znaczy jeszcze, że zrobił film dobry. 
Trailer sugerował, że Kamienie na szaniec albo będą wypełnione po brzegi martyrolo i pustym pierdololo o Ideałach (którym to prawie że nie były, jak już ustaliliśmy), albo pójdą w stronę dynamicznego kina akcji, które z historią nie ma wiele wspólnego. Umówmy się - dalej z całą historią Kamienie... mają niewiele wspólnego, ale nie są też kinem akcji. Czym zatem są?
Dobre pytanie. Kamienie na szaniec to film pusty łamany na nijaki. Film wydmuszka, bez osi historii, bez przesłania, bez celu (oczywiście, jeśli nie weźmiemy jako celu historii pod tytułem "młodzież szkolna przyjdzie i obejrzy, film zarobi, pani zarobi, pan zarobi, kino zarobi, wszyscy będą zadowoleni").
Kamienie na szaniec nie opowiadają o niczym, chociaż teoretycznie posiadają fabułę, bohaterów i całą resztę rzeczy, które czyni je historią, którą można pokazać. I nie mówię tu o ideologicznej pustocie, bo daleko mi do tego, żeby kazać kinu pokazywać jakąś jedynosłuszność, to domena czasów słusznie minionych oraz estetyki, która się już była zestarzała. 
Kamienie na szaniec nie opowiadają ani o wojnie, ani o harcerzach, ani o Polakach, ani o bohaterach książki, ani o poświęceniu, ani przyjaźni, ani młodości, ani wolności, choć plakat bardzo stara się nas do tego przekonać. Kamienie na szaniec są puste, płaskie, jednowymarowe, zrealizowane tak, że widz dostaje serię ruchomych obrazków, które łączą te same gęby. To z pewnością wina scenariusza, bo ludzie, których oglądałam, ze swoimi książkowymi pierwowzorami wspólne mieli tylko pseudonimy. Oczywiście, mamy i akcję pod Arsenałem, przesłuchania, jakoś zarysowaną działalność Małego Sabotażu, ale to tylko hasła, takie symbole, które nam mówią, że to niby o książce Kamińskiego jest. 
Kamienie na szaniec to zatem film o niczym. Poprowadzony tak, że ja cały czas zadawałam sobie pytanie "ale dlaczego?".
Zaczyna się od tego, że Zośka (Marcel Sabat), nie chce już ograniczać się do zrywania flag, pisania na murach i wykurzaniu ludzi z kina. Chce robić rzeczy Wielkie i Przydatne. A to znaczy mniej więcej tyle, że filmowy Zośka spluwa gęstą śliną nie tylko na ideały Szarych Szeregów, swoje wychowanie, swojego dowódcę, któremu pyskuje aż uszy więdną, i generalnie wszystko inne, i chce mieć broń, by zabijać fryców. Dlaczego? Bo tak. Bo tak jest fajnie, modnie i tylko tak jest właściwie, bo Mały Sabotaż to furda, a nie służba Ojczyźnie. Siedzi się w kinie, słucha tego bezsensownego, pardąsik, pierdolenia, i się zastanawia, jacy to kosmici podprowadzili tym razem Zośkę, którego się zna z lektury. I dlaczego ten filmowy Zośka jest emocjonalnie oraz umysłowo sprowadzony do jakiegoś żałosnego poziomu, do mentalnej gimbazy, do idioty, który nie myśli o konsekwencjach, a któremu z oczu patrzy wariatem, któremu zależy tylko na tym, żeby posiadać broń, bo uważa, że tylko w ten sposób coś zdziała. I w ogóle to takie teraz modne, broń daje +10 do dorosłości, odpowiedzialności oraz patriotyzmu. I który nie siłą autorytetu ani jakimikolwiek argumentami, tylko jakimś dziwnym, wyrażonym między słowami szantażem emocjonalnym (który równie dobrze może być tym wariactwem, które mu z oczu wyziera) przekonuje swoich kumpli, że oni też tej broni pożądają gorąco. Tylko że nie. Generalnie, parafrazując klasyka: słuchać go jest wyjątkowo hadko, bo pitoli jak potłuczony. 
Z tą dynamicznością to też bym nie przesadzała. Film toczy się całkiem wartko gdzieś tak do akcji pod Arsenałem, która to niespodziewanie ciągnie się jak smark po ścianie oraz zawiera totalną wpadkę filmowców. Sekwencja odbicia Rudego jest tak długa, że w czasie rzeczywistym nie tylko na pomoc powinny zbiec się posiłki dla fryców z całego miasta, ale i z Krakowa zdążyliby dojechać. Naprawdę, nie mam pojęcia, kto wymyślił, że to trzeba tak rozciągnąć i tak bardzo zatrzymać akcję. A co do tej wpadki, to przyjrzyjcie się dokładnie, odpowiedź kryje się w szoferce więźniarki. To znaczy kryłaby się, gdyby był wewnątrz kierowca. Ale nie ma. A myślałam, że samobieżnego samochodu do dziś nie wymyślili. 
Za teorią, że jedynym celem tego filmu jest to, żeby przyszła młodzież i obejrzała, opowiadają się nie tyle sam jako taki dynamizm oraz współczesna muzyka czy sprowadzenie bohaterów do stanu mentalnej gimbazy, ale również dwie BEKi (Brawurowe Elementy Komiczne). Pierwsza jest całkiem oczywista: Rudy (Tomasz Ziętek) obściskuje się z dziewczyną, a wtedy na chatę wpadają rodzice i widząc, że w czymś przeszkodzili, zmieszani, proponują kawę. Czy tam herbatę. No boki zrywać, serio. Tylko że nie. Druga BEKa też jest taka mało subtelna: nasi dzielni harcerze składają przysięgę w lesie, a w trakcie tejże przysięgi wpadają na nich trzej naziści-grzybiarze. Upuściwszy koszyki i nie poświęcając myśli tym dorodnym borowikom, co się były z nich wysypały, dają w długą. A harcerze ich gonią. I tak się panowie chwilę gonią po lesie. Że tak lakonicznie skomentuję: WTF.
Żeby młodzież przyszła i obejrzała, w filmie pojawiają się dwie sceny teoretycznie erotyczne, umieszczone w niekoniecznie najszczęśliwszych momentach historii. Pierwszą sceną teoretycznie erotyczną jest właśnie to obściskiwanie się Rudego z dziewczyną na kanapie, natomiast druga jest jedynie sugerowana. W sensie pokazane jest post factum, jak Zośka i jego dziewczyna leżą razem w łóżku. W obu przypadkach młode aktorki zaświeciły kawałkiem ciała i to też niespecjalnie kontrowersyjnie. W każdym razie: cycki są, młodzież się ucieszy.
Kamienie na szaniec to zatem ostatecznie film nijaki: z nijakimi wydarzeniami oraz nijakimi bohaterami, których losem - ze względu na to, że kompletnie nie rozumiem ich działań ani emocji, ani motywacji, które ich do tych działań prowadzą - nie potrafię się przejąć. I właśnie ta nijakość, ta pustota postaci i wydarzeń najbardziej mnie w tym wszystkim przeraża. Chciałabym, żeby w tym filmie było coś, jakieś tło. Ten film domaga się, żeby coś w nim było. I czasem sobie myślę, że może to wcale nie tak dobrze, że nie ma w nim ani odrobiny męczącego dydaktyzmu. 


3. Who the fuck is Alek?! 
Narratorem opowieści jest niby-Zośka. Niby-Zośka pokazuje nam swój świat, w którym absolutnie nic nie trzyma się kupy, w którym są niby-zobowiązania, niby-ideały, niby-rodziny, niby-zagrożenia i jest niby-przyjaźń.
No dobra, jego przyjaźń z Rudym jest jeszcze jako tako pokazana, ale cała reszta to tragedia, pustka i załamywanie rąk. Przede wszystkim należy zapłakać nad tym, że scenarzyści postanowili wypierniczyć na fafdziesiąty plan Alka (Kamil Szeptycki), sprowadzając go do roli Tego-Który-Nie-Chce-Strzelać. Bo o Alku wiemy tyle, że nie chce używać broni i nie bardzo przekonują go pozbawione argumentów gadki Zośki. Być może bohater nie miał dostatecznie cool fryzury i charakteru, więc nie tyle postanowiono nie robić mu lobotomii ani go nie kastrować z charakteru, tak jak to uczyniono z Rudym i Zośką, co zastąpić elementem komicznym w postaci Słonia (Szymon Roszak), którego do mentalnej gimbazy sprowadzono w sposób dosyć przykry: dostała mu się rola Tego Grubego, Który Ciągle Je i Opowiada Świńskie Żarty. Kompletnie nie rozumiem, czemu postanowiono całą historię uszczuplić o postać tak ważną jak Alek. A jego śmierci poświęcono dokładnie pół ujęcia i jedno zdanie. Zdanie to wypowiada głosem robota Zośka, który informuje dowódców, że Alek zginął w akcji pod Arsenałem.
Dobra robota, Zośka. Dostajesz tytuł Buca Roku.
Aktorsko zatem jest prawie totalna nędza. Marcel Sabat tak deklamuje, tak się zapala, och, tak pięknie deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, i deklamuje, zupełnie jakby grał w Ukrytej Prawdzie. Nie wierzę w ani jedno jego słowo, a szczękościsk, który prezentuje nam wcielając się w postać Mrocznego Mściciela jest tak przerysowany, że aż śmieszny. Podsumowując: Marcel Sabat drętwy jest niemożebnie, a oglądanie go męczy. Widza męczy, choć i sam Sabat wyglądał, jakby się ze swoją papierową postacią męczył. Kamil Szeptycki do grania nie miał prawie nic, więc był. Czasami. Na tym tle zdecydowanie się wybija Tomasz Ziętek, który ani nie deklamuje, ani przesadnie się nadyma, ani nie hamletuje, a jeszcze do tego wygląda ładnie oraz zachowuje się całkiem naturalnie. Więc jest w tym morzu przeciętności łamanej na żenadę za co chwalić. Wojciech Zieliński w roli Orszy bardzo stara się coś zagrać, ale jak się nie obrócisz tak dupa, scenariusz znaczit', z tyłu, więc wypada mniej więcej tak, jak wypadł w 1920 Wojna i miłość: do bólu przeciętnie. Chociaż i to jest w pewnym stopniu komplement, bo trudno coś zagrać, jeśli w scenariuszu jak byk stoi, że dowódcę do parteru sprowadzamy ciętymi ripostami jakiegoś szczyla, który zachowuje się jak zupełny idiota, i to sprowadzamy tak, żeby dowódcy słów zabrakło i w pięty mu poszło, he he... he? Normalnie słyszę już melodię piosenki Franka Kimono, taki z Zośki kozak. Tylko że nie.
Problemem, jaki się wiąże z tymi naszymi młodymi zdolnymi, jest dykcja. Ja zupełnie nie rozumiem, jak to jest, że starszych aktorów rozumiałam świetnie (a dźwięk, jak na polskie kino, był zaskakująco przyzwoity), a tych nowych to prawie ni w ząb. Serio, jest kilka takich momentów, w których za cholerę nie idzie się domyślić, co zostało powiedziane.
Znanych twarzy, jak już przy tym jesteśmy, w filmie pojawia się sporo: jest i Krzysztof Globisz, który się nie przepracowuje i z uśmiechem na ustach leci dokładnie tym, czym zwykł był lecieć w okołowojennych produkcjach od czasu, kiedy zagrał w Czasie honoru. Artur Żmijewski nie wychodzi poza poziom swojej tradycyjnej przeciętności, ale warsztat ma, więc nie żenuje, Marian Dziędziel do pary z Olgierdem Łukaszewiczem odrabiają pańszczyznę i po krótkich epizodach uciekają z produkcji, bardzo słusznie zresztą. Andrzej Chyra, co boli mnie bardzo, jednak nie stara się w ogóle i jego major Kiwerski jest nijaki do bólu, tak bardzo, że równie dobrze mogłoby go w tym filmie nie być. Chyra zresztą wygląda albo tak, jakby miał zaraz usnąć, albo tak, jakby myślał o jutrzejszym obiedzie, rachunkach, wieczornej popijawie, generalnie: czymkolwiek tylko nie o graniu, więc może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby go nie było. Co w pewnym stopniu bardzo dobrze podsumowuje Kamienie na szaniec. 
Kobiety. Kobiety w filmie. Zasadniczo mamy je trzy:  Monię (Magdalena Koleśnik), dziewczynę Rudego, Halę (Sandra Staniszewska), dziewczynę Zośki oraz Zdzisławę Bytnarową (Danuta Stenka), matkę Rudego. Na dwie pierwsze należałoby spuścić litościwą zasłonę milczenia, bo próbowały zagrać to, co im napisano: firaniaste trólawerki dwóch głównych bohaterów. No to zagrały: wytrzeszczonymi oczyma, piskiem, wrzaskiem i zhiperbolizowaną histerią. Natomiast Danuta Stenka przyszła, zagrała, przyznaję, wcale nieźle i oszczędnie w dobrym tego słowa znaczeniu, ukradła młodym aktorom parę scen. Wyszła jej najlepsza postać w całym filmie. To trochę smutne jednak.
Interesujące byłyby postacie dwóch Niemców, którzy przesłuchiwali Rudego, gdyby nie to, że, jak to w kinie histerycznym, sprowadzono ich do tego, do czego zwykło się sprowadzać: niezbyt lotnych katów. Przypadkiem takiego tępego trepa jest szczególnie Oberscharführer Schulz (Hans Heiko Raulin), bo Rottenführer Lange (Wolfgang Boos) jeszcze jakoś tam się broni swoją obłudną uprzejmością oraz aurą inteligenta z wyższych sfer, ale jest to zaledwie kilka pociągnięć, kilka scen, jakby scenarzyści uznali, że nie warto przedstawiać ciekawie tych z drugiej strony barykady i pojechali standardową sztampą. A takie miałam nadzieję.


