niedziela, 27 października 2013

42. Polowanie na serialowy październik: you are making me look bad, lieutenant, czyli seriale wojenne

Dziś prezentuję wam ostatnią notkę z naszego serialowego cyklu. Padło na seriale o wojnie, czy też raczej wojenne. Czułam, że powinnam napisać o tego typu serialach, bo moje oglądanie seriali obyczajowych kończy się gdzieś na pierwszej, ewentualnie drugiej serii, kiedy wydarzenia robią się zbyt oderwane od rzeczywistości, a seriale wojenne zwykłam oglądać do końca. Nawet zdarza mi się myśleć, że moje cierpienia podczas batożenia się kolejnymi seriami Czasu honoru z czasem mogą obrosnąć wcale niezłą legendą.
A więc wojna. 
Cóż, wybór nie był specjalnie trudny, ale okazało się, że moje zdolności sklecenia kilku zdań ograniczają się tym razem do ledwie trzech seriali. Dziwnym trafem wszystkie trzy są produkcji HBO, bo jakoś nie miałam serca pastwić się nad parawojennymi produkcjami TVP, zostawiam to sobie na lepsze czasy, na bardziej hejterski nastrój.
Żeby was jednak nie zostawiać niepocieszonymi, iż tym razem tak mało, TU linkuję moją wielce entuzjastyczną i obszerną notkę o serialu Nasze matki, nasi ojcowie, która na dzień dzisiejszy jest notką programową tego przeżartego germanofilstwem blogaska. 
To tak, jakby ktoś jeszcze tego nie widział. A teraz naprawdę zaczynamy. 


1. Kompania Braci


http://tvpedia.org/wp-content/uploads/2011/08/band-of-brothers-poster-1.jpg

To serial, który na ekranach pojawił się w roku 2001. W związku z tym, że wtedy byłam jeszcze zupełnym szczylem, który nawet jeszcze nie myślał o tym, żeby zainteresować się historią i wojnami, Kompanię braci zobaczyłam troszkę później i zdecydowanie bardziej świadomie (np. po przeczytaniu książki, na której podstawie serial w ogóle powstał i paru innych mądrych książek), niż bym ją oglądała, mając lat dziesięć czy tam jedenaście. Zresztą, nie podejrzewam, by rodzice w ogóle pozwolili na to, bym w tak młodym wieku oglądała tego typu produkcję. W każdym razie, do serialu mam spory sentyment i lubię do niego wracać. Nici zatem nawet z pozorów obiektywizmu, sorry, Winnetou.
To jest też chyba ten serial, po obejrzeniu którego mogę sobie radośnie kwikać, gdy w jakiejś innej produkcji pojawią się Kirk Acevedo, Scott Grimes czy Richard Speight Jr., więc sami rozumiecie, że mam sentyment.
Ciekawostka: jak ktoś lubi wypatrywać znanych twarzy, przez Kompanię braci przewijają się piękni i młodzi, teraz znani James McAvoy, Andrew Scott, Tom Hardy czy Michael Fassbender. Szczególne trudności nastręczało mi wyszukanie Fassbendera, ale za którymś razem mi się udało. W każdym razie to taki element turnieju, jak już znacie kwestie na pamięć (nie, WCALE nie udaję, że nie mówię tu o sobie).
Wiecie co, naprawdę chciałabym w tym miejscu zostawić bardzo pochwalną notkę, ale jednak się postarałam i wykrzesałam nieco krytycyzmu. Ale mimo wszystko chyba więcej będzie o rzeczach dobrych.
To, co pcha mi się teraz na klawiaturę, to przede wszystkim tempo akcji - niezbyt szybko nam się akcja rozwija, ale na tyle wartko, żeby niespecjalnie się nudzić - przynajmniej tak do 9 odcinka, kiedy to wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że zbliża się ten moment, w którym przyjdzie nam dać zdjęcia w sepii i w paru słowach wspomnieć o losach bohaterów. To jest też ten głupi moment, w którym bohaterowie jaki zdecydowanie chętniej wdają się w filozoficzne dysputy tudzież oddają się namiętnym, filozoficznym monologom o istocie wojny oraz jej kosztach, które to wywody mogłyby najprędzej powstać w latach powojennych po dogłębnej analizie swojego postępowania i spojrzeniu z dystansu, a średnio pasują do człowieka tamtych czasów i świeżo po takich przeżyciach (rekordy bije tu odcinek 6 pt. "Bastogne" - narracyjnie masakra, jeśli chodzi o akcję - jeden z lepszych odcinków).
Jednocześnie taki sposób opowiadania - niespieszny, ale interesujący - pozwala nam polubić dokładnie tych bohaterów, co trzeba i poznać ich na tyle dobrze, by czasem martwić się o to, aby nie stało im się nic złego. Jak już przy bohaterach jesteśmy, to część widzów może straszliwie drażnić zagranie kliszą "dobrego, prawego i sprawiedliwego dowódcy", która to rola przypadła majorowi Wintersowi (Damian Lewis). Szczerze przyznam, że Winters w tym serialu to nie człowiek, to chodzący pomnik, tak napisany i z takimi kwestiami, które nie pozostawiają wątpliwości, iż oto mamy przed sobą ojca tej gromadki garnących się w walki młodzików, który wskaże im, gdzie mają iść, jak walczyć, a na dodatek ochroni ich, obroni i walnie kilka motywujących mów. Winters ma oczywiście przyjaciela, który go nieco tonuje oraz uczłowiecza, kapitana Nixona (Ron Livingston), który jest dużo bardziej od niego złożony. Z pewnością byłby również ciekawszą postacią do obserwowania, gdyby dostawał więcej czasu antenowego. A tak trzeba się cieszyć z tego, co dostajemy. Z drugiej strony mamy też osoby, których przeznaczeniem jest, by widz ich nie znosił - mówię tu o kapitanie Sobelu (David Schwimmer), który jest na tyle głupi, by być okrutnym i bezmózgim. Problem z serialowym Sobelem jest taki, że nie jest on na tyle głupi i w swojej głupocie okrutny, jak być powinien, nie jest przedstawiony jako trep-zazdrosny służbista na tyle dobrze, by rozumieć niechęć jego podkomendnych. W książce jest to przedstawione lepiej oraz o wiele bardziej zrozumiale. Nie wiem, kto lub co tutaj zawiniło - niezbyt szczęśliwie wybrany Schwimmer, który chyba nie jest w stanie zagrać demonicznego tępaka, czy może raczej poprowadzenie postaci... Może obie rzeczy na raz?
Muszę też przyznać, że Kompania braci to jeden z lepiej zrealizowanych seriali, jakie widziałam. Nigdzie przed oczy nie pcha się tektura (a przynajmniej niezbyt nachalnie - im mniej samolotów nocą, tym lepiej, mówię wam), efekty pirotechniczne i zdjęcia też nie pozostawiają wiele do życzenia - w każdym razie widać, że na serial wydano majątek i że ten majątek został spożytkowany dobrze. Nie można powiedzieć, żeby odbiegał od kinowych, kasowych produkcji, a nawet nie zestarzał się za bardzo ze swoimi technikami.
A więc: warto.

2. Pacyfik

 
http://www.impawards.com/tv/posters/pacific_ver2.jpg

Jak głosi napis na plakacie: producenci Kompanii braci przedstawiają. No przedstawiają, przedstawiają jak cholera. Kompanię..., tyle że na innym froncie. Co prawda jednostka im się zmieniła - spadochroniarzy zmieniliśmy na korpus piechoty morskiej, Francję na front na Pacyfiku, tylko nie bardzo się chciało zmieniać klisze dotyczące bohaterów i scenariusz. Cała historia nam się powtarza, niestety. Tym razem bohaterów zasadniczo mamy trzech: Roberta Leckie (James Badge Dale), Eugene'a Sledge'a (Joseph Mazzello) i Johna Basilone (Jon Seda) - każdy z innej okolicy i innej warstwy społecznej, ale PRZECIEŻ braterstwo broni, przyjaźń bla bla bla...
Szczerze mówiąc mam wrażenie, że Pacyfik to właśnie takie bla bla bla i wariacja na temat "co by było gdybyśmy nakręcili nasz poprzedni serial w 2010". Mam wrażenie, że twórcy serialu zachłysnęli się możliwościami, jakie daje im  współczesna technologia, montaż czy sztuka filmowa w ogólności tak bardzo, że zapomnieli o samej historii. Fajnie, że Guadalcanal i dżungla, tylko po co ten łopot gwieździstego sztandaru w tle, po co ta amerykańska martyrolololo i cała reszta? Nie wiem czemu, ale jedynym bohaterem, którego zdołałam polubić, był Sledge. Resztę za mocno wcisnęli w schemat. Na tyle mocno, że jakoś nie umiałam się przejąć ich tragediami i nieszczęściami. Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy trzej to chodząca klisza i stereotyp, więc w całej swojej kliszowatości są zdecydowanie za mało ludzcy. 
Serio, trochę mi smutno, że między mną jako widzem a bohaterami nie nawiązała się żadna trwalsza nić sympatii i wzdraga mnie na samą myśl, że mogłabym kiedyś oglądać to raz jeszcze. A ja bardzo lubię przejmować się losami bohaterów i bardzo lubię ich lubić i wracać do ich historii. A tu jakoś nie szło, no nie szło. 
Nie zrozumcie mnie źle: to, że działania na Pacyfiku niespecjalne leżą w kręgu moich najbardziej ochoczo eksplorowanych  tematów nie znaczy, że mam je w nosie. Problem w tym, że z serialu nie można dowiedzieć się o tym za dużo. Ogląda się - przyznaję, czasem z zapartym tchem - pracę pirotechników i reszty ekipy, ale nie bardzo ogląda się historię. Serial sam w sobie fabułę opowiada raczej słabo i fragmentarycznie. Wali nam się w oczy budżetem, podczas gdy na pierwszym miejscu powinna być raczej historia, prawda? Nie uważam, żeby dobrym serialem był serial, którym nie potrafię się przejąć. 
Generalnie podczas seansu miałam wrażenie, że oglądam odgrzewanego kotleta. A co gorsza ten kotlet był odgrzany i rozgrzebany. Tu chwyt i muzyka jak z Kompanii..., tu klasyczna klisza, tam sceny jak żywcem wyjęte ze Sztandaru chwały, łopot sztandaru tak łudząco podobny do tego z Szeregowca Ryana, dramatyzm Szyfrów wojny i technika jak kwiatek do kożucha, jakbym oglądała przeniesiony w czasie Helikopter w ogniu.
Ze strony wizualnej: miodzio, polecam i podpisuje się obiema rękoma. Jeśli chodzi o historię... Bida, panie. 

3. Generation Kill

http://i2.listal.com/image/345815/600full-generation-kill-poster.jpg 

Skok w czasie do jednej z najbardziej zbędnych wojen w historii - do roku 2003 i Iraku. Właściwie powiedzieć, że Generation Kill opowiada o wojnie to trochę nadinterpretacja. To serial o tej wojnie nowoczesnej, mechanicznej i zupełnie nie nastawionej na kontakt z wrogiem. 
Produkcja powstała - oczywiście - na podstawie książki dziennikarza jednego z amerykańskich magazynów i  opowiada o żołnierzach kompanii Bravo z Pierwszego Batalionu Rozpoznania Korpusu Piechoty Morskiej (trudna i długa nazwa, ale to ma pewne znaczenie) tuż przed atakiem na Bagdad, wojna jest więc jedynie tłem dla toczącej się (głównie w samochodzie) akcji. Tym razem problemy, z którymi zmagają się bohaterowie są zdecydowanie bardziej przyziemne: raz są to cywile, z którymi nie potrafią się porozumieć, raz brak zaopatrzenia, innym razem błędna decyzja dowództwa i niechęć do wykonania rozkazu, a jeszcze innym razem - teraz już naprawdę dosyć prozaiczny z problemów - brak seksu, kobiet, rozrywek czy po prostu tarcia między kolegami z oddziału. 
Tym razem akcja serialu dialogiem stoi. Są to bardziej portrety psychologiczne niż opowieści o walecznych, bohaterskich żołnierzach na wszelkich frontach. Zdecydowanie bardziej ten serial przypomina mi Jarheada niż jakikolwiek inny film. I zdecydowanie w nim mniej grania kliszą i schematem, chociaż jak w każdej produkcji tego rodzaju i tutaj spotykamy się z pewnymi typami idealnymi: superodpowiedzialnym sierżantem Colbertem (Alexander Skarsgard) czy wesołkiem Personem (James Ransone) itd. 
Generalnie zgraja naszych wojaków to typy raczej odpychające, wulgarne i przyziemne - a przez to bardziej prawdziwe. Jestem skłonna uwierzyć, że dokładnie tak zachowuje się typowy, nowoczesny żołnierz. Generation Kill to serial, który pokazuje, że być może mentalność się zmieniła, ale niechęć i nienawiść do przeciwnika - nawet jeżeli jest to już przeciwnik zupełnie niewidoczny - ani trochę. 
I jest w tym coś interesującego, przyznaję.



Tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć Polowanie na serialowy październik. Notka dziś krótka i raczej skromna, ale wybrałam seriale, które w jakiś sposób można ze sobą porównać, nawet jeśli miałoby to być porównanie tak dalekie, jak w przypadku ostatniego przykładu. Mam nadzieję, że notka choć trochę spełnia wasze oczekiwania i obiecuję na jakiś czas dać spokój serialom, ALE... 

http://media.tumblr.com/9fcaff631874f18d37041cc842bb8973/tumblr_inline_mhb79gcEcX1qz4rgp.gif

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz