sobota, 10 sierpnia 2013

31. Carla Montero "Szmaragdowa Tablica"

Co prawda obiecałam sobie i wam, że nie tknę powieści historycznej po moich ostatnich cierpieniach nad Dziewczyną komendanta.
Co prawda obiecałam również, że nie ruszę powieści historycznej, dopóki na rynek nie trafi (na pewno "znakomita") powieść Katarzyny Michalak o powstaniu warszawskim. 
Wszystko to wiem, ale Szmaragdowa tablica nie jest do końca powieścią historyczną. No i przyszła do mnie za darmo, w nagrodę. Konkretnie w nagrodę za to opko. Jak zatem mogłabym jej nie przeczytać?

PS. Notka krótka, bo nie chciałam za dużo spoilerować. Zespoilerować książkę z Tajemnicą to zbrodnia.


Muszę również przyznać, że ku książce przyciągnęła mnie potężna jej promocja. Serio, jeszcze miesiąc czy dwa temu bałam się, że Szmaragdowa tablica wyskoczy mi z lodówki. Tym bardziej chciałam ją przeczytać, że doczytałam się, iż część akcji dziać się miała w okupowanym Paryżu, a ja nie przejdę obojętnie obok czegokolwiek, co choćby kilkoma zdaniami wspomina o którejś ze światowych wojen. 
Co dostałam? Czym jest Szmaragdowa tablica? Jest niepełnosprawnym kryminałem z aspiracjami do bycia dziełkiem Dana Browna i romansem historycznym w jednym. A raczej powiedziałabym: romąsem histerycznym. Z tajemniczym a śmiercionośnym obrazem w tle. 


1. Mam dwa latka dwa i pół, a właściwie to trzydzieści, ale nie umiem się sobą zająć. 
Bohaterki powieści pani Montero sprawiały, że toczyłam pianę w czasie czytania. Były tak niepełnosprytne, że bardzo chętnie wzięłabym je za fraki i jakoś ogarnęła. Najchętniej łopatą. Bez żartów, książka ma prawie siedemset stron, a ja się do żadnej z nich nie potrafiłam przyzwyczaić, choć trochę polubić... No po prostu nie.
Ana, bohaterka wydarzeń, które rozgrywają się we współczesności, a dotyczą poszukiwań obrazu pod tytułem Astrolog, jest wykształconym historykiem sztuki, ale kształciła się głównie dlatego, że nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem. Ana również (to "straszne"!) nosi okulary. W parze z jeansami i rozciągniętymi swetrami. Cóż, zdarza się. Ale całkowicie zmienia ją związek z do urzygu bogatym i dwadzieścia lat starszym Niemcem, Konradem. Wtedy zmienia się w niezłą szprychę, chociaż trochę narzeka na swoje louboutiny. To straszne, naprawdę. Tak szczerze mówiąc, Ana jest ni mniej ni więcej a bohaterką typu Bella ze Zmierzchu albo Anastasia z Pięćdziesięciu twarzy Greya. Niby jest nieatrakcyjna, niby się za nieciekawą uważa, a faceci wręcz się zabijają, by choć chwilę powygrzewać się w blasku jej głęboko ukrytej zajebistości. Oczywiście ma też dwóch najlepszych przyjaciół - parę gejów, z których jeden zachowuje się jak rozwydrzony gimnazjalista, a drugi jak jego matka i służą głównie do tego, by w książce mogła pojawić się tak zwana BEKa czyli Brawurowy Element Komiczny. Bez tego współczesna literatura nie istnieje, no tak, tak... A dlaczego uważam, że Ana jest niepełnosprytna? Bo za wolno kojarzy niektóre fakty. I jest obrzydliwie leniwa. Jak jej się czegoś nie podetknie pod nos, to nie umiałaby tego sama zrobić. Ja wiem, że papierkowa robota jest nudna i takie tam, ale co trzeba żreć, żeby wykreować z jednej strony tak płytką i nudną postać, a z drugiej strony udawać, że jest wcieleniem jednocześnie Lary Croft i Sherlocka i każdą zagadkę rozwiąże w pięć minut?
Druga bohaterka, z przeszłości, Żydówka Sarah, jest jeszcze bardziej niepełnosprytna. Co prawda ma tę przewagę nad Aną, że jej rodzina strzeże Astrologa. Co prawda też, na całe szczęście, zdaje sobie sprawę ze swojej urody i reszty przyziemnych spraw, ale jest jednocześnie wybitną pierdołą. Gdyby nie stajenny, Jakob, nie uciekłaby z domu przed Niemcami. Gdyby nie Jakob nie dotarłaby do Paryża. Gdyby nie Jakob nie miałaby w tym Paryżu gdzie mieszkać i co jeść. Fajno, nie? Jeszcze fajniej jest, gdy gdzieś tak w połowie książki nasza bohaterka porzuca tę pozę na rzecz aktywnej działalności w ruchu oporu. Nasza bohaterka jest w stanie z dnia na dzień przedzierzgnąć się w babę odważną i sprytną, jest w stanie podkładać bomby i biegać po mieście z giwerą. Po co? Tylko po to, by po chwili wrócić do pozy rozmemłanej leliji. Dlaczego? Bo ta bomba mogła zabić jej sekretnego trólawera! I też Niemca, jakby się nie dało zrobić bardziej subtelnego ponadczasowego kobiecego porozumienia między nią a Aną.

2. Pójdź w me ramiona albo i nie, czyli o rozmemłanych trólawerach słów kilka.
Trólawerów w Szmaragdowej tablicy jest w sumie czterech. Oczywiście, nie każdy z nich jest prawdziwym trólawerem, ale musi się spełniać banalny schemat: na każdą babę dwóch facetów, z których tylko jeden kocha daną babę prawdziwie. No oczywiście. Tak. Jasne.
Konrad - właściwie stworzył Anę od nowa i bawi się nią, jak nowym telefonem. Kupuje jej ciuchy, telefony, samochody, a w zamian ma niezły seks. No i może ją wykorzystać do poszukiwań obrazu. Nie jest fajny, ale bohaterka go kocha. Powiedzmy.
Alain - Anę urzeka jego bezpośredniość oraz wygląd Indiany Jonesa, tylko bez twarzy Harrisona Forda. Oprócz tego, że Alain jest dużo sprytniejszy od naszej bohaterki i w gruncie rzeczy okazuje się być skrzywdzonym, wrażliwym króliczkiem, nie umiem o nim nic powiedzieć. Kreacja tej postaci leży i kwiczy.
Jakob - jedyny w miarę ogarnięty facet w całej książce. Kocha się w Sarah od zawsze, ale (oczywiście!) nie umie jej tego powiedzieć. Zaradny i sensowny, bardzo sympatyczny i zabawny. W połowie książki jednak, pod wpływem Imperatywu Blo.. tfu! Narratorskiego zostaje mu amputowany cały charakter, który zostaje wymieniony na charakter buca, chama i prostaka, coby w rozwoju tró trólowu nie przeszkadzał.
Georg - trólawer jedyny i prawdziwy. Wrażliwy króliczek. Nazista, ale z zasadami. Dobry Niemiec, który uświadamia sobie, że III Rzesza to zło. Pomaga Sarah i to jest podkreślane w książce do urzygu, żebyśmy nie zwrócili uwagi na to, że Georg dla niej porzucił swoją rodzinę, a Sarah dla niego puściła obrzydliwym kantem Jakoba. W końcu trólow ci wszystko wybaczy.
Tylko że nie.

3. Niepełnosprawny kryminał albo Dan Brown approves.
Szmaragdowa tablica bardzo chce być kryminałem. Albo chociaż powieścią sensacyjną. Do tego ma specjalny wątek Astrologa, na którym zapisano tajemnicę o tym, jak rządzić światem. Pożądał go Hitler, teraz szuka go Konrad. Pod koniec książki okazuje się, że tajemnica z obrazu jest nie do odczytania bez Szmaragdowej Tablicy właśnie.
I ja się w tym momencie pytam:


Skoro obrazu nie da się odczytać bez Szmaragdowej Tablicy, to po co te wszystkie morderstwa, po co to jego kitranie po kątach, po co całe zamieszanie? JEŚLI bez Szmaragdowej Tablicy JEST BEZUŻYTECZNY to nie widzę w tym wszystkim większego sensu.
Oczywiście mamy też Mroczne Tajemnice, Neonazistów oraz Tajną a Morderczą Organizację. Bez tego książka taka jak ta nie mogłaby zaistnieć, oczywiście.
Co zabawne, na co najmniej sto stron przed końcem wszystkie tajemnice są jasne, a problemy się rozwiązują, ale bohaterowie udają, że tak nie jest. Nie sądzę, by ktokolwiek lubił domyślać się rozwiązania zagadek przed końcem powieści...

4. Reklama dźwignią han... tfu! fabuły. 
W książce jest multum bardzo, eee, "subtelnych" reklam. Raz na jednej stronie naliczyłam aż osiem. Na jednej stronie! W książce mamy zatem reklamę Mercedesa, BlackBerry, HTC, Hermesa, ze trzech hoteli i trzech innych znanych projektantów, iPhone'a, iPada, Apple w ogóle i dużo, dużo więcej. Najbardziej jednak irytująca jest reklama BlackBerry. Są sytuacje, w których narrator mógłby wymienić go na słowo "telefon", ale tak się nie dzieje: to zawsze jest BlackBerry; "włączyłam mojego BlackBerry", "mój BlackBerry zawibrował", "na moim BlackBerry zaświeciła się czerwona lampka"...nosz, szmurwa, ileż można?
Ciekawe, czy pani Montero dostała coś za to oczywiste i oczojebne lokowanie produktu.

5. Żeby nie było, że się czepiam, czyli opisy
Jedno trzeba przyznać - autorka ma wcale niezły warsztat i tworzy naprawdę realistyczne oraz przyjemne, plastyczne opisy. Całkiem ładnie udało jej się oddać atmosferę okupowanego miasta, sprawnie opisała działanie i zadania ruchu oporu, a gestapowskie tortury były opisane bardzo... sensownie. Więcej potknięć miała we fragmentach dotyczących czasów współczesnych, ale ja rozumiem, że te wszystkie produkty nie ulokują się w tekście same. Autorka czas jakiś musiała poświęcić też na research, bo nie zauważyłam większych potknięć. Może za łatwo bohaterom udawało się wchodzić do różnych instytucji i otrzymywać dokumenty, ale bez tego akcja nie posuwałaby się do przodu, więc jestem w stanie to wybaczyć.
Właściwie przy opisach stawiam największy plus, bo dzięki temu powieść ma swój klimat. I chociaż chciałam rzucić czasem książką o ścianę, to jakoś dotrwałam do końca.


Podsumowując, książka ma ode mnie... 5 na 10 punktów, uznajmy ją za miłe wakacyjne czytadło.



W przyszłym tygodniu kolejny wakacyjny wpis z serii "Porozmawiajmy o...", a za dwa tygodnie chyba wrócimy na chwilę do filmów. Chyba, że uda mi się przeczytać książkę - muszę się bowiem pochwalić, że dorwałam w całości i za darmo "Pod niebem Flandrii" Karla Bodenschatza.

Ehehehe, spodobało mi się pisanie w punktach. Pisanie w punktach jest cool. Od teraz będę tak pisać. 

4 komentarze:

  1. Czy imiona Ana i Jakob były inspirowane? To brzmi aż nadto znajomo...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pojęcia nie mam, ale też mi zabrzmiało dziwnie znajomo. Creepy.

      Usuń
  2. Pisanie w punktach jest zajebiste, jakbym mogła, to mój licencjat byłby złożony tylko z punktów.
    Oho, nie ma przekłamań historycznych, chyba muszę sama to zweryfikować (czyli przeczytać). ;) Teraz nie, ale może kiedyś, jak to dorwę... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie to jest zaskakujące, że książka ma całkiem niezły background historyczny. Oczywiście, część to literacka fantazja na temat, ale i tak szok w porównaniu z tym, jakie cuda wianki zdarzało mi się czytać.

      Usuń