Podsumowując: trochę nędza, trochę nuda i parę dobrych momentów. Film jednakowoż ani nie wzrusza, ani nie zmusza do refleksji, nie zostawia żadnego wrażenia. Nie ma się po seansie ochoty ani omawiać przedstawionej w nim historii ani nawet zbytnio jej komentować. Technicznie przyzwoicie, fabularnie nijakość. 4 na 10. Ewentualnie można obejrzeć, ale jak się sobie włączy Akcję pod Arsenałem, to wyjdzie na mniej więcej to samo. 

8 komentarzy:

  1. Brozu, loffciam Cię <3
    Ubawiłam się setnie w czasie lektury, chociaż raz zdążyłam się unieść wkur*em w momencie wspomnienia o śmierci Alka. Ja pierdzielę, pominęli to?! Gimbusiarą będąc, mało się nie popłakałam podczas lektury opisu transportowania go do szpitala, a co dopiero śmierci. Boże, jaki żal.
    Ogólnie to chyba na to pójdę, jak tylko znajdę czas, ten film aż się prosi o Chałę tygodnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Loffam cię zatem i ja <3
      Nie tyle śmierć Alka pominęli, co pokazali jak pada i już nim się pies z kulawą nogą nie zainteresował, a o tym, że chłopak zginął dowiadujemy się jakoś później i mimochodem, co jest straszne, ale nie dziwię się, skoro usunięto go zupełnie z pierwszego planu.
      Tró, film się prosi o wszelkie chały.

      Usuń
  2. Ta recenzja, tak bardzo podobna do mojej opinii ;w; Zwłaszcza to o Alku ;w; *szczęśliwa*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudno napisać o tym filmie coś innego, bo to nie jest dobry film :)

      Usuń
  3. Miałaś rację, pokazano pół cycka.

    Równo godzinę temu wyszłam z sali kinowej i do teraz główkę zaprząta mi jedna jedyna myśl. Gdzie w tym szaleństwie był Alek? I co tak naprawdę chodziło?

    Film stawia Zośkę w bardzo niekorzystnym świetle. Umarł jego najlepszy przyjaciel. Zakatowany przez Niemców. W takich chwilach człowiek jest zestresowany, przygnębiony i zrozpaczony. W takich chwilach wspomina się przyjaciela, myśli o nim, a nie idzie z panienką do łóżka. Ta scena została wciśnięta nie wiem po co. Jest nierealna.
    Sam Zośka irytował przez cały film. Motyw pięknego, zbuntowanego chłopca, którego wszytstkie nastolatki pokochają... .___.
    W pełni się z tobą zgadzam. Od Akcji pod Arsenałem film ciągnie się, ciągnie, ciągnie i ciągnie. Od tej sceny, w której umarł Rudy, myślałam już tylko, kiedy to się skończy, bo kibelek mnie wołał.
    Przygotowania do Akcji i oczywiście sceny katowania są najmocniejszymi według mnie stronami filmu.
    Rudy, Rudy, Janku, skradłeś moje serce. :(
    Bałam się, ze film będzie ociekał patosem, a tu taka miła niespodzianka.
    Scena z grzybobraniem była akurat urocza. XD
    Dziewczyny panów były bez wyrazów, więc jest mi przykro, że nie poświęcono im więcej uwagi. Tylko się darły, lamentowały i stanowiły tło.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapomniałabym o czymś. Scena, w której rodzice przyłapują Rudego z dziewczyną, jest kolejną nierealną sceną, wsadzoną tylko po to, by dzieci na sali mogły się pośmiać. Gdyby Kamienie na Szaniec były podrzędną, amerykańską komedią romantyczną, przeznaczoną dla wolno myślących nastolatków, którym odpowiada nieuzasadniona błazenada obecna w filmie od początku do napisów końcowych, to wtedy rozumiem. Przeciętna polska rodzina lat '40, wywodząca się z inteligencji, kultywująca tradycję, przymykająca oczy na takie zachowanie pociechy? Sorry, nie kupuję tego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, typowa BEKa, tak sobie twórcy puścili oczko do współczesnej, hie hie, młodzieży.

      Usuń
  5. Faktycznie dziwnie tu bez Voldzia, ale ja nie o tym.
    Książka choć przeczytałam kilka stron (lektura i nie chciało mi się) z pewnością lepsza. Czytając komentarze na fimwebie całkowicie się zniechęciłam i nie zamierzam oglądać.
    P.s. Bardzo ciekawie piszesz, czyta się tak lekko :)
    wspólna obserwacja? ja już
    Zapraszam:
    nocny-mark.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń