niedziela, 27 października 2013

42. Polowanie na serialowy październik: you are making me look bad, lieutenant, czyli seriale wojenne

Dziś prezentuję wam ostatnią notkę z naszego serialowego cyklu. Padło na seriale o wojnie, czy też raczej wojenne. Czułam, że powinnam napisać o tego typu serialach, bo moje oglądanie seriali obyczajowych kończy się gdzieś na pierwszej, ewentualnie drugiej serii, kiedy wydarzenia robią się zbyt oderwane od rzeczywistości, a seriale wojenne zwykłam oglądać do końca. Nawet zdarza mi się myśleć, że moje cierpienia podczas batożenia się kolejnymi seriami Czasu honoru z czasem mogą obrosnąć wcale niezłą legendą.
A więc wojna. 
Cóż, wybór nie był specjalnie trudny, ale okazało się, że moje zdolności sklecenia kilku zdań ograniczają się tym razem do ledwie trzech seriali. Dziwnym trafem wszystkie trzy są produkcji HBO, bo jakoś nie miałam serca pastwić się nad parawojennymi produkcjami TVP, zostawiam to sobie na lepsze czasy, na bardziej hejterski nastrój.
Żeby was jednak nie zostawiać niepocieszonymi, iż tym razem tak mało, TU linkuję moją wielce entuzjastyczną i obszerną notkę o serialu Nasze matki, nasi ojcowie, która na dzień dzisiejszy jest notką programową tego przeżartego germanofilstwem blogaska. 
To tak, jakby ktoś jeszcze tego nie widział. A teraz naprawdę zaczynamy. 


1. Kompania Braci


http://tvpedia.org/wp-content/uploads/2011/08/band-of-brothers-poster-1.jpg

To serial, który na ekranach pojawił się w roku 2001. W związku z tym, że wtedy byłam jeszcze zupełnym szczylem, który nawet jeszcze nie myślał o tym, żeby zainteresować się historią i wojnami, Kompanię braci zobaczyłam troszkę później i zdecydowanie bardziej świadomie (np. po przeczytaniu książki, na której podstawie serial w ogóle powstał i paru innych mądrych książek), niż bym ją oglądała, mając lat dziesięć czy tam jedenaście. Zresztą, nie podejrzewam, by rodzice w ogóle pozwolili na to, bym w tak młodym wieku oglądała tego typu produkcję. W każdym razie, do serialu mam spory sentyment i lubię do niego wracać. Nici zatem nawet z pozorów obiektywizmu, sorry, Winnetou.
To jest też chyba ten serial, po obejrzeniu którego mogę sobie radośnie kwikać, gdy w jakiejś innej produkcji pojawią się Kirk Acevedo, Scott Grimes czy Richard Speight Jr., więc sami rozumiecie, że mam sentyment.
Ciekawostka: jak ktoś lubi wypatrywać znanych twarzy, przez Kompanię braci przewijają się piękni i młodzi, teraz znani James McAvoy, Andrew Scott, Tom Hardy czy Michael Fassbender. Szczególne trudności nastręczało mi wyszukanie Fassbendera, ale za którymś razem mi się udało. W każdym razie to taki element turnieju, jak już znacie kwestie na pamięć (nie, WCALE nie udaję, że nie mówię tu o sobie).
Wiecie co, naprawdę chciałabym w tym miejscu zostawić bardzo pochwalną notkę, ale jednak się postarałam i wykrzesałam nieco krytycyzmu. Ale mimo wszystko chyba więcej będzie o rzeczach dobrych.
To, co pcha mi się teraz na klawiaturę, to przede wszystkim tempo akcji - niezbyt szybko nam się akcja rozwija, ale na tyle wartko, żeby niespecjalnie się nudzić - przynajmniej tak do 9 odcinka, kiedy to wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że zbliża się ten moment, w którym przyjdzie nam dać zdjęcia w sepii i w paru słowach wspomnieć o losach bohaterów. To jest też ten głupi moment, w którym bohaterowie jaki zdecydowanie chętniej wdają się w filozoficzne dysputy tudzież oddają się namiętnym, filozoficznym monologom o istocie wojny oraz jej kosztach, które to wywody mogłyby najprędzej powstać w latach powojennych po dogłębnej analizie swojego postępowania i spojrzeniu z dystansu, a średnio pasują do człowieka tamtych czasów i świeżo po takich przeżyciach (rekordy bije tu odcinek 6 pt. "Bastogne" - narracyjnie masakra, jeśli chodzi o akcję - jeden z lepszych odcinków).
Jednocześnie taki sposób opowiadania - niespieszny, ale interesujący - pozwala nam polubić dokładnie tych bohaterów, co trzeba i poznać ich na tyle dobrze, by czasem martwić się o to, aby nie stało im się nic złego. Jak już przy bohaterach jesteśmy, to część widzów może straszliwie drażnić zagranie kliszą "dobrego, prawego i sprawiedliwego dowódcy", która to rola przypadła majorowi Wintersowi (Damian Lewis). Szczerze przyznam, że Winters w tym serialu to nie człowiek, to chodzący pomnik, tak napisany i z takimi kwestiami, które nie pozostawiają wątpliwości, iż oto mamy przed sobą ojca tej gromadki garnących się w walki młodzików, który wskaże im, gdzie mają iść, jak walczyć, a na dodatek ochroni ich, obroni i walnie kilka motywujących mów. Winters ma oczywiście przyjaciela, który go nieco tonuje oraz uczłowiecza, kapitana Nixona (Ron Livingston), który jest dużo bardziej od niego złożony. Z pewnością byłby również ciekawszą postacią do obserwowania, gdyby dostawał więcej czasu antenowego. A tak trzeba się cieszyć z tego, co dostajemy. Z drugiej strony mamy też osoby, których przeznaczeniem jest, by widz ich nie znosił - mówię tu o kapitanie Sobelu (David Schwimmer), który jest na tyle głupi, by być okrutnym i bezmózgim. Problem z serialowym Sobelem jest taki, że nie jest on na tyle głupi i w swojej głupocie okrutny, jak być powinien, nie jest przedstawiony jako trep-zazdrosny służbista na tyle dobrze, by rozumieć niechęć jego podkomendnych. W książce jest to przedstawione lepiej oraz o wiele bardziej zrozumiale. Nie wiem, kto lub co tutaj zawiniło - niezbyt szczęśliwie wybrany Schwimmer, który chyba nie jest w stanie zagrać demonicznego tępaka, czy może raczej poprowadzenie postaci... Może obie rzeczy na raz?
Muszę też przyznać, że Kompania braci to jeden z lepiej zrealizowanych seriali, jakie widziałam. Nigdzie przed oczy nie pcha się tektura (a przynajmniej niezbyt nachalnie - im mniej samolotów nocą, tym lepiej, mówię wam), efekty pirotechniczne i zdjęcia też nie pozostawiają wiele do życzenia - w każdym razie widać, że na serial wydano majątek i że ten majątek został spożytkowany dobrze. Nie można powiedzieć, żeby odbiegał od kinowych, kasowych produkcji, a nawet nie zestarzał się za bardzo ze swoimi technikami.
A więc: warto.

2. Pacyfik

 
http://www.impawards.com/tv/posters/pacific_ver2.jpg

Jak głosi napis na plakacie: producenci Kompanii braci przedstawiają. No przedstawiają, przedstawiają jak cholera. Kompanię..., tyle że na innym froncie. Co prawda jednostka im się zmieniła - spadochroniarzy zmieniliśmy na korpus piechoty morskiej, Francję na front na Pacyfiku, tylko nie bardzo się chciało zmieniać klisze dotyczące bohaterów i scenariusz. Cała historia nam się powtarza, niestety. Tym razem bohaterów zasadniczo mamy trzech: Roberta Leckie (James Badge Dale), Eugene'a Sledge'a (Joseph Mazzello) i Johna Basilone (Jon Seda) - każdy z innej okolicy i innej warstwy społecznej, ale PRZECIEŻ braterstwo broni, przyjaźń bla bla bla...
Szczerze mówiąc mam wrażenie, że Pacyfik to właśnie takie bla bla bla i wariacja na temat "co by było gdybyśmy nakręcili nasz poprzedni serial w 2010". Mam wrażenie, że twórcy serialu zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im  współczesna technologia, montaż czy sztuka filmowa w ogólności tak bardzo, że zapomnieli o samej historii. Fajnie, że Guadalcanal i dżungla, tylko po co ten łopot gwieździstego sztandaru w tle, po co ta amerykańska martyrolololo i cała reszta? Nie wiem czemu, ale jedynym bohaterem, którego zdołałam polubić, był Sledge. Resztę za mocno wcisnęli w schemat. Na tyle mocno, że jakoś nie umiałam się przejąć ich tragediami i nieszczęściami. Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy trzej to chodząca klisza i stereotyp, więc w całej swojej kliszowatości są zdecydowanie za mało ludzcy. 
Serio, trochę mi smutno, że między mną jako widzem a bohaterami nie nawiązała się żadna trwalsza nić sympatii i wzdraga mnie na samą myśl, że mogłabym kiedyś oglądać to raz jeszcze. A ja bardzo lubię przejmować się losami bohaterów i bardzo lubię ich lubić i wracać do ich historii. A tu jakoś nie szło, no nie szło. 
Nie zrozumcie mnie źle: to, że działania na Pacyfiku niespecjalne leżą w kręgu moich najbardziej ochoczo eksplorowanych  tematów nie znaczy, że mam je w nosie. Problem w tym, że z serialu nie można dowiedzieć się o tym za dużo. Ogląda się - przyznaję, czasem z zapartym tchem - pracę pirotechników i reszty ekipy, ale nie bardzo ogląda się historię. Serial sam w sobie fabułę opowiada raczej słabo i fragmentarycznie. Wali nam się w oczy budżetem, podczas gdy na pierwszym miejscu powinna być raczej historia, prawda? Nie uważam, żeby dobrym serialem był serial, którym nie potrafię się przejąć. 
Generalnie podczas seansu miałam wrażenie, że oglądam odgrzewanego kotleta. A co gorsza ten kotlet był odgrzany i rozgrzebany. Tu chwyt i muzyka jak z Kompanii..., tu klasyczna klisza, tam sceny jak żywcem wyjęte ze Sztandaru chwały, łopot sztandaru tak łudząco podobny do tego z Szeregowca Ryana, dramatyzm Szyfrów wojny i technika jak kwiatek do kożucha, jakbym oglądała przeniesiony w czasie Helikopter w ogniu.
Ze strony wizualnej: miodzio, polecam i podpisuje się obiema rękoma. Jeśli chodzi o historię... Bida, panie. 

3. Generation Kill

http://i2.listal.com/image/345815/600full-generation-kill-poster.jpg 

Skok w czasie do jednej z najbardziej zbędnych wojen w historii - do roku 2003 i Iraku. Właściwie powiedzieć, że Generation Kill opowiada o wojnie to trochę nadinterpretacja. To serial o tej wojnie nowoczesnej, mechanicznej i zupełnie nie nastawionej na kontakt z wrogiem. 
Produkcja powstała - oczywiście - na podstawie książki dziennikarza jednego z amerykańskich magazynów i  opowiada o żołnierzach kompanii Bravo z Pierwszego Batalionu Rozpoznania Korpusu Piechoty Morskiej (trudna i długa nazwa, ale to ma pewne znaczenie) tuż przed atakiem na Bagdad, wojna jest więc jedynie tłem dla toczącej się (głównie w samochodzie) akcji. Tym razem problemy, z którymi zmagają się bohaterowie są zdecydowanie bardziej przyziemne: raz są to cywile, z którymi nie potrafią się porozumieć, raz brak zaopatrzenia, innym razem błędna decyzja dowództwa i niechęć do wykonania rozkazu, a jeszcze innym razem - teraz już naprawdę dosyć prozaiczny z problemów - brak seksu, kobiet, rozrywek czy po prostu tarcia między kolegami z oddziału. 
Tym razem akcja serialu dialogiem stoi. Są to bardziej portrety psychologiczne niż opowieści o walecznych, bohaterskich żołnierzach na wszelkich frontach. Zdecydowanie bardziej ten serial przypomina mi Jarheada niż jakikolwiek inny film. I zdecydowanie w nim mniej grania kliszą i schematem, chociaż jak w każdej produkcji tego rodzaju i tutaj spotykamy się z pewnymi typami idealnymi: superodpowiedzialnym sierżantem Colbertem (Alexander Skarsgard) czy wesołkiem Personem (James Ransone) itd. 
Generalnie zgraja naszych wojaków to typy raczej odpychające, wulgarne i przyziemne - a przez to bardziej prawdziwe. Jestem skłonna uwierzyć, że dokładnie tak zachowuje się typowy, nowoczesny żołnierz. Generation Kill to serial, który pokazuje, że być może mentalność się zmieniła, ale niechęć i nienawiść do przeciwnika - nawet jeżeli jest to już przeciwnik zupełnie niewidoczny - ani trochę. 
I jest w tym coś interesującego, przyznaję.



Tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć Polowanie na serialowy październik. Notka dziś krótka i raczej skromna, ale wybrałam seriale, które w jakiś sposób można ze sobą porównać, nawet jeśli miałoby to być porównanie tak dalekie, jak w przypadku ostatniego przykładu. Mam nadzieję, że notka choć trochę spełnia wasze oczekiwania i obiecuję na jakiś czas dać spokój serialom, ALE... 

http://media.tumblr.com/9fcaff631874f18d37041cc842bb8973/tumblr_inline_mhb79gcEcX1qz4rgp.gif

niedziela, 20 października 2013

41. Polowanie na serialowy październik: honey, you should see me in the crown czyli seriale kryminalne, procedurale oraz ich krewni i znajomi

Dziś - zgodnie z obietnicą - zajmę się serialami o śledztwach, mordercach, policjantach, konsultantach, detektywach  i różnych innych atrakcjach, a trup będzie się ścielił wcale gęsto. Najczęściej zresztą będzie to trup brytyjski - czy ktokolwiek czuje się takim zapewnieniem zachęcony?
Tak? No to zaczynamy. 


1. Sherlock


Tego rodzaju wpis nie mógłby obejść się bez wspomnienia o jedynym takim detektywie konsultancie na świecie. 
Szczerze przyznam, iż moje wielkie uwielbienie po seansie Sherlocka do postaci stworzonej przez Conan Doyle'a ani nie ucierpiało, ani specjalnie nie wzrosło, podobnie jak po swobodnie podchodzących do tematu filmach Ritchie'ego. Daleka jestem od porównywania realiów, miejsc i postaci, tak z książką, jak i z wcześniejszymi filmowymi wersjami Sherlocka Holmesa. Jedno stwierdzam na pewno: brytyjska wersja podoba mi się bardziej niż amerykański pomysł i ich Elementary, które z Sherlocka zostawili tylko imię i nazwisko głównego bohatera. 
Ale od początku.
Wersja BBC, w której palce maczał Steven Moffat (a do czego ostatnio Moffat się NIE miesza?), to uwspółcześniona wersja  przygód Holmesa, która przyniosła niespodziewaną popularność odtwórcom głównych ról, czyli grającemu Sherlocka Benedictowi Cumberbatchowi i Martinowi Freemanowi, chociaż jego postać leżała obok książkowego Watsona ledwie przez chwilę, jeśli w ogóle (w porównaniu z postacią graną choćby przez Jude'a Law stwierdzam, że jednak leżała, NOALE). W sumie jak się tak zastanowić, to żadna z postaci nie jest podobna do pierwowzoru, ale niektóre na tym w moich oczach zyskują - ot, chociażby Lestrade Ruperta Gravesa czy Mycroft Gattisa łapią spore plusy w tej uwspółcześnionej wersji. Przynajmniej u mnie. 
W związku z przeniesieniem czasu akcji we współczesność, nasi bohaterowie otoczeni są nowoczesną techniką i trochę mnie irytuje, że Watson pisze blogaska zamiast dziennika, ale nic na to nie poradzę. Oczywiście nasi bohaterowie obrywają też Imperatywem Współczesności, który każe wszystkim wokół brać ich za parę (nie, to nie jest zabawne, po pierwszym odcinku jest to raczej męczące i zgrane) oraz oderwaną od rzeczywistości Irene Adler (Lara Pulver), która jest Najbardziej Irytującą Postacią obu serii. Moriarty w wersji Moffat&Gatiss to klasyczny, a nawet miejscami nudnawy evil overlord z ogromnymi kompleksami, chociaż Andrew Scott bardzo się stara, żeby było inaczej, więc Moriarty zyskuje tu nieco uroku. 
Jeśli mam być szczera to chyba najlepiej uwspółcześniony został Pies Baskervillów, a nawet też Studium w szkarłacie (w serialu: w różu), chociaż usunięcie wątku prywatnej zemsty z tego drugiego tytułu jest dla mnie osobiście dosyć smutnym faktem. Natomiast tym, co moim zdaniem może kosmicznie położyć początek serii trzeciej to wytłumaczenie fejkowej śmierci Holmesa, która dla mnie - według tego, jak zostało to rozegrane w serialu - nie może być sensownie, składnie i prawdopodobnie wyjaśniona. Ale może niech wypowie się sam Cumberbatch:


Jakie są jeszcze zalety Sherlocka? Cóż, dla mnie są to przede wszystkim krótkie serie z długimi odcinkami, chociaż niektórzy ludzie nie lubią tego, że muszą czekać na kolejną serię. Ja zaś nie przepadam za tasiemcami. Oglądam za dużo seriali, by mieć czas na więcej tasiemców niż już oglądam. 
Aha, jeszcze jedno: bardzo zacna notka na temat tego, dlaczego Sherlock jest fajny, do przeczytania TU


2. Detektyw Monk


Detektyw Monk to jedna z dwóch sherlockowych wariacji, o których chciałabym dziś napisać. Serial ma tę zaletę, że jego emisja całkiem niedawno (w 2009 roku) została zakończona, więc nie trzeba się ciągle martwić o nadrobienie nowych odcinków. 
Co takiego w Monku sherlockowego? Ano to, że jest - w tym przypadku z powodu swoich lęków i fobii - praktycznie niezdolny do funkcjonowania w społeczeństwie. Podobnie jak Sherlock, Monk jest detektywem, który pomaga policji. I - znów tak jak Holmes - ma swoich Watsonów, którą to rolę spełniają dwie jego asystentki: najpierw Sharona (Bitty Schram), później Natalie (Traylor Howard). Nasz Monk jest w stanie rozwikłać każdą zagadkę dzięki zmysłowi obserwacji oraz zdolności dedukcji. Ktoś ma jeszcze jakieś pytania?
Jak to zwykle bywa z serialami, większość postaci spełnia rolę towarzyszy głównego bohatera. Monk zarysowany jest dobrze, ewentualnie tuż za nim plasuje się Natalie, natomiast reszta? Reszta jest, niestety, wycięta z bardzo cienkiej tekturki. Ba, są chodzącymi stereotypami. Szczególnie mam tu na myśli dwóch policjantów-pomagierów, dobrych, choć nie tak dobrych jak Monk śledczych - oh wait, to jest kolejne nawiązanie do Sherlocka Holmesa, czyż nie? No, może różnica jest taka, że Monk swoich pomagierów ceni dużo bardziej i dużo wyraźniej niż bohater powieści Doyle'a. Ale, ale, do rzeczy: Randy Disher (Jason Gray-Stanford) robi w Detektywie Monku za na swój sposób miłego, uroczego, ale w pracy zbyt nadgorliwego i snującego niemożliwe teorie policjanta, wpisując się w schemat tego-głupszego-młodego-z-którego-będziemy-się-śmiać. Natomiast kapitan Stottlemeyer (Ted Levine) to typ starego, doświadczonego policjanta-najlepszego przyjaciela, który zawsze służy radą. 
Ogromną zaletą tego serialu jest humor - sprawy kryminalne i potyczki Monka z codziennością są napisane tak, że nie sposób się nie śmiać - przy czym często jest to tylko humor sytuacyjny. Śmiech budzą jednak również dobrze napisane dialogi, szczególnie te między głównym bohaterem a asystentkami lub terapeutami. 
Czy serial warto oglądać? Cóż, jeśli nie nudzą was schematy i lubicie średnioskomplikowane, a czasem wręcz banalnie łatwe zagadki kryminalne, to proszę bardzo. Serial czeka i jeszcze nie zdążył się zestarzeć. 

3. Mentalista


Tym razem nawiązanie do Holmesa jest dość swobodne, by nie rzec, że bardzo-bardzo swobodne. Tytułowy mentalista, czyli Patrick Jane (Simon Baker), po prostu zna się na ludziach, jest dobrym obserwatorem, nieobca mu również sztuka dedukcji. Ma też swoich wiernych przyjaciół - tu w wariancie Watsona występuje Theresa Lisbon (Robin Tunney). Och, zapomniałam wspomnieć - Jane jest konsultantem pomagającym CBI. Brzmi dosyć znajomo, chociaż nowością jest to, że nasz bohater, zanim stał się dobry - naciągał ludzi udając medium. Ale teraz jest dobrym, puchatym i prawym króliczkiem, więc wszystkie jego winy są mu wybaczone. 
Serial - co mu się liczy na plus - trzyma się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek. Natomiast wszystkie odcinki i sezony spaja motyw seryjnego mordercy, którego zwykło się nazywać Red Johnem, a którego bohater nasz ściga, gdyż chcę wywrzeć na nim zemstę za śmierć żony i córki. Klasyka klasyk. 
Serial ma jednak swoje minusy - i to, niestety, dość spore. 
Pierwszym z nich jest to, że 98% postaci jest wyciętych z jeszcze cieńszej tekturki niż te, z którymi mieliśmy do czynienia w Detektywie Monku. Właściwie trójwymiar ma jedynie Jane. No, dobra, Jane i Lisbon, reszta bohaterów została potraktowana schematem, stereotypem i imperatywem, w związku z czym są grupą sympatyczną, ale nie wybijającą się ponad przeciętną. Dobrze rozegrana została postać naszego evil overlorda, Red Johna. Przyznam, że to już pięć serii z hakiem i jak na razie wszystkie moje teorie na temat jego tożsamości całkiem widowiskowo się posypały. 
Drugi minus to przewidywalność. Żeby było jasne: niemal wszystkie procedurale po pewnym czasie - a czasem nawet od początku - są przewidywalne, ale tu zaczyna drażnić mnie, że po obejrzeniu dwóch, maksymalnie trzech serii, zna się już wszystkie sztuczki głównego bohatera i jest się w stanie dodać dwa do dwóch po czym odgadnąć tożsamość mordercy jeszcze przed tym, niż odgadną ją bohaterowie. Niektórzy mówią, że w tym cała zabawa - ja jednak wolałabym być zaskakiwana. Zaczynam mieć wrażenie, że ten serial powinien się już... Skończyć. I chyba nie byłoby mi żal, gdyby obecna, szósta seria, była tą ostatnią. 

4. Wallander

 

Wracamy na bezpieczny, brytyjski grunt. A właściwie szwedzki. Kurt Wallander to bohater serii książek Henniga Mankella - jednego z trzech pisarzy (obok Arthura Conan Doyle'a i Jo Nesbo), których kryminały czytam z przyjemnością. Więc z równą niemal przyjemnością zabrałam się za serię BBC. Tym bardziej, że seria zawiera Kennetha Branagh (w roli Wallandera) i Toma Hiddlestona (przez dwie serie w roli Martinssona. Potem znika i nikomu ze scenarzystów nie chce się tłumaczyć, co się stało z tym bohaterem). 
Zaletą - jak zawsze dla mnie - są krótkie serie i długie odcinki oraz w miarę wierne przeniesienie historii z książek na ekran. Co prawda nie są to opowieści przeniesione chronologicznie (Psy z Rygi pojawiają się w serii trzeciej, chociaż to chronologicznie drugie opowiadanie z cyklu itd.). Co więcej, Wallander w wydaniu BBC to także Wallander uwspółcześniony, przesunięty - tak na oko - co najmniej dziesięć lat do przodu, przez co urywa mu od kwestii politycznych (jak chociażby w Psach z Rygi). Niemniej jednak za kolejny plus należy twórcom policzyć to, że serial był rzeczywiście nagrywany w Szwecji, więc mamy stuprocentową niemal zgodność krajobrazu i klimatu. 
Minusy? Są. Wallanderowi postanowiono oderwać od charakteru, więc nasz smutny policjant nie słucha muzyki poważnej i za mało myśli o rzuceniu w cholerę swojej pracy i zostaniu radosnym cieciem w jakiejś dużej firmie. Innym minusem są momenty mudy - naprawdę, w niektórych odcinkach (np. An Event in Autumn, Sidetracked) akcja ciągnie się miejscami jak smark po ścianie. Dlatego przenoszenie 1:1 książki na ekran raczej się nie sprawdza i nie należy próbować, bo to, co w książce wypełniają rozważania bohatera, w serialu wypełniają smętne obrazki i przeciągłe spojrzenia. 
Ponownie - tak jak w przypadku Sherlocka - daleka jestem od porównywania tej wersji z innymi, ale szczerze przyznam, że jest to chyba pierwszy przypadek, kiedy taką obrazkową wersję zaczęłam i skończyłam bez większego jojczenia czy przerw między kolejnymi odcinkami czy seriami. I nie sądzę, by rzeczywiście wpływ na to miała obecność Hiddlesa (no bo w trzeciej serii go NIE MA). 
Czy warto? Jak się lubi kryminały, zmęczonych życiem policjantów z wątpliwościami, to oczywiście, że warto. Tym bardziej, iż półtoragodzinny seans może okazać się lepszy niż kolejny program rozrywkowy lub powtórka filmu, który widzieliśmy już jakiś milion razy. 

5. Broadchurch


Jeden z lepszych seriali, kryminałów i dramatów jakie ostatnio widziałam. Broadchurch potwierdza też moją tezę, że najlepszy Tennant, to Tennant cierpiący. 
Miejscem akcji jest małe, urokliwe nadmorskie miasteczko, w którym wszyscy się znają - a przynajmniej zdaje im się, że tak jest. Oto pewnego dnia dochodzi do morderstwa nastolatka. Pierwszą tezą jest jednak nieszczęśliwy wypadek, gdyż policja twierdzi, że chłopiec sam spadł z klifu. Szybko się jednak okazuje, że są w błędzie, a chłopiec został zamordowany. 
Wiadomość ta w tak małej społeczności wywołuje szok. Na tle tegoż szoku rozgrywa się dramat rodziny Latimerów. Najpierw zostaje oskarżony ktoś z zewnątrz, potem jednak coraz więcej podejrzeń - szczególnie, gdy w sprawę wpiernicza się prasa - pada na mieszkańców miasteczka, które w efekcie prowadzą nawet do próby linczu. Nie zostaje oszczędzony nawet ojciec (Andrew Buchan), ksiądz (Arthur Darvill), ani współpracownik ojca ofiary (Joe Sims), ani kioskarz (David Bradley). W tym momencie serial robi się interesujący z czysto socjologicznego punktu widzenia: rozłażą się tu przecież i więzi sąsiedzkie, i przyjacielskie, rodzina Latimerów też okazuje się niezbyt idealna i z wielkim trudem przechodzi przez tę próbę. Na próbę, choć innego rodzaju, wystawiona jest też detektyw Miller (Olivia Colman), która zostaje zmuszona do współpracy z dobrym, acz trudnym w obyciu detektywem Hardy (David Tennant). 
Ogromny plus serialu - do ostatniego odcinka nie wiadomo, kto zabił. Ja przyznaję - dałam się nabrać i za każdym razem, gdy pojawiał się jakiś nowy podejrzany myślałam sobie "to ma sens! Tak, to mógł być on, to na pewno on!", a jak się okazywało, że to zupełnie niemożliwe, to nie wiedziałam, kogo powinnam podejrzewać teraz. Kiedy już poznajemy tożsamość sprawcy, wiadomość wywołuje w nas jedno wielkie "NO NIEMOŻLIWE". 
A przynajmniej u mnie wywołała. Tak więc - warto, bo ja jakoś nie dostrzegam słabych stron. 

6. Morderca z Whitechapel


Na sam koniec to, co Brozy lubią najbardziej, czyli współczesny serial kryminalny, który nawiązuje do historii. 
Podobnie jak opisywane w zeszłym tygodniu Ripper Street,  akcja Mordercy z Whitechapel dzieje się w tej osławionej londyńskiej dzielnicy. Serii do tej pory powstało cztery - każda z nich nawiązuje do jednej lub kilku spraw kryminalnych sprzed lat - a więc w znaczącej liczbie odcinków mamy do czynienia z naśladowcami sławnych morderców lub mordercami wykorzystującymi dawne wierzenia i legendy, luźno związane w Londynem, mocniej z samym Whitechapel.
Serial rozpoczyna zatem - co całkiem oczywiste - sprawą naśladowcy Kuby Rozpruwacza. Następne nawiązują do mniej znanych spraw, jak chociażby brutalnych porachunków z lat 60. poprzedniego wieku, wierzeń w Czarnego Luda czy - w serii najnowszej - polowań na czarownice, potyczek szpiegowskich i innych takich atrakcji. 
Plusów - oczywiście jest sporo. Oprócz tematyki, oczywista. 
Pierwszy z nich - krótkie serie, krótkie odcinki: od 3 do 6 razy po 45 minut ani nie potrafi znudzić, ani zmęczyć, a temat wyczerpuje. 
Inny plus to postaci z bohaterem głównym, czyli inspektorem Chandlerem (Rupert Penry-Jones) na czele. Tuż za nim plasuje się matkujący mu sierżant Miles (Philip Davis) i zakręcony rozpruwaczolog-wannabe śledczy Edward Buchan (Steve Pemberton). Oczywiście wszyscy są wpisani w schemat: na początku stara wiara nie znosi Chandlera, Chandler nie czai bazy bycia trÓ policjantem, rozpruwaczolog plącze się pod nogami, słowem - czysta rozpacz. Co więcej, nasz bohater ma wcale niemało fobii (w sezonie drugim dowiadujemy się na przykład, że gdy jest w stresie, zaczyna liczyć pinezki, ewentualnie 150 razy włącza i wyłącza światło. Biedny ten nasz bohater.), co Penry-Jones, choć aktorem jest raczej przeciętnym, gra i oddaje w sposób absolutnie uroczy, taki, że nie sposób Chandlera nie lubić. 
Jeszcze inny plus - naszym dzielnym londyńskim policjantom nie zawsze wszystko się udaje - ba, nasi dzielni policjanci nie boją się mylić, co - wbrew pozorom - w serialach tego typu nie jest wcale takie częste. 
Jeśli chodzi o napięcie - cóż, jest, ale niespecjalnie wielkie, co pewnie niektórzy policzą na minus, ale nie ja. Dlaczego? Już tłumaczę: tym razem dużo większy nacisk położony jest raczej nie tyle na samą zagadkę/zagadki morderstwa, co na ich związek z historią i połączenie motywów działania, broni, przedstawienie działania ówczesnych służb mundurowych oraz tego, co nasi dzielni policjanci robią współcześnie. I jak dla mnie to jest najciekawsza rzecz w Mordercy z Whitechapel. 


Na dziś to tyle. W przyszły weekend kończę Polowanie na serialowy październik raczej krótkim wpisem o serialach wojennych - okazało się, że tych jest dużo więcej niż obyczajówek. Muszę się podciągnąć w tej materii. W związku z czym czmycham nadrabiać Masters of sex, a was zostawiam z tą notką. Jak chcecie, to możecie przeczytać ją jeszcze raz. 
Pozdrav,

niedziela, 13 października 2013

40. Polowanie na serialowy październik: you think you know the story, but if he wasn't Houdini's brother, nobody'd give a fuck! czyli seriale z historią w tle

Kto odgadnie, z jakich dwóch seriali wzięłam cytaty do tytułu dzisiejszej notki, ten dostanie order z ziemniaka. Ale macie odgadywać, a nie szukać w Google, hue. 
A poza konkursem mówię: miałam tę notkę napisać o serialach kostiumowych, ale bardziej ogólna nazwa "z historią w tle" wydaje mi się bardziej trafna. Przynajmniej nikt bardziej kompetentny nie powie mi "no hola, hola, koleżanko, to nie jest serial kostiumowy!". A ja się tak bardzo nie znam na nomenklaturze, że się właśnie tego boję.
Notka będzie krótka, postanowiłam się bowiem ograniczyć do zaledwie 4 seriali, które konkretnie zawojowały moje serce. Ja wiem, że ludzie lubią czytać hejty, ale zostawię je sobie na przyszłość. Zbiorcza notka o złych serialach to chyba nie taki głupi pomysł, co?
No, czuję, że się jakoś wytłumaczyłam z tego barokowego tytułu notki, czy możemy zaczynać?

PS. Dziś idę za radą Lenn i piszę o serialach ze spoilerami czasem. Może nawet pokuszę się o fotki, jeśli jakieś znajdę. 

1. Dynastia Tudorów


Pomysł na serial zdaje mi się dosyć prosty: bierzemy znaną historię, do tego wybieramy obiektywnie przystojnego aktora, ale wybieramy go tak, by choćby szczegółem nie przypomniał nawet pochlebnie portretowanego Henryka VIII, dodajemy do niego dużo ładnych pań ubranych w ładne sukienki/raczej rozebranych, dodajemy trochę intryg, kogoś nieszczerego, kogoś uberzłego-och-tylko-żeby-mógł-go-zagrać-James-Frain!, kogoś dobrego do urzygu i mamy dobry serial. 
Proste, prawda?
W sumie Dynastię Tudorów zaczęłam oglądać dlatego, że gdzieś tam przypadkiem w telewizji zawiesiłam oko... NOPE, nie na Rhysie Meyersie (chociaż zdarza mi się oglądać seriale ze względu na to, że jest na co popatrzeć *khemSleepyHollowkhem*), ale na wnętrzach. Jejku, jakie tam są ładne wnętrza i kostiumy (jak na serial). Nie jest to może poziom estetyczny rodem z BBC, ale widać, że ktoś się postarał. Tak więc zaczęłam oglądać i muszę przyznać, że nawet się wciągnęłam. Historia Henryka VIII to w zasadzie samograj, więc nie trzeba się specjalnie wysilać, by mieć dobre wyniki oglądalności i mnie wśród fanów. Oczywiście, nie jestem naiwna, wiem, że nikt nie będzie się trzymał faktów historycznych (i nie trzyma się. Czasem bardzo. Vide: dużo starsza od Henryka Katarzyna Aragońska chociażby lub ożywianie z dawna nieżyjącego papieża). W sumie ten serial obok historii leżał tylko przez chwilę, ale i tak jest fajny. Niemniej jednak, mówiąc "samograj" miałam na myśli to, że kulisy władzy, intrygi i seks (w dowolnej kolejności) sprzedadzą się zawsze. A jeśli oprócz tego jest jeszcze niezłe aktorstwo, serial jest estetycznie interesujący, a i muzyka się przyjemnie wybija czasem ponad przeciętną, to ja jestem kupiona.

Proszę bardzo, przykład muzyki, może też poczujecie się zachęceni do obejrzenia serialu, jeśli jeszcze go nie widzieliście

Od ogółu do szczegółu: pisząc "niezłe aktorstwo" miałam na myśli głównie Rhysa Meyersa, Sama Neilla (w roli kardynała Wolseya), Natalie Dormer (Anna Boleyn), Marię Doyle Kennedy (Katarzyna Aragońska) i oczywiście Jamesa Fraina (Cromwell). No dobra, dodam jeszcze Jeremy'eho Northama (Thomas More), chociaż grana przez niego postać niesamowicie mnie irytowała. Na docenienie w tym gronie szczególnie zasługują Rhys Meyers, któremu udało się stworzyć postać, która jednocześnie wkurza, bawi i nawet potrafi wzbudzić sympatię, James Frain, pod którego występy spokojnie można podkładać Marsz Imperialny/taśmę z hukami gromu i złowrogim śmiechem Kogoś Złego oraz Natalie Dormer, dzięki której Anna Boleyn jest tak przerysowana i tak jej się nie lubi, że aż się ją ogląda z rosnącą fascynacją. 
W serialu jest jednak postać, o której chciałabym napisać więcej: Charles Brandon - wkuropatwiające jest zarówno poprowadzenie tej postaci, wraz z jego ultraszybką przemianą w odpowiedzialnego misia-pysia i znakomitego polityka, chociaż wcześniej zachowywał się, jakby nie miał mózgu, jak i gra Henry'ego Cavilla. Nie czarujmy się, Cavill swoją grą - czy raczej jej brakiem - potwornie żenuje. Należałoby sobie zadać pytanie "a kiedy Cavill nie żenował?", odpowiedzieć na nie: "zawsze żenował i żenuje", po czym przejść nad tym do porządku dziennego, lecz jakoś nie mogę przeskoczyć tego problemu. O ile w pierwszym sezonie to się jeszcze tak bardzo nie rzuca w oczy, bo Rhys Meyers ma grać Henryka tak, żeby pasował do postaci Brandona, tak później wszystko się rozjeżdża. Patrzenie na Cavilla w scenach chociażby z Frainem czy właśnie Meyersem boli tak bardzo, że trzeba patrzeć przez palce. Czasem mam wrażenie, że nie zrobiłoby to wielkiej różnicy, gdyby partnerem do gry w takich scenach był kawał drewna (w sumie to jest, ale w sensie metaforycznym, a tutaj mogłoby być dosłownie). Na całe szczęście im więcej serii tym mniej Brandona, więc można oglądać w miarę spokojnie.


2. Ripper Street



Teraz skoczymy sobie w czasie do wieku XIX. Bo możemy.
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy o Ripper Street nie napisać w przyszłym tygodniu przy okazji procedurali, ale jednak estetyka i czas akcji wygrały z fabułą.
Po pierwsze, do tego, by serial oglądać, skłoniła mnie historia: sytuacja wyjściowa dla pierwszej serii to morderstwa popełniane przez Kubę Rozpruwacza. Jeśli jednak ktoś oczekuje, że o tym będzie cała seria, to może się rozczarować. Kuba rozpruwacz to tylko początek, Whitechapel to nie tylko Kuba, gdyby to był tylko Rozpruwacz, byłoby potwornie nudno. Po drugie, moje ogromne zainteresowanie budziła obsada: Matthew Macfayden (Edmund Reid) w roli głównej, a partneruje mu Jerome Flynn (sierżant Drake), który jest rozkoszny, ale to naprawdę rozkoszny bardzo, choć czasem zdaje się zapominać, że nie gra w GoT, wcześniej nieznany mi kompletnie Adam Rothenberg (kapitan Jackson) jest wprost czarujący i szybko wybija się na pozycję najfajniejszej i kompletnie ukochanej postaci, podobnie zresztą czaruje David Dawson w roli szukającego sensacji dziennikarza, a epizodycznie pojawiają się tacy aktorzy jak chociażby Iain Glen czy Paul McGann. Trudno, żebym nie zwróciła uwagi, prawda? Po trzecie: no serial jest produkcji BBC, wstyd chociaż okiem nie rzucić, prawda? Inna sprawa, że opening Ripper Street przypomina czołówkę Holmesów Ritchie'ego, więc to też jest jakiś powód, by sobie na serial zerknąć. Całe szczęście podobne są jedynie czołówki.
To, co w serialu jest dobre, to poprowadzenie postaci głównych - zarówno Reid, jak i Jackson czy Drake mają swoje tajemnice, a większość z nich wychodzi na jaw w maksymalnie dwóch ostatnich odcinkach serii, dzięki czemu sam serial również trzyma w napięciu. Twórcy zaś trzymają się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek, dzięki czemu nie ma kompletnie czasu na nudę, a oś historii, czyli osobiste nieszczęścia Reida jakoś spajają to zusammen do kupy. Jedyne, co może czasem drażnić to osobliwie współczesny sposób myślenia i rozwiązywania zagadek, ale nie jest to aż tak nachalne, by utrudniało dobrą zabawę w czasie seansu. Inna dobra sprawa to wnętrza i plenery: tutaj wiele do zarzucenia nie ma, w końcu to BBC, kiepskiej estetycznie rzeczy raczej nie zrobią. Oczywiście, ktoś tam się może zżymać, iż w roli wiktoriańskiego Londynu występuje stare dobre Cardiff, ale niech ktoś mi pokaże, gdzie to zagrać rzeczywiście w Londynie, a dopiero później narzeka. Przy czym należy się małe uświadomienie: w większości tego typu produkcji rolę Londynu spełnia Cardiff.
Mam nadzieję, że wam się światopogląd nie przekręcił od nadmiaru rewelacji.
To, co niesamowicie irytuje, to postaci kobiece - szczególnie te, które kręcą się wokół Reida, ponieważ MyAnna Buring jako Susan czy Charlene McKenna w roli Rose poprowadzone są kompletnie inaczej, by pasowały zarówno do swej roli i do postaci, którym partnerują (kolejno Jacksonowi i Drake'owi). Najgorzej wymyśloną postacią jest chyba Emily Reid (w tej roli Amanda Hale), która jest tak bardzo mamejowata, nijaka, przezroczysta a przez to irytująca, że jakoś nie mogłam jej polubić. Do tego kompletnie nie rozumie swojego męża, przez to u mnie włącza się tryb "AQFGH%$#$^&U^&#2 jak możesz!" i tyle wystarczy, by w jednym z odcinków życzyć jej jak najszybszego zejścia z tego świata i nie męczenia mnie więcej.
Niemniej jednak warto oglądać - tym bardziej, że serial ma krótką serię - pierwsza liczyła zaledwie osiem odcinków, druga, której premiera przewidywana jest na rok 2014, też podobno ma mieć ich tyle samo. W każdym razie: każdy, kto chce, zdąży obejrzeć.


3. Zakazane Imperium



W zasadzie o tym serialu piszę głównie dlatego, że wyciągnął on dla mnie z kompletnego lub częściowego niebytu masę aktorów, którzy całkiem nieźle albo wręcz znakomicie sprawdzają się w swoich rolach.
Ale nim do tego doszło, było przecież jakieś zainteresowanie reklamą - a że ja po prostu biorę się za wszystko, co opowiada ciekawie o pierwszej połowie poprzedniego wieku, to nie mogło mnie zabraknąć wśród widowni. A jeżeli na tapecie są tematy gangsterskie i nazwisko Scorsese to już w ogóle jestem kupiona przed premierą.
Szczerze mówiąc: absolutnie się nie rozczarowałam. Zakazane Imperium ponownie wpisuje się w  schemat seks-władza-intrygi, dodaje to tego pieniądze i jest rozkosznym samograjem z dobrą obsadą, ładnymi (choć czasem nieco tekturowymi, meh) wnętrzami i absolutnie cudowną muzyką, co się liczy na plus - w większości jest to muzyka z epoki bądź stylizowana na taką muzykę, co też mnie kupuje i w tym aspekcie krytyczna być zupełnie nie potrafię.

Prawda, że jest cudowna?

Zakazane Imperium wyciąga więc dla mnie z totalnego niebytu takich aktorów jak Michael Stuhlbarg (w roli Arnolda Rothsteina sprawdza się na tyle dobrze, że czekam na każdy kolejny występ) czy Jacka Hustona, który swoją rolą Richarda Harrowa zdobył kawałeczek mojego fangirlowego serca i spełnia podobną rolę, co Rothberg w Ripper Street. Jednocześnie przypomniałam sobie o istnieniu takich ludzi jak Steve Buscemi, Charlie Cox a przede wszystkim Michael Pitt, którego skutecznie starałam się zapomnieć po seansie Jedwabiu, a który przypomniał mi, że grać to on jednak umie.
Serial specjalnie wartką akcją nie powala, ale nie znaczy to, że mało się dzieje. Dzieje się strasznie dużo, oglądać trzeba raczej uważnie i zwracać uwagę głównie na dialogi oraz zależności między bohaterami. I - w związku z tym, że to serial HBO - gorąco zalecane jest nieprzywiązywanie się do bohaterów, bo albo ci ich zabiją (biedny Jimmy i biedny Owen, a nawet biedny Gyp, do dziś nie przeszłam nad tym do porządku dziennego!) albo ktoś w najnowszym sezonie każe im grać ich własne karykatury, jak to się zdaje się, zaczyna dziać w przypadku postaci Ala Capone (Stephen Graham) albo też w ogóle zakazany będzie jakikolwiek rozwój postaci - mam tu na myśli głównie Chalky'ego White'a (Michael Kenneth Williams), którego epizody w trzecim sezonie zapowiadały Pambu wie jakie rewelacje w sezonie czwartym, podczas gdy postać sprowadzono do niezbyt kumatego gościa, który zadowala się prowadzeniem klubu i wszystkie ambicje skupia na rozwoju lokalu. Patrząc na poprzednie serie: prawdopodobne jak diabli.
Mimo wszystko: oglądać warto, pewnie jak się przyzwyczaję do tej serii to już nie będę zwracać tak uwagi na te zmiany w charakterach postaci, nieważne jak gwałtowne i niespodziewane by były.

4. Peaky Blinders


Wybrałam ten plakat, bo tak, bo reszcie coś zrobił Photoshop, a na tym nie miał gdzie.

Proste równanie: BBC + Cillian Murphy + gangsterka = Broz przed ekranem i wśród wiernych fanów nawet przed premierą.
Tym razem i czas trochę wcześniejszy, bo akcja zaczyna się w 1919, a i miejsce inne, gdyż nie jest to Ameryka, a Anglia, a nawet typ gangsterki czy też raczej jej skala, kompletnie inna niż w tym serialu, o którym pisałam wyżej. Właściwie nie bardzo wiem czemu tak bardzo obawiałam się, że będę Peaky Blinders porównywać do Zakazanego Imperium. Pierwsze dziesięć minut pierwszego odcinka skutecznie wyleczyło mnie z moich lęków. Ale od początku.
Tytuł serialu - jak każdy widzi na plakacie - to nazwa własna. Peaky Blinders to, można powiedzieć, rodzinny biznes - rodzina Shelby nielegalnie przyjmuje zakłady, ale jeden z braci - Tommy (w tej roli właśnie Cillian Murphy) ma ambicje prowadzić biznesy legalne, by móc prać w nich pieniądze pochodzące z tych mniej legalnych źródeł. W szybkim czasie staje się faktycznym szefem całego interesu, wyraźnie detronizując starszego od siebie Arthura (Paul Anderson), zresztą na wyraźne jego życzenie. I to w pewnym sensie jest początek problemów: do Birmingham przyjeżdża okryty złą sławą komisarz Campbell (Sam Neill), zaczynają się aresztowania, niemożność zawarcia uczciwego dealu irytuje wszystkich, łącznie z widzami, którym się włącza tryb hejtowania Campbella za jego nieuczciwość, gangi zaczynają walczyć o wpływy, a Tommy zaczyna ostatnio nawet myśleć... khem... nie tą głową, co trzeba.
Absolutnie fantastyczne jest tło tego serialu: gdzieś tam między wierszami mamy wielką politykę, komunistów, IRA, prawo, które udaje prawo oraz problemy byłych, a zostawionych sobie żołnierzy: ich dysfunkcyjność i kłopoty z dostosowaniem się nie tylko do powojennej rzeczywistości, ale dostosowaniem się do życia w społeczeństwie w ogóle (jak dotrzecie do cudownej sceny z odgłosem kilofów za ścianą zwykłego pokoju, czyli do odcinka czwartego, to będziecie wiedzieć, o czym mówię). Właśnie chyba nie tyle ciekawa jest akcja właściwa, co samo tło całej historii. To dziwne. Albo ja jestem dziwnym odbiorcą.
Świetne jest też to, że cała historia ma swój klimat: nie rozgrywa się, tak jak Zakazane Imperium, we wnętrzach czystych i eleganckich, ale w brudnej, brzydkiej i smutnej robotnicznej dzielnicy. W ogóle całe Birmingham jest brzydkie, smutne, brudne i robotnicze, a jednocześnie - chwała BBC - tak brzydkie, że aż ładne. Na przykład tu:


Albo tu:


I tu też jest ładnie, choć miasta nie ma:


Jest jeszcze jedna rzecz, a właściwie dwie, dzięki którym serial wydaje mi się atrakcyjny. Pierwsza to dobrze napisane postaci kobiece, które mnie nie irytują, a przecież postaci kobiece ZAWSZE mnie irytują. Tutaj na szczególne wyróżnienie zasługuje Helen McCrory w roli ciotki Polly. W zasadzie lubię ją pewnie dlatego, że nie gra rozmemłanej paniusi, ale nie wchodźmy w to głębiej, bo mogłabym przemyśleć tę postać i przestać ją lubić. Druga rzecz to muzyka: kompletnie współczesna, co na początku zaskakuje przy zestawieniu z obrazkami, na jakie się patrzy. Ale to nie jest wada.
Oglądać, oglądać, póki nowe, świeże i jeszcze nie wszyscy o tym mówią, chociaż powinni!



Na dziś ode mnie to tyle. W przyszłym tygodniu notka o proceduralach, czy raczej serialach detektywistycznych, których będzie więcej niż cztery, obiecuję. Serialowy październik skończymy pewnie serialami wojennymi, wciąż spisuję listy oglądanych seriali i próbuję je gdzieś przyporządkować.
Pozdrav, 

niedziela, 6 października 2013

39. Polowanie na serialowy październik: timey wimey family business czyli seriale sf i fantasy

Zaczynamy miesiąc tematyczny o serialach, tak jak obiecałam. Na pierwszy ogień pójdą seriale fantasy i sf, bo tych, tak jakoś, oglądam najwięcej. Nie będzie to przesadnie obiektywny spis, ani specjalnie szczegółowy, ale to chyba zaliczycie mi na plus, bo to strasznie głupie: zachęcać was do oglądania seriali i jednocześnie zdradzać o nich zbyt wiele, prawda?

1. Doctor Who

Najbardziej aktualny plakat w internetach jest z Jedenastym, więc zamieszczam jako obrazek poglądowy

Szczerze przyznam, że serial o ziemiocentrycznym Władcy Czasu zaczęłam oglądać latem ze dwa albo i trzy lata wstecz tylko i wyłącznie z nudów. Potrzebowałam serialu lekkiego, łatwego i przyjemnego. No, nie zawsze taki dostawałam (szczególnie, jeśli coś pisał Steven wszystko-ci-zepsuję-łącznie-z-Doktorem Moffat), nie zawsze było lekko i pojawiały się odcinki, po których mocno wątpiłam w serial (Moffat!). Ale go nie zostawiłam, bo nie. Bo to dobry serial, bo to serial zabawny, czasem nawet straszny, czasem poważny, a czasem strasznie dla dzieciaków. Podobno od serialu można nabawić się strachu przed solniczkami, bo wyglądają jak Daleki, ciemnością, kosmitami w garniturach, posągami aniołów (i już chorobliwie nigdy nie mrugać na ich widok), ale zapewniam, to miejska legenda. 
Z Doctor Who jest jeszcze jedna sprawa: serial kręcą już 50 lat.
Oczywiście, możecie zacząć tak jak ja, od wznowienia z 2005 roku czyli od Doktora numer 9, a dopiero później zabrać się za tzw. classic who, bo tak mi było łatwiej. 
Możecie też być twardzi i serial trzaskać od Pierwszego do Jedenastego. 
Możecie zacząć od Czwartego, który był najzajebistrzym Doktorem evah. 
Możecie zacząć od Jedenastego i oglądać serie tylko z Jedenastym, kto wam broni. 
Możecie zacząć od środka i iść do przodu albo się cofać, albo od końca do początku, to naprawdę nie ma znaczenia, jeśli wcześniej przeczytacie, o czym serial właściwie jest. 
Zaletą serialu są fajni bohaterowie i jeszcze fajniejszy główny bohater, choćby w danym wcieleniu był mściwym, mrocznym samotnikiem albo wprost przeciwnie, dzieciakiem z fezem na głowie. Inną zaletą jest muzyka, ale przede wszystkim zaletą są podróże w czasie. Bo wam nie powiedziałam, ale Doktor ma TARDIS, która do złudzenia przypomina niebieską budkę policyjną i ma tę fajną właściwość, że jego i kompanów (głównie kobiety, z przyczyn jakoś mi nieznanych) często przenosi nie tam, gdzie chcą, ale tam, gdzie Doktor być powinien. Z serialu historii nauczyć się nie nauczycie, ale Władca Czasu niesamowicie podbuduje wam ego, wbijając was w dumę z z samego faktu, że jesteście ludźmi. Doktor nauczy was też szacunku do telewizyjnych wysiłków. Jakich? Ano tych dotyczących dekoracji (wnętrze TARDIS z czasów Pondów jest najbardziej przytulnym i najpiękniejszym wnętrzem TARDIS i nie próbujcie ze mną dyskutować!) i efektów specjalnych. Czasem te efekty są strasznie biedne, to prawda. Czasem przez nie również zwątpicie w serial, a czasem zachwycicie się pomysłowością (szczególnie w classic who). 
Ba, do Doctora Who powstał nawet spin-off, czyli serial Torchwood, ale jego oglądanie porzuciłam po dwóch seriach, więc nie jestem odpowiednią osobą, by mówić wam, czy Torchwood oglądać warto, czy raczej nie. Mnie nie zatrzymała przy nim nawet moja ogromna miłość do kapitana Jacka Harknessa, więc to chyba coś znaczy, prawda?
Ale, ale, wracając do Doktora: jeśli lubicie historie o podróżach w czasie - bierzcie się za serial. I pamiętajcie: don't blink.

2. Supernatural

Dysonans, no ale nic nie poradzę, że w Polszcze nie zostawiono oryginalnego tytułu. A plakatookładka DVD brzydka tak, że aż żal to i owo ściska. Ale ten serial ma i bez tego dziwne promo foty.

Supernatural to drugi z seriali, zaraz po Doctorze Who, który dał podtytuł dzisiejszej notce. O czym jest? Ano o dwóch braciach - Samie i Deanie Winchestrach, którzy polują na duchy i potwory z... no, nie z tego świata. W bonusie dostajemy dużo klasycznego rocka, żarty z pornosami w tle, rozkosznego Lucyfera, jeszcze bardziej rozkosznego Króla Piekieł, daddy issues, rozmowy o uczuciach, motyw wiecznego ratowania świata, nieporadnego anioła, któremu nic nigdy nie wychodzi, plus wyśmianie konwencji horroru, darcie łacha ze Zmierzchu (więcej niż raz!) oraz czasem wspaniały dystans do serialu, postaci jakie się gra i fanów. A raczej fanek, które jak głupie trzaskają Wincesty i Dastiele (nie pytajcie, po kilku nadal mam traumę, chociaż myślałam, że w internetach już nic mnie nie zdziwi...).
Pierwsze serie opierają się na schemacie jeden odcinek=jedna potwora, a wątek spajający (na początku poszukiwanie ojca i żółtookiego demona) jest gdzieś bardzo w tle, co dobrze robi zarówno na tempo, jak i na humor, a przede wszystkim na klimat i sposób pokazywania postaci. Od serii chyba czwartej, na czoło wysuwają się motywy przewodnie, potwory robią się trochę mniej ważne, a o życiu wewnętrznym braci Winchesterów dowiadujemy się całkiem sporo, głównie w scenach na pustkowiu i przy piwie, gdzie Dean płacze i dużo mówi, a Sam wygląda jakby akurat rozbolała go wątroba. 
Serial ma 8 serii. W tym tygodniu zaczyna się kolejna, a ja wciąż to oglądam. Nie zrozumcie mnie źle, to, że motywy się powtarzają,a o uczuciach Winchesterów i ratowaniu świata czasem nie da się słuchać jakoś nie wpływa na moją miłość do serialu. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia, czy na te wszystkie uczuciowe gadki przymykam już oko, czy jeszcze coś innego, fakt faktem, serial oglądam dalej. I pewnie będę oglądać do samego końca, choć zdarzają się serie (szczególnie siódma), kiedy człowiek sobie myśli "no dobra, chłopaki, było fajnie, a teraz idźcie zarabiać w czymś innym". A potem przychodzi seria ósma i jakoś tak chce się oglądać dalej, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że Dean znów się będzie poświęcał dla Sama. 
Taka karma. Albo kwestia wtorków. Bo we wtorki można umrzeć na 100 różnych sposobów i jednak przeżyć. 

3. Grimm


Pozostajemy w świecie potworów. Tym razem hamerykańska telewizyja wzięła na warsztat, a potem przemieliła, uatrakcyjniła i nawet czasem nieco złagodziła, a nawet ztelenowelizowała, baśnie braci Grimm. Bo wyobraźcie sobie, że bracia Grimm nie opisywali podań, oni polowali na potwory. Mózg co prawda nie robi takiego fikołka, jak chociażby przy próbie przekonania nas, że Lincoln był łowcą wampirów ze srebrną siekierą w ręku a Bach pół-aniołem i wynalazł melodię, która demaskuje demony, ale coś nas tam jednak uwiera z tyłu głowy przy próbie ogarnięcia tego bordelu, jaki serwuje nam pilot Grimma. Na to jest jedna rada: kompletnie zapomnijcie o braciach Grimm, bo to i tak tylko podstawa, która w kolejnych odcinkach nie ma wielkiego znaczenia dla fabuły. Serio. Dlaczego więc Grimm a nie, bo ja wiem, Franek Łowca Zła? Ano tak, żeby się kojarzyło.
Tym razem główny bohater nie jest samotnym łowcą, dla którego to rodzinny biznes, tak jak w przypadku Winchesterów. Ba, główny bohater nic o swoim przeznaczeniu nie wie, dopóki jego ciotka nie umiera i nie uaktywnia mu się gen odpowiedzialny za widzenie prawdziwej postaci potworów. Nick, gdyż tak ma na imię główny bohater, ma jednak jeszcze jedno ułatwienie w walce ze złem: pracuje w policji. 
To, co szalenie podoba mi się w tym serialu jest to, że wraz z grimmowym genem Nickowi nie uaktywnia się automatycznie gen wszechzajebistości i nie wdrukowują mu się zdolności wszystkich Grimmów na przestrzeni wieków. Nie, tu bohater musi ślęczeć nad książkami, uczyć się o potworach, uczyć się z nimi walczyć i rozpoznawać, które są naprawdę groźne, a jeszcze i z tym nie wszystko zawsze mu się udaje, bogom niech będą dzięki. Jeszcze fajniejsze jest to, że do pomocy ma dość ekscentrycznego faceta, a właściwie wilkołaka, Monroe. 
Smutne jest to, że Monroe, a właściwie każda inna postać w serialu jest ciekawsza od głównego bohatera. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Ale kiedy w serialu pojawia się James Frain i gra tego przegiętego złego, to znak, że ja i tak będę ten serial oglądała.

4. Gra o tron


Tego serialu chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, prawda? Powiem może co nieco o tym, co mi się w nim podoba. 
Podoba mi się jego zgodność z książką - a przynajmniej 1,5 serii wyglądało na całkiem zgodne, potem już pojawiały się serialowe, uatrakcyjniające, typowe dla HBO chwyty, które co prawda nieco mnie irytowały, ale kim ja jestem, by się irytować skoro autor książki zatwierdza takie scenariusze? 
Co mi się jeszcze podoba? Kostiumy, casting (całkiem niezły, aż jestem zdziwiona, w większości wypadków moje wizje mocno rozjeżdżają się z tym, co widzę w filmowej wersji książki) i efekty specjalne. Co prawda najsłabszym ogniwem tychże efektów są ostatnio smoki, ale idzie to jakoś przecierpieć. Ludzie kochani, ja dla cudownie czasem kartonowych efektów oglądam DW, rozjeżdżające się smoki mi niestraszne! 
W sumie, jak się tak nad tym zastanowić, jest to jeden z lepiej zrobionych seriali, jakie ostatnio widziałam. Z powodzeniem mógłby udawać produkcję kinową, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek przeżyłby tak długi seans.
No i najważniejsze: Sean Bean w pierwszym sezonie pokazuje, że umie jednak grać, a potem umiera. Najlepsze role Seana to te, kiedy jego bohater umiera, mówię wam. 

5. Fringe


Ten akurat serial, również zaczęłam oglądać z nudów. Nie wiem, czy czasem tak macie, ale mi zdarza się zamarzyć o jakimś totalnym, nieprawdopodobnym mózgotrzepie z odpowiednią ilością mądrego gadania poprzetykaną żarcikami charakterystycznymi dla hamrykańskich seriali. A jeśli w takim mózgotrzepie gra jeszcze John Noble i Kirk Acevedo, których fangirluję, oraz Joshua Jackson, którego pamiętam tylko z tego, że jest rozkosznie bylejakim aktorem, to trudno się do serialu nie dorwać. Obejrzenie 5 serii zajęło mi jakiś miesiąc i muszę przyznać, że nie spodziewałam się, iż nawet będzie mi trochę szkoda, że serial się kończy, nawet pomimo lamerskości ostatniej serii. 
Co fajne w serialu? Trzyma się on dość mocno schematu jeden odcinek = jedna sprawa i nie wybija na plan pierwszy wątku trólawerskiego. A przynajmniej nie stara się, tak do plus minus trzeciej serii, co należy wziąć za znakomity znak, że serial można oglądać bez wielkiego bólu. Ba, wątki przewodnie są całkiem spójne i rzadko zdarza się, że ktoś zaliczy fejspalma. Jest nadzieja, że niektórzy nie zaliczą go w ogóle. 
Postaci też są rozkoszne (czy ja dziś przypadkiem nie nadużywam tego słowa?). I chociaż główna bohaterka bywa denerwująco rozmemłana, nadrabia za nią Walter, który jest przeuroczym szalonym naukowcem z ciągotami do masowej produkcji LSD (i korzystania z niego!).
Dużo ludzi umiera, inni przechodzą do alternatywnego świata, jeszcze inni z niego przychodzą, kosmiczne technologie są na porządku dziennym, podobnie jak podróże w czasie wraz z dziwnymi mutacjami - zainteresowani? Oglądać!

6. Pamiętniki wampirów

Znów zdjęcie to okładka DVD, internety mnie dziś nie lubią. Ale tym razem jest dobre jako obrazek poglądowy - czy wy też uważacie, że "miłość do ostatniej kropli krwi" brzmi rozkosznie głupio?

Oto serial dla ludzi, którzy czują, że mają w głowie za dużo mózgu i potrzebują stracić nieco szarych komórek. Pamiętniki wampirów to także serial skierowany do nastolatek, w którym występują wampiry (zawsze seksowne, choć czasem niebezpieczne), wilkołaki (również obiektywnie seksowne jak i niebezpiecznie) oraz czarownice (i zawsze są to kobiety! Czarnoskóre.), a ludzie są meh, dopóki nie zdejmą z siebie okrycia i nie pokażą klaty, lub się wypaśnie nie ulepszą, na przykład przez powrót ze świata martwych albo zdolność widzenia duchów. Ewentualnie wilkołactwo. 
Jest dużo opowiadania o miłości i niebezpieczeństw oraz zagadek, których rozwiązanie mieści się w 45 minutach ostatniego odcinka w serii. Plus bardzo nieudolne budowanie napięcia i konfliktów szkolnych wśród nastolatek (rzadziej nastolatków, wiadomo). Dużo ludzi umiera, co jest powodem do idiotycznego wręcz angstowania. Horroru w tym tyle, co kot napłakał. Fantasy więcej, ale taniego, jak z kart Zmierzchu. Romanse są trochę mniej creepy, ale i tak możecie być pewni, że dwaj faceci plus dziewczyna nie da wam tu trójkąta, a jedynie "trudne" wybory i "romantyczne" porywy serc okraszone cytatami rodem z dzieł Coelho. 
Podsumowując: Dużo coelhizowania, dużo robienia dzióbków i mrużenia oczu oraz powtarzania "oj weź, jestem taki niebezpieczny, zrób mnie swoim misiem przytulanką i uratuj resztki dobrego serduszka!" albo "zabiłem wszystkich, bo chcę mieć przyjaciół, bo chcę akceptacji!".
W sumie pojęcia nie mam, czemu to oglądam. 

7. Sleepy Hollow

Napawam się tą fotoszopką. Szczególnie drzewem na plecach bohatera i brzuchu bohaterki. Tak.

Na koniec mam dla was propozycję zupełnie nową - widziałam dopiero trzy odcinki, ale kompletne odarcie serialu ze zdrowego rozsądku i zastąpienie go walczącym z siłami ciemności Waszyngtonem sprawia, że serial będę oglądała z pewnością dalej.
Chociaż z drugiej strony istnieje również podejrzenie, że oglądam serial tylko po to, by pogapić się na/posłuchać głównego bohatera...
Cóż, każdy powód dobry, by zmarnować trochę czasu. 
Tym razem Sleepy Hollow zamienia się w miasteczko, pod którym pochowano bardzo dużo czarownic oraz jeźdźca bez głowy, który jest bardzo silnie związany z Apokalipsą. Miasteczko to jest również miejscem, które upodobały sobie demony, bo dlaczego nie. Pod Sleepy Hollow walczył Waszyngton, bardzo-bardzo próbując nie dopuścić do apokalipsy. Pod miasteczkiem są też ponad dwustuletnie tunele, o których nikt nic nie wie i które przez tyle lat się nie zapadły, a w których ukryty jest czarny proch, który nie zamókł, a skrzynki, w których był, wcale a wcale nie zbutwiały. A jak już ten wiekowy proch pierdzielnie, to nikt na to nie zwróci uwagi. Ot, magia telewizji. 
Jedyne, co mi się w serialu nie podoba to to, że główny bohater nie dość wszystkiemu się dziwi. To znaczy dziwi się, ale tak na pół gwizdka. Podobnie ludzie w miasteczku, niby się mu dziwą, tylko że nie. Serio, jak ja bym zrespawnowała się po 250 latach to jednak odrobinę by mnie to zdziwiło. I myślę, że moje otoczenie też cokolwiek by było zaskoczone. 
Ale co ja tam wiem, w życiu się jeszcze nie respawnowałam. 



Na dziś to tyle, w przyszłym tygodniu zajmiemy się serialami z historią w tle, czy też raczej kostiumem. Chociaż nie wszystkie pozycje z listy da się podciągnąć pod hasło "serial kostiumowy".
Pozdrav,