niedziela, 20 października 2013

41. Polowanie na serialowy październik: honey, you should see me in the crown czyli seriale kryminalne, procedurale oraz ich krewni i znajomi

Dziś - zgodnie z obietnicą - zajmę się serialami o śledztwach, mordercach, policjantach, konsultantach, detektywach  i różnych innych atrakcjach, a trup będzie się ścielił wcale gęsto. Najczęściej zresztą będzie to trup brytyjski - czy ktokolwiek czuje się takim zapewnieniem zachęcony?
Tak? No to zaczynamy. 


1. Sherlock


Tego rodzaju wpis nie mógłby obejść się bez wspomnienia o jedynym takim detektywie konsultancie na świecie. 
Szczerze przyznam, iż moje wielkie uwielbienie po seansie Sherlocka do postaci stworzonej przez Conan Doyle'a ani nie ucierpiało, ani specjalnie nie wzrosło, podobnie jak po swobodnie podchodzących do tematu filmach Ritchie'ego. Daleka jestem od porównywania realiów, miejsc i postaci, tak z książką, jak i z wcześniejszymi filmowymi wersjami Sherlocka Holmesa. Jedno stwierdzam na pewno: brytyjska wersja podoba mi się bardziej niż amerykański pomysł i ich Elementary, które z Sherlocka zostawili tylko imię i nazwisko głównego bohatera. 
Ale od początku.
Wersja BBC, w której palce maczał Steven Moffat (a do czego ostatnio Moffat się NIE miesza?), to uwspółcześniona wersja  przygód Holmesa, która przyniosła niespodziewaną popularność odtwórcom głównych ról, czyli grającemu Sherlocka Benedictowi Cumberbatchowi i Martinowi Freemanowi, chociaż jego postać leżała obok książkowego Watsona ledwie przez chwilę, jeśli w ogóle (w porównaniu z postacią graną choćby przez Jude'a Law stwierdzam, że jednak leżała, NOALE). W sumie jak się tak zastanowić, to żadna z postaci nie jest podobna do pierwowzoru, ale niektóre na tym w moich oczach zyskują - ot, chociażby Lestrade Ruperta Gravesa czy Mycroft Gattisa łapią spore plusy w tej uwspółcześnionej wersji. Przynajmniej u mnie. 
W związku z przeniesieniem czasu akcji we współczesność, nasi bohaterowie otoczeni są nowoczesną techniką i trochę mnie irytuje, że Watson pisze blogaska zamiast dziennika, ale nic na to nie poradzę. Oczywiście nasi bohaterowie obrywają też Imperatywem Współczesności, który każe wszystkim wokół brać ich za parę (nie, to nie jest zabawne, po pierwszym odcinku jest to raczej męczące i zgrane) oraz oderwaną od rzeczywistości Irene Adler (Lara Pulver), która jest Najbardziej Irytującą Postacią obu serii. Moriarty w wersji Moffat&Gatiss to klasyczny, a nawet miejscami nudnawy evil overlord z ogromnymi kompleksami, chociaż Andrew Scott bardzo się stara, żeby było inaczej, więc Moriarty zyskuje tu nieco uroku. 
Jeśli mam być szczera to chyba najlepiej uwspółcześniony został Pies Baskervillów, a nawet też Studium w szkarłacie (w serialu: w różu), chociaż usunięcie wątku prywatnej zemsty z tego drugiego tytułu jest dla mnie osobiście dosyć smutnym faktem. Natomiast tym, co moim zdaniem może kosmicznie położyć początek serii trzeciej to wytłumaczenie fejkowej śmierci Holmesa, która dla mnie - według tego, jak zostało to rozegrane w serialu - nie może być sensownie, składnie i prawdopodobnie wyjaśniona. Ale może niech wypowie się sam Cumberbatch:


Jakie są jeszcze zalety Sherlocka? Cóż, dla mnie są to przede wszystkim krótkie serie z długimi odcinkami, chociaż niektórzy ludzie nie lubią tego, że muszą czekać na kolejną serię. Ja zaś nie przepadam za tasiemcami. Oglądam za dużo seriali, by mieć czas na więcej tasiemców niż już oglądam. 
Aha, jeszcze jedno: bardzo zacna notka na temat tego, dlaczego Sherlock jest fajny, do przeczytania TU


2. Detektyw Monk


Detektyw Monk to jedna z dwóch sherlockowych wariacji, o których chciałabym dziś napisać. Serial ma tę zaletę, że jego emisja całkiem niedawno (w 2009 roku) została zakończona, więc nie trzeba się ciągle martwić o nadrobienie nowych odcinków. 
Co takiego w Monku sherlockowego? Ano to, że jest - w tym przypadku z powodu swoich lęków i fobii - praktycznie niezdolny do funkcjonowania w społeczeństwie. Podobnie jak Sherlock, Monk jest detektywem, który pomaga policji. I - znów tak jak Holmes - ma swoich Watsonów, którą to rolę spełniają dwie jego asystentki: najpierw Sharona (Bitty Schram), później Natalie (Traylor Howard). Nasz Monk jest w stanie rozwikłać każdą zagadkę dzięki zmysłowi obserwacji oraz zdolności dedukcji. Ktoś ma jeszcze jakieś pytania?
Jak to zwykle bywa z serialami, większość postaci spełnia rolę towarzyszy głównego bohatera. Monk zarysowany jest dobrze, ewentualnie tuż za nim plasuje się Natalie, natomiast reszta? Reszta jest, niestety, wycięta z bardzo cienkiej tekturki. Ba, są chodzącymi stereotypami. Szczególnie mam tu na myśli dwóch policjantów-pomagierów, dobrych, choć nie tak dobrych jak Monk śledczych - oh wait, to jest kolejne nawiązanie do Sherlocka Holmesa, czyż nie? No, może różnica jest taka, że Monk swoich pomagierów ceni dużo bardziej i dużo wyraźniej niż bohater powieści Doyle'a. Ale, ale, do rzeczy: Randy Disher (Jason Gray-Stanford) robi w Detektywie Monku za na swój sposób miłego, uroczego, ale w pracy zbyt nadgorliwego i snującego niemożliwe teorie policjanta, wpisując się w schemat tego-głupszego-młodego-z-którego-będziemy-się-śmiać. Natomiast kapitan Stottlemeyer (Ted Levine) to typ starego, doświadczonego policjanta-najlepszego przyjaciela, który zawsze służy radą. 
Ogromną zaletą tego serialu jest humor - sprawy kryminalne i potyczki Monka z codziennością są napisane tak, że nie sposób się nie śmiać - przy czym często jest to tylko humor sytuacyjny. Śmiech budzą jednak również dobrze napisane dialogi, szczególnie te między głównym bohaterem a asystentkami lub terapeutami. 
Czy serial warto oglądać? Cóż, jeśli nie nudzą was schematy i lubicie średnioskomplikowane, a czasem wręcz banalnie łatwe zagadki kryminalne, to proszę bardzo. Serial czeka i jeszcze nie zdążył się zestarzeć. 

3. Mentalista


Tym razem nawiązanie do Holmesa jest dość swobodne, by nie rzec, że bardzo-bardzo swobodne. Tytułowy mentalista, czyli Patrick Jane (Simon Baker), po prostu zna się na ludziach, jest dobrym obserwatorem, nieobca mu również sztuka dedukcji. Ma też swoich wiernych przyjaciół - tu w wariancie Watsona występuje Theresa Lisbon (Robin Tunney). Och, zapomniałam wspomnieć - Jane jest konsultantem pomagającym CBI. Brzmi dosyć znajomo, chociaż nowością jest to, że nasz bohater, zanim stał się dobry - naciągał ludzi udając medium. Ale teraz jest dobrym, puchatym i prawym króliczkiem, więc wszystkie jego winy są mu wybaczone. 
Serial - co mu się liczy na plus - trzyma się starej dobrej zasady jedna sprawa = jeden odcinek. Natomiast wszystkie odcinki i sezony spaja motyw seryjnego mordercy, którego zwykło się nazywać Red Johnem, a którego bohater nasz ściga, gdyż chcę wywrzeć na nim zemstę za śmierć żony i córki. Klasyka klasyk. 
Serial ma jednak swoje minusy - i to, niestety, dość spore. 
Pierwszym z nich jest to, że 98% postaci jest wyciętych z jeszcze cieńszej tekturki niż te, z którymi mieliśmy do czynienia w Detektywie Monku. Właściwie trójwymiar ma jedynie Jane. No, dobra, Jane i Lisbon, reszta bohaterów została potraktowana schematem, stereotypem i imperatywem, w związku z czym są grupą sympatyczną, ale nie wybijającą się ponad przeciętną. Dobrze rozegrana została postać naszego evil overlorda, Red Johna. Przyznam, że to już pięć serii z hakiem i jak na razie wszystkie moje teorie na temat jego tożsamości całkiem widowiskowo się posypały. 
Drugi minus to przewidywalność. Żeby było jasne: niemal wszystkie procedurale po pewnym czasie - a czasem nawet od początku - są przewidywalne, ale tu zaczyna drażnić mnie, że po obejrzeniu dwóch, maksymalnie trzech serii, zna się już wszystkie sztuczki głównego bohatera i jest się w stanie dodać dwa do dwóch po czym odgadnąć tożsamość mordercy jeszcze przed tym, niż odgadną ją bohaterowie. Niektórzy mówią, że w tym cała zabawa - ja jednak wolałabym być zaskakiwana. Zaczynam mieć wrażenie, że ten serial powinien się już... Skończyć. I chyba nie byłoby mi żal, gdyby obecna, szósta seria, była tą ostatnią. 

4. Wallander

 

Wracamy na bezpieczny, brytyjski grunt. A właściwie szwedzki. Kurt Wallander to bohater serii książek Henniga Mankella - jednego z trzech pisarzy (obok Arthura Conan Doyle'a i Jo Nesbo), których kryminały czytam z przyjemnością. Więc z równą niemal przyjemnością zabrałam się za serię BBC. Tym bardziej, że seria zawiera Kennetha Branagh (w roli Wallandera) i Toma Hiddlestona (przez dwie serie w roli Martinssona. Potem znika i nikomu ze scenarzystów nie chce się tłumaczyć, co się stało z tym bohaterem). 
Zaletą - jak zawsze dla mnie - są krótkie serie i długie odcinki oraz w miarę wierne przeniesienie historii z książek na ekran. Co prawda nie są to opowieści przeniesione chronologicznie (Psy z Rygi pojawiają się w serii trzeciej, chociaż to chronologicznie drugie opowiadanie z cyklu itd.). Co więcej, Wallander w wydaniu BBC to także Wallander uwspółcześniony, przesunięty - tak na oko - co najmniej dziesięć lat do przodu, przez co urywa mu od kwestii politycznych (jak chociażby w Psach z Rygi). Niemniej jednak za kolejny plus należy twórcom policzyć to, że serial był rzeczywiście nagrywany w Szwecji, więc mamy stuprocentową niemal zgodność krajobrazu i klimatu. 
Minusy? Są. Wallanderowi postanowiono oderwać od charakteru, więc nasz smutny policjant nie słucha muzyki poważnej i za mało myśli o rzuceniu w cholerę swojej pracy i zostaniu radosnym cieciem w jakiejś dużej firmie. Innym minusem są momenty mudy - naprawdę, w niektórych odcinkach (np. An Event in Autumn, Sidetracked) akcja ciągnie się miejscami jak smark po ścianie. Dlatego przenoszenie 1:1 książki na ekran raczej się nie sprawdza i nie należy próbować, bo to, co w książce wypełniają rozważania bohatera, w serialu wypełniają smętne obrazki i przeciągłe spojrzenia. 
Ponownie - tak jak w przypadku Sherlocka - daleka jestem od porównywania tej wersji z innymi, ale szczerze przyznam, że jest to chyba pierwszy przypadek, kiedy taką obrazkową wersję zaczęłam i skończyłam bez większego jojczenia czy przerw między kolejnymi odcinkami czy seriami. I nie sądzę, by rzeczywiście wpływ na to miała obecność Hiddlesa (no bo w trzeciej serii go NIE MA). 
Czy warto? Jak się lubi kryminały, zmęczonych życiem policjantów z wątpliwościami, to oczywiście, że warto. Tym bardziej, iż półtoragodzinny seans może okazać się lepszy niż kolejny program rozrywkowy lub powtórka filmu, który widzieliśmy już jakiś milion razy. 

5. Broadchurch


Jeden z lepszych seriali, kryminałów i dramatów jakie ostatnio widziałam. Broadchurch potwierdza też moją tezę, że najlepszy Tennant, to Tennant cierpiący. 
Miejscem akcji jest małe, urokliwe nadmorskie miasteczko, w którym wszyscy się znają - a przynajmniej zdaje im się, że tak jest. Oto pewnego dnia dochodzi do morderstwa nastolatka. Pierwszą tezą jest jednak nieszczęśliwy wypadek, gdyż policja twierdzi, że chłopiec sam spadł z klifu. Szybko się jednak okazuje, że są w błędzie, a chłopiec został zamordowany. 
Wiadomość ta w tak małej społeczności wywołuje szok. Na tle tegoż szoku rozgrywa się dramat rodziny Latimerów. Najpierw zostaje oskarżony ktoś z zewnątrz, potem jednak coraz więcej podejrzeń - szczególnie, gdy w sprawę wpiernicza się prasa - pada na mieszkańców miasteczka, które w efekcie prowadzą nawet do próby linczu. Nie zostaje oszczędzony nawet ojciec (Andrew Buchan), ksiądz (Arthur Darvill), ani współpracownik ojca ofiary (Joe Sims), ani kioskarz (David Bradley). W tym momencie serial robi się interesujący z czysto socjologicznego punktu widzenia: rozłażą się tu przecież i więzi sąsiedzkie, i przyjacielskie, rodzina Latimerów też okazuje się niezbyt idealna i z wielkim trudem przechodzi przez tę próbę. Na próbę, choć innego rodzaju, wystawiona jest też detektyw Miller (Olivia Colman), która zostaje zmuszona do współpracy z dobrym, acz trudnym w obyciu detektywem Hardy (David Tennant). 
Ogromny plus serialu - do ostatniego odcinka nie wiadomo, kto zabił. Ja przyznaję - dałam się nabrać i za każdym razem, gdy pojawiał się jakiś nowy podejrzany myślałam sobie "to ma sens! Tak, to mógł być on, to na pewno on!", a jak się okazywało, że to zupełnie niemożliwe, to nie wiedziałam, kogo powinnam podejrzewać teraz. Kiedy już poznajemy tożsamość sprawcy, wiadomość wywołuje w nas jedno wielkie "NO NIEMOŻLIWE". 
A przynajmniej u mnie wywołała. Tak więc - warto, bo ja jakoś nie dostrzegam słabych stron. 

6. Morderca z Whitechapel


Na sam koniec to, co Brozy lubią najbardziej, czyli współczesny serial kryminalny, który nawiązuje do historii. 
Podobnie jak opisywane w zeszłym tygodniu Ripper Street,  akcja Mordercy z Whitechapel dzieje się w tej osławionej londyńskiej dzielnicy. Serii do tej pory powstało cztery - każda z nich nawiązuje do jednej lub kilku spraw kryminalnych sprzed lat - a więc w znaczącej liczbie odcinków mamy do czynienia z naśladowcami sławnych morderców lub mordercami wykorzystującymi dawne wierzenia i legendy, luźno związane w Londynem, mocniej z samym Whitechapel.
Serial rozpoczyna zatem - co całkiem oczywiste - sprawą naśladowcy Kuby Rozpruwacza. Następne nawiązują do mniej znanych spraw, jak chociażby brutalnych porachunków z lat 60. poprzedniego wieku, wierzeń w Czarnego Luda czy - w serii najnowszej - polowań na czarownice, potyczek szpiegowskich i innych takich atrakcji. 
Plusów - oczywiście jest sporo. Oprócz tematyki, oczywista. 
Pierwszy z nich - krótkie serie, krótkie odcinki: od 3 do 6 razy po 45 minut ani nie potrafi znudzić, ani zmęczyć, a temat wyczerpuje. 
Inny plus to postaci z bohaterem głównym, czyli inspektorem Chandlerem (Rupert Penry-Jones) na czele. Tuż za nim plasuje się matkujący mu sierżant Miles (Philip Davis) i zakręcony rozpruwaczolog-wannabe śledczy Edward Buchan (Steve Pemberton). Oczywiście wszyscy są wpisani w schemat: na początku stara wiara nie znosi Chandlera, Chandler nie czai bazy bycia trÓ policjantem, rozpruwaczolog plącze się pod nogami, słowem - czysta rozpacz. Co więcej, nasz bohater ma wcale niemało fobii (w sezonie drugim dowiadujemy się na przykład, że gdy jest w stresie, zaczyna liczyć pinezki, ewentualnie 150 razy włącza i wyłącza światło. Biedny ten nasz bohater.), co Penry-Jones, choć aktorem jest raczej przeciętnym, gra i oddaje w sposób absolutnie uroczy, taki, że nie sposób Chandlera nie lubić. 
Jeszcze inny plus - naszym dzielnym londyńskim policjantom nie zawsze wszystko się udaje - ba, nasi dzielni policjanci nie boją się mylić, co - wbrew pozorom - w serialach tego typu nie jest wcale takie częste. 
Jeśli chodzi o napięcie - cóż, jest, ale niespecjalnie wielkie, co pewnie niektórzy policzą na minus, ale nie ja. Dlaczego? Już tłumaczę: tym razem dużo większy nacisk położony jest raczej nie tyle na samą zagadkę/zagadki morderstwa, co na ich związek z historią i połączenie motywów działania, broni, przedstawienie działania ówczesnych służb mundurowych oraz tego, co nasi dzielni policjanci robią współcześnie. I jak dla mnie to jest najciekawsza rzecz w Mordercy z Whitechapel. 


Na dziś to tyle. W przyszły weekend kończę Polowanie na serialowy październik raczej krótkim wpisem o serialach wojennych - okazało się, że tych jest dużo więcej niż obyczajówek. Muszę się podciągnąć w tej materii. W związku z czym czmycham nadrabiać Masters of sex, a was zostawiam z tą notką. Jak chcecie, to możecie przeczytać ją jeszcze raz. 
Pozdrav,

5 komentarzy:

  1. Ja czekałam na The Walking Dead i się doczekałam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jej, podlinkowano mnie <3
    Na ogół nie przepadam za serialami kryminalnymi, narzeczony długo musiał mnie przekonywać do "Sherlocka". I coś mi się widzi, że ten tytuł będzie wyjątkiem potwierdzającym regułę, bo do niczego innego mnie nie ciągnie xD
    A notka zacna. Czekam na kolejną!

    OdpowiedzUsuń
  3. Boru, Mentalistę tyle razy chciałam obejrzeć, ale mam traumę, jak na którymś kanale lektor ciągle zamiast Red John mówił Czerwony Jasiu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nawet lubię seriale kryminalne, ale mam trochę dość ciągle powtarzającej się wersji Sherlocka, bo co chwilę coś wychodzi oparte o jego postać, jakby nie mogli wymyślić czegoś innego. Klasyka to klasyka, powinno się ją zostawić w spokoju, przynajmniej według mnie, a kopiowanie i tak już dobrze znanej wszystkim postaci Sherlocka to banał, przynajmniej moim zdaniem. A Detektywa Monka nawet lubię, bo jest to śmieszna trochę wersja, a uwielbiam komedie wszelkiego rodzaju czy gatunki zmieszane z komedią, ale jednak niezbyt to mnie przyciąga. Wolę pooglądać Zaklinaczkę Dusz :D
    Zapraszam do siebie na muzyczny blog. Mam nadzieję, że znajdziesz tam coś dla siebie i przepraszam za spam, jeżeli to cię wnerwia:
    music-the-world.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój ojciec uwielbia kryminały, czy to na papierze, czy sfilmowane, a ta nocia podpowiedziała mi, jaki pakiet DVD kupić mu na gwiazdkę (i przy okazji zrobić sobie dobrze, bo prezent najlepiej obejrzeć wspólnie). Na chwilę obecną stawiam na "Mordercę z Whitechapel" i mam nadzieję, że dobrze robię. :)

    Monka i Wallandera już przerobiliśmy, oba zacne seriale, choć każdy w innym klimacie - o ile w Monku zdarzają się poważniejsze momenty, to humoru w Wallanderze nijak sobie nie przypominam.

    Aha, w życiu nie obejrzę z ojcem "Sherlocka", bo >9000 bad!fików o mizianiu się tytułowego bohatera z Watsonem kompletnie i nieodwracalnie wypaczyło mi umysł: już mi się zakodowało, że ta seria to nie żaden kryminał, tylko rozbuchany gejowski romans. Fail.

    OdpowiedzUsuń