sobota, 7 września 2013

35. McG "A więc wojna"

Od razu mówię, że po tym filmie nie spodziewałam się, że mnie zachwyci i będę się zarykiwać jak głupia (normę wyrabiają mi idiotyzmy w Czasie honoru i niemieckie komedie, więc dziękuję, postoję). Nie spodziewałam się też, że będzie arcydziełem. Wiecie, oczekiwałam w sumie niewiele, absolutnego minimum, cholera, się spodziewałam, myślałam, że będzie lekki, łatwy i przyjemny i choć parę razy parsknę śmiechem. Nie był, a ja nie parkałam. Co gorsza, ktoś to nazwał komedią. Naprawdę. 
Od razu zwierzę się, że przypomniałam sobie o tym filmie, przeczytawszy o nim u Zwierza Popkulturalnego. Szczęśliwym trafem okazało się, że następnego dnia rano puszczała go telewizja. Problem polegał na tym, że w tym samym czasie na innym kanale można było obejrzeć Facetów w wielkim mieście 2. A ja znam Facetów... części obie na pamięć (i polecam, polecam!), więc wybór był raczej prosty. Co więcej, A więc wojna również obiecywała mi Tila Schweigera, więc uznałam, że wybiorę właśnie film McG. Tak, wiecie, do śniadania, nic mądrego, coby się z rana nie przemęczać (a ostatnio do śniadania oglądałam Pianistę i uznałam, że coś ze mną nie tak, więc teraz stawiam na komedyje, programy śniadaniowe albo dobrze znane seriale). 
Ale to nie był dobry film. Boru, trzeba było zostać przy ganz ganz grosse Liebe

PS. WRACAMY DO PISANIA W PUNKTACH. BO PISANIE W PUNKTACH JEST COOL. 

A więc... A więc trzeba było zostać przy sprawdzonej, milusiej niemieckiej komedii

1. Męcz mnie
Pomysł na film, jak na amerykańską komedię, był wcale niezły: oto dwóch superduperzajebistych agentów specjalnych - w tych rolach Chris Pine i Tom Hardy, ale o rolach za chwilę - będących do tego kumplami, zaczyna przejmować się swoim życiem uczuciowym. Zaczynają się nim przejmować, gdy na drodze swego cokolwiek niezbyt nudnego żywota spotykają Lauren (Reese Witherspoon) i zaczynają się z nią spotykać. Oni, oczywista, się w niej zakochują, natychmiast zamieniając się w dwa puchate, wrażliwe króliczki, ona, również oczywista, nie potrafi wybrać, ale musi, a do pomocy ma wiecznie lekko wstawioną oraz rzucającą żarciki-betony o związkach i seksie przyjaciółkę (Chelsea Handler). Wiecie, to by było nawet zabawne, gdyby nie to, że w pewnym momencie panowie angażują w swoją wojenkę współpracowników z agencji, zakładają kamery w mieszkaniu ukochanej, a każdą randkę próbują sobie zepsuć, robiąc pranksy godne piętnastolatków, a humor robi się okropnie wręcz ciężki. Generalnie cały żart w tym momencie zaczyna się opierać na nieustannym metaforycznym porównywaniu penisów obu agentów, a ja mam ochotę zapłakać nad moją kanapką z serem i herbatą znanej firmy. 
Serio, o tym, że film będzie wymagał sporego zawieszenia niewiary dowiadujemy się już w pierwszej scenie. Pierwsza scena, wrzucająca nas w sam środek akcji naszych znakomitych agentów, wygląda raczej jak reklama jakichś męskich perfum albo klip obwieszonego złotem i błyskającego diamentami na zębach rapera. Pierwsze pięć minut sprawiło, że mój mózg odmówił współpracy i uciekł, stwierdziwszy, że nie ogarnia, panie tego, tej kuwety. A rzadko się zdarza, żeby mi przy hamerykańskiej komedyji mózg uciekał, starając się bronić przed bombardującymi mnie obrazkami, ale pomyślałam sobie, że, cóż, konwencja, dajmy szansę McG, coś z sensem w końcu musi pokazać, a może to ma sens, może to parodia? Mózgu gdzie jesteś, co ja oglądam, i w ogóle jeden wielki chaos. 
Tak, film jest chaotyczny. Kłuje w oczy intensywnymi kolorami, chaotycznym montażem i sekwencjami "jak mały Jasio wyobraża sobie pracę w CIA i życie dorosłych osób, hehe, bo przecież to taaaakie zabawne". Ale, wicie, rozumicie, komedia, więc powinno być śmiesznie, powinno nas to bawić, że kilku facetów pogryza paluszki i ogląda, jak ich szef uprawia seks z jakąś ładną panią, a drugi wyrywa ją na romantyczną wyprawę do wesołego miasteczka i drętwe teksty, które obśmiano już w innych komediach i żarach o podrywach, powinno nas też bawić, że ten uznawany za większego podrywacza ogląda Titanica, podczas gdy potencjalnie większa ciapa ćwiczy sporty walki. 
Szmurwa, nie śmieszy. 
Żarty są tak potwornie drętwe (a żarty o seksie to już w ogóle bidaznyndzom, a powtarzane są do urzygu, jakby potencjalny widz był idiotą i nie rozumiał, co się do niego mówi), klisze bardziej kliszowate niż w innych produkcjach, a zawieszenie niewiary zaczyna potwornie męczyć po kolejnej scenie, w której superagenci podglądają niczego nieświadomą Laurę. 
I mała rada od cioci Broz: nigdy, przenigdy nie oglądajcie filmu, który, widząc swoją bidę i szeroko pojętą nyndzę, próbuje się ratować żartami-betonami o seksie. NIGDY. 
Co nie zmienia faktu, że film obejrzałam. I to obejrzałam z rosnącą fascynacją, jak można było tak przepieprzyć temat i zrobić co prawda dynamiczną, ale nieśmieszną komedię, która jest parodią samej siebie. Że też nikt się nie zorientował...

2. Dręcz mnie
A więc wojna, tej nieśmiesznej, ale budzącej poczucie głębokiego wutefu, komedii zawodzi wszystko, z aktorstwem włącznie. Najdelikatniej i najszybciej byłoby powiedzieć, że aktorstwo było wybitnie oszczędne, ale tak łatwo nie ma. 
Chris Pine w roli notorycznego podrywacza tak przez 1/3 filmu sprawdza się wcale nieźle. Później, w wyniku kolejnych idiotycznych tudzież przewidywalnych plot twistów i generalnego zidiocenia fabuły, wyraźnie zaczyna się zastanawiać, co robi w tym filmie i ewidentnie wstrzymuje konie. Ba! Zaczyna nawet grać jedną miną, co jest już zupełnie nie do przyjęcia. Ale przynajmniej to ten nasz puchaty króliczek obrywa standardowymi ginącymi w wypadku rodzicami, co zdecydowanie wpływa na jego psychikę i tłumaczy nam, dlaczego jest takim nieczułym podrywaczem, choć przecież ma Dobre Serduszko. 
Tom Hardy... Tom Hardy... Szczerze przyznam, że dawno nie widziałam aktora, który tak wyraźnie męczyłby się, grając postać, którą ma zagrać z założenia lekko, łatwo, przyjemnie i i przymrużeniem oka. Cóż, nie gra. Hardy mija się z każdym żartem, który każą mu mówić i generalnie w większości scen nie bardzo wie, co powinien ze sobą zrobić, a do tego jego bohater ma dziecko i nieudany związek z przeszłości na głowie, bo przecież dwóch facetów nie mogło oberwać traumą z dzieciństwa. W efekcie Hardy'emu wychodzi przygłupia karykatura superagenta i lowelasa. Panie Hardy, nie graj pan lowelasów w hamerykańskich komediach teoretycznie romantycznych. Talentu komediowego do tego potrzebnego pan nie masz tak bardzo, że nawet ja to widzę. A ja rzadko oglądam hamerykańskie komedyje. 
A może to mój brak sympatii względem pana, panie Hardy?
Na role Witherspoon i Handler spuśćmy zasłonę milczenia. Obie są w tej produkcji tylko po to, by wygłosić kilka kwestii, pokazać się i zgarnąć kasę. Którą już wyraźnie liczą podczas występu. 
Bajdełejem, czym muszę w ogóle wspominać, że pomiędzy trójką głównych bohaterów nie ma nijakiej chemii? Już, naprawdę, bardziej chybić się nie dało. 

3. Mów do mnie po niemiecku
Po pierwsze, niech mi ktoś wytłumaczy, po kiego wuja w tym filmie wątek Uberzłego Mściwego Mafiozo? Wątek ten jest na tyle zapomniany i traktowany gorzej niż po macoszemu, że pojawia się (w nieco bardziej rozbudowanej formie) na początku i na końcu, bo w końcu trzeba przedstawić bohaterów, a potem jakoś akcję zamknąć, pomóc Lauren wybrać "tego właściwego". 
Po drugie, niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego akurat Uberzły Mściwy Mafiozo jest Niemcem. Rosjanie stali się too mainstream czy co? 
Po trzecie, czemu, szmurwa, Uberzłego Mścwego Mafiozo gra Til Schweiger? Ja wiem, że on i Waltz to etatowi Mówiący Po Niemiecku Aktorzy, Z Których Korzysta Hollywood By Móc Mieć Kogoś Złego, ale... kurde... Przynajmniej daliby mu coś zagrać. A tak Schweiger pojawia się w trzech scenach na krzyż, wygłasza około 10 zdań (w tym połowę po niemiecku, miód na me serce) i jednocześnie poziomem abstrakcji przewyższa nawet wątek podglądania ukochanej. 
Chociaż z drugiej strony myślę sobie, że Schweigerowi nie żal, że niczego nie zagrał, a kasę zgarnął, podobnie jak Witherspoon. W końcu w tym samym roku Til nasz kochany wytrzaskał się, grając (i reżyserując) w równie idiotycznym jeśli chodzi o fabułę, ale chociaż posiadającym ręce i nogi Schutzengel (który to film polecam, jeśli lubicie sobie czasem obejrzeć historię o brawym policjancie, który sam jeden, na - metaforycznie - jednym magazynku rozwali wszystkich wrogów. A w dodatku mamy nawet fajny romantyzm), który nawet miejscami był niezamierzoną komedią.


Abstrakcja, chaos, betonowe żarciki i brak jakiegokolwiek wysiłku ze strony aktorów, przewidywalna fabuła tudzież przewidywalne zakończenie, które nikogo nie zostawia bez pocieszenia, sprawiają, że A więc wojna dostaje ode mnie 3 na 10, za - mimo wszystko - dynamizm, wcale niezły pomysł wyjściowy i niezłą ścieżkę dźwiękową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